Jedenaste. Nie bojkotuj
Zdaniem niektórych niemiecka sieć sklepów obraziła religijne uczucia katolików w Polsce. Postanowiono rozpocząć bojkot. Oto trzy solidne argumenty za tym, że takie zachowanie jest błędne i po prostu nic nie da.
28 czerwca, w środę, cukier w Lidlu miał być tak tani, że trudno uwierzyć. Klienci dowiedzieli się o tym ze specjalnie przygotowanej akcji promocyjnej. Kilogramowa torebka cukru na niebieskim tle, cena 1,99 i olbrzymi napis: "Słodki jeżu".
Ten ostatni był tylko częścią większej całości: "Słodki jeżu! Tylko w środę 28.06 cukier w Lidlu w cenie tak słodko niskiej, że aż nie wierzymy".
Dyskont opublikował reklamę na Facebooku. Komentarze nie pozostawiały złudzeń. Reklama się nie spodobała:
"Jestem ogromnie oburzony Państwa ostatnią akcją reklamową dotyczącą cukru. Naśmiewanie się z Jezusa Chrystusa pod postacią gry słownej wywołuje zdecydowany protest", "Jeżeli Państwo postanawiacie tak zachęcać klientów do zakupów w Waszej sieci handlowej, to ja od teraz w proteście postanawiam nie robić zakupów w sieci sklepów LIDL. I będę od tej pory wszem i wobec zniechęcał do zakupów u Was. Bez pozdrowienia, Marek".
"Jak często podkreślamy, opinie naszych Klientów są dla nas bardzo ważne, dlatego, aby nie budzić wątpliwości co do naszych intencji, zdecydowaliśmy się usunąć post" - wyjaśnił Lidl w oficjalnej odpowiedzi.
Reklama została usunięta, ale to nie koniec historii.
Po wycofaniu się dyskontu z kampanii reklamowej, agencja reklamowa BRANDWEB podchwyciła pomysł i w podobnym stylu zbudowała nazwy innych produktów. "Jezus cytrus", "Z marchwi wstał", "Bób ojciec" - to tylko kilka przykładów.
Reakcje były podobne do tych, jakie wywołała oryginalna reklama Lidla, jednak obrazek zaczął krążyć po sieci i żyć własnym życiem. Ktoś usłyszał, że trzeba bojkotować Lidla, ktoś zobaczył to, co stworzył BRANDWEB, efekt był przewidywalny: dyskontowi oberwało się za rzecz, której nie zrobił. Oryginalna treść została usunięta, ta druga została i wciąż krąży w Internecie.
Część katolików postanowiła zbojkotować markę, zarzekają się, że już nigdy nie zrobią zakupów w tej sieci sklepów. Z trzech powodów to nie jest dobre podejście do tematu.
Po pierwsze, kontrowersyjne reklamy marek nie są nowością. Jeśli wywołują one czyjekolwiek oburzenie, protest lub bojkot, to często nie jest to przypadkowy efekt, ale dokładnie zaplanowana akcja, której celem jest dotarcie do jak najszerszego odbiorcy. Negatywne głosy, które będą pojawiały się w mediach, komentarze, udostępnienia na Facebooku, listy poparcia dla protestujących są świetnymi nośnikami reklamowymi.
W każdym z nich zostanie wymieniona nazwa marki, a zasięg (darmowej!) "akcji reklamowej" nie będzie gorszy od standardowego procesu promocji firmy. Paradoksalnie, nagłaśnianie bojkotu marki spowoduje jeszcze większą jej popularność, a próba zablokowania sprzedaży wywoła jej dynamiczny wzrost. Każda sensacja świetnie się sprzedaje.
Po drugie, jeśli dojdzie do ograniczenia sprzedaży, zyski firmy spadną, jej menedżerowie zdecydują się na konieczne kroki, których celem będzie ratowanie przedsiębiorstwa. Gdzie najprawdopodobniej nastąpią cięcia i redukcje? Na najniższym szczeblu pracowników. Jeśli bojkot się powiedzie, to największe ciosy spadną na tych, którzy są najmniej odpowiedzialni za kampanie reklamowe firmy.
Konsumencki bojkot nie dotknie marketingowców, zarządu lub prezesa, ale pracujących za najniższą krajową. W razie upadku przedsiębiorstwa efekt będzie taki, że pracownicy średniego i wyższego szczebla swobodnie przepłyną do innej firmy, a ci najniżej sytuowani zasilą szarą strefę lub długą kolejkę do Powiatowego Urzędu Pracy.
Po trzecie, wiara w Boga, która bojkotuje wszystko, co według niej obraża uczucia religijne, nie idzie w dobry kierunku. Skupia się na negatywnym przekazie, z którym chce walczyć swoimi siłami. Jest tutaj potrzeba dzielenia świata na zły i dobry, opowiedzenia się po jednej ze stron. Kościół sam sobie nie poradzi, więc trzeba mu pomóc i rozpocząć obronę.
Problem jednak w tym, że Kościół o taką obronę generalne się nie dopomina, bo wierzy, że "bramy piekielne go nie przemogą". Wie, że jego istnienie zależy przede wszystkim od Boga, a nie wkładu ludzi. Choć "obronne" działanie wydaje się logiczne, to patrząc na zachowanie Jezusa po zmartwychwstaniu, trochę kłopotliwe. Dlaczego?
Bóg po wielkim cierpieniu, jakie przeszedł, nie idzie konfrontować się z tymi, którzy to cierpienie zadali, nie szuka ich, nie karze, z satysfakcją nie pokazuje, że ich tortury okazały się niewiele warte. Idzie do tych, których kocha, rozmawia z nimi, buduje relacje w zupełnie inny sposób.
Ludzie zajmujący się pomocą charytatywną wiedzą, że jedyną odpowiedzią na zły świat jest zbudować świat dobry, że nie ma sensu ganiać za złem, bić go pałką po głowie i dochodzić za wszelką cenę swoich roszczeń, ale "wytwarzać" jak najwięcej dobra i zarażać nim innych.
Bojkotowanie kogoś lub czegoś to wznoszenie kolejnego muru, który jednoznacznie pokazuje: my dobrzy, oni źli. To próba wyraźnego powiedzenia, że: "my (pszenica) z nimi (kąkolem) nie mamy nic wspólnego". Ewangeliczne przypowieści idą jednak w innym kierunku i pozwalają na swobodne istnienie jednych i drugich.
Kiedy Jezus spotyka się z grzesznikiem, nie wytyka mu najpierw całej listy przewinień, nie wypomina błędów z przeszłości (a pewnie by mógł), tylko buduje relację, która potem staje się podstawą do nawrócenia.
Zbudowanie podziału na dobrych katolików i zły świat zamyka innym szanse na nawrócenie, pokazuje chrześcijan w świetle strachu i irracjonalnego lęku przed wszystkim, co nie jest "nasze".
Być może Jezus robiący zakupy w Lidlu dla wielu byłby zgorszeniem. Ale jestem przekonany, że nie zmarnowałby takiej okazji.
Michał Lewandowski - redaktor DEON.pl, publicysta, teolog. Prowadzi autorskiego bloga "teolog na manowcach".
Skomentuj artykuł