Depresja nastolatków bywa jak barwny ptak. Nawet pięknie opakowana to jednak wciąż choroba

fot. Flickr / Lars Crommelinck Photography

„Upiór z depresją i głosem anioła”; „nastolatka, która sprzedaje dzieciom pięknie opakowaną depresję”; „depresyjna królowa sceny”; „dilerka smutku” – tak jeszcze kilka miesięcy temu pisały o Billie Eilish niemal wszystkie media na całym świecie. Nastolatkowie zatracali się w jej kawałkach na niekończącym się replayu, a rodzice podnosili głos, że to niebezpieczna zabawa kosztem ich dzieci. Jakby depresję lub stany lękowe można było złapać przez muzykę niczym grypę drogą kropelkową. Jakby nie było żadnego innego powodu, dla którego mogliby się tak czuć, bo przecież „niczego im nie brakuje”. Tymczasem piosenki młodej Amerykanki mówią więcej niż chcieliby usłyszeć rodzice.

W tym roku Billie Eilish zgarnęła podczas gali rozdania nagród Grammy wszystko, co było do zgarnięcia. Rozbiła bank, kolejny raz zwracając na siebie uwagę. Jeszcze przed swoimi 18. urodzinami ogłosiła, że przyjęła propozycję nagrania piosenki do najnowszego filmu o Jamesie Bondzie, co totalnie rozgrzało atmosferę wokół młodej gwiazdy. Dziecko sukcesu – jak mogłoby się wydawać. Perfekcyjnie przeprowadzona akcja PR-owa, produkt dekady? Bynajmniej.

"Myślałam, że nie dożyję 17 urodzin"

Po gali rozdania Grammy Billie była gościem specjalnego show Gayle King. W jej programie powiedziała kilka rzeczy, których ludzie w pięknych smokingach i eleganckich sukniach nie chcą raczej słyszeć na tego typu imprezach. „W ubiegłym roku byłam bardzo nieszczęśliwa. Nawet na początku tego. W moim życiu panował mrok i nic nie sprawiało mi radości. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że dożyję nawet swoich siedemnastych urodzin” – stwierdziła. „Po koncercie w Berlinie siedziałam sama w pokoju hotelowym i pamiętam, że miałam w nim otwarte okno. Zaczęłam płakać, bo przez chwilę myślałam o tym, żeby z tego okna skoczyć” – dodała. Tak zaczęła swoją opowieść o depresji, którą jej rodzice oceniają dzisiaj jako najtrudniejszą rzecz, z jaką przyszło im się zmierzyć w rodzinie.

DEON.PL POLECA

Dopiero z perspektywy czasu możemy zobaczyć, na czym właściwie polega sukces Billie Eilish i czym został okupiony. Billie trafia do swoich rówieśników, bo mówi językiem, którego nie rozumieją ich rodzice, ale rozumieją oni. Oswaja trudne emocje, które nimi targają; daje im upust, wyraz, buntuje się przeciwko ułożonemu i sterylnemu światu, w którym młodzi się nie odnajdują. Jej pozwolono mówić, przeżywać i tworzyć po swojemu – nawet jeśli o budzi niepokój, a momentami wstręt. Słowami jej piosenek mówią dziś wszyscy młodzi ludzie, którzy tego głosu nie mają, a nie godzą się na to, co w sobie noszą. „Gdy starsi ludzie mówią: co ty możesz wiedzieć o takich rzeczach jak miłość? – to wiem o tym więcej od nich, ponieważ przeżywam po raz pierwszy to, czego oni nie czuli od dawna. To nie znaczy, że cokolwiek jest słabsze, ale są to zdecydowanie inne uczucia. Oni przyzwyczaili się do kochania, złamanego serca, bólu czucia «chcę tylko, k***a, umrzeć», ale dla młodszych to wszystko jest nowe i przerażające” – mówiła w jednym z wywiadów. Na zarzuty, że jej piosenki są zbyt smutne, odpowiada natomiast: „To dla mnie śmieszne, ponieważ każdy z nas czuł kiedyś smutek. Oczywiście, bardzo ważne jest promowanie radości, szczęścia i miłości do siebie, ale wiele ludzi nie kocha siebie samego”.

Czy jest w tym niebezpieczeństwo? Ogromne. Ale nie ze strony Billie Eilish. To ryzyko po stronie rodziców, którzy bagatelizują problemy własnych dzieci, nie wiedzą nic o ich życiu wewnętrznym i pozwalają, aby muzyka stawała się ich terapią. Muzyka nigdy nie zastąpi terapii i bliskości, a te zawsze będą kosztować. Trzeba się o nie postarać. W piosenki Billie warto się wsłuchać, żeby spróbować zbliżyć się do emocji, jakie przeżywają młodzi ludzie. Jednak to nie muzyka jest ich problemem, a przemoc rówieśnicza, brak akceptacji, problemy z poczuciem tożsamości, wypalenie (tak, dzisiejsze „dzieciaki” opuszczają licea, a kiedyś też gimnazja już wypalone). Muzyka działa jednak doraźnie, to wciąż za mało. A grzmiące napominanie, że ich ulubiona artystka jest niebezpieczna, tylko podkręca atmosferę. Bunt pomaga ukierunkować ból, którego nie potrafią nazwać.

Najmłodszy samobójca miał 8 lat

„Próbowałam dać znać moim rodzicom o tym, że czuję się źle ze sobą po prostu. Nie akceptowałam siebie, miałam problem z relacjami z rówieśnikami” – opowiada dziennikarzom TVN24 Aleksandra Pawelczyk z projektu „It Matters”. U 19-latki dopiero w szpitalu stwierdzono epizod depresyjny, zaburzenia lękowe oraz zaburzenia odżywiania. Dziś głośno i wyraźnie mówi o tym, przez co przeszła. „Uważam, że należy mówić głośno o takich rzeczach i to nie powinien być żaden temat tabu. Powinniśmy zrezygnować ze stygmatyzacji osób z chorobami psychicznymi i z takimi problemami” – tłumaczy. A to tylko jedna historia, która na szczęście kończy się dobrze. W tym samym czasie wielu innych nastolatków popełniło samobójstwo. Tylko w ciągu 10 lat działania Telefonu Zaufania dla Dzieci i Młodzieży przeprowadzono blisko 1,2 mln rozmów. Według statystyk najmłodsze dziecko, które popełniło samobójstwo, miało zaledwie 8 lat. Takie przypadki liczymy już w dziesiątkach procent, nie w promilach.

Co jednak zrobić, żeby nie kończyło się na statystykach? Być blisko, być obecnym, to po pierwsze. Lekarze alarmują, że nie tylko polska psychiatria dziecięca jest w tragicznym stanie, ale zwracają również uwagę na dramatyczny stan naszych rodzin – więzi w nich. Problemy z funkcjonowaniem rodzin, przeciążenia fizyczne i psychiczne, obciążenie obowiązkami i nienadążanie za zmianami społecznymi sprawiają, że dzieci wychowują się same. Rodzice utracili kontrolę nad wychowaniem własnych dzieci, ale też – co najgorsze w skutkach – więź z nimi. Wychowanie to nie tylko wpajanie wzorców i oczekiwanie określonego zachowania, ale przede wszystkim budowanie tożsamości i poczucia wartości w młodym człowieku.

Od czego zacząć? „Po pierwsze kontakt bezpośredni z dzieckiem. Po drugie, to musi być kontakt bezpośredni ze środowiskiem, w którym to dziecko się obraca” – mówi TVN24 inny rozmówca, Wojciech Andrusiewicz z Ministerstwa Zdrowia. Najczęstszym powodem targnięcia się na swoje życie jest odrzucenie, wykluczenie i brak samoakceptacji. Nawet jeśli dorosłym te problemy wydają się błahe, są jednak rzeczywiste. Dla nastolatków nawet bardziej niż to, co fizyczne.

To nie "Billie Eilish zmienia nasze dzieci w potwory” – wzięte w cudzysłów słowa przeczytałem w komentarzu jednej z zaniepokojonych mam. Ten „mrok” już w nich jest. Komunikują go za pomocą znanego sobie języka. Czują się zaakceptowane w jakimś kręgu subkultury, popkultury i nie muszą nawet znać swoich imion, spotykać się, żeby mieć poczucie więzi między nimi. Nawet jeśli jest to więź oparta na przeżywaniu psychicznego bólu. Są czyjeś, gdzieś należą i mają przestrzeń, w której mogą spokojnie ulokować swoje emocje.

Wszystkie kolory śmierci

Żyjemy w świecie pozorów, które nas zwodzą. Młodzi ludzie w zupełnie inny sposób przeżywają swoje wycofanie z życia. Manifestują je, w pewien sposób afirmują. To, co kojarzy się z buntem, może być w rzeczywistości sygnałem ostrzegawczym „nie radzę sobie”. Gruby rozciągnięty sweter, butelka wina i samotne wieczory pełne łez to raczej romantyczny filmowy „standard” widziany oczami dorosłych. Nastolatkowie tym czasem eksperymentują, imprezują, podkreślają swoją odmienność, okaleczają się, przekraczają granice. Są jak barwne ptaki robiące wiele hałasu w ciemnym lesie, by zwrócić uwagę na swoje zranienia i zagrożenia. Smutek nie zawsze jest ciemny, ale czarny to też kolor.

Oczywiście jest to pewien uproszczony obraz, który nie pasuje do wszystkich przypadków. Powinien jednak dać do myślenia, bo choroby psychiczne nie zmieniają od razu całego człowieka. Uczą się go, wykorzystują powoli, zmieniają wnętrze. Kiedy chorobę widać już na zewnątrz, zazwyczaj bywa za późno lub jest to naprawdę ostatni dzwonek.

„Chcę się ubierać tak, że gdybym weszła do pokoju pełnego ludzi noszących zwykłe ubrania, mogłabym powiedzieć: założę się, że wszyscy na mnie patrzą. Chcę się czuć w ten sposób. Dzięki temu czuję się swobodnie” – mówi młoda nowojorska gwiazda, która cierpi na depresję. Z tej wypowiedzi warto wyciągnąć wnioski, mówi bowiem językiem waszych dzieci. Billie Eilish cała jest manifestem młodego pokolenia. Antybohaterem, jakiego szukają i potrzebują.

Co jednak zrobić z jej kłopotliwą twórczością – bo niewątpliwie taka również jest. O to zapytała ją Gayle King, sugerując, że igra z ogniem. „Kiedy tylko mogę, staram się im tłumaczyć, żeby o siebie dbali i odnosili się z szacunkiem do drugiego człowieka. Nikt nie powinien podejmować decyzji o samookaleczeniu, bo to niczego nie rozwiązuje” – odpowiada Eilish. W tej sprawie rodzice powinni mówić jednym głosem z ubóstwianą idolką swoich dzieci. My sami przez wiele miesięcy nie chcieliśmy dostrzec, że za jej piosenkami może ukrywać się trudna historia. Łatwiej było nazywać ją dilerką pięknie opakowanej depresji i postrzegać wyłącznie jako produkt specjalistów od marketingu.

O temacie samobójstw będzie zapewne znowu głośno, gdy zginie jakiś celebryta lub "dobre dziecko z dobrego domu". Tymczasem nie ma złych dzieci. Są tylko złe okoliczności, na które jednak mamy wpływ.

Dziennikarz, reporter, autor książek. Specjalista ds. social mediów i PR. Interesuje się tematami społecznymi.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Depresja nastolatków bywa jak barwny ptak. Nawet pięknie opakowana to jednak wciąż choroba
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.