Jeśli klerycy w seminarium tylko rozeznają powołanie, wyjdą z niego jako nieprzygotowani księża

Fot. depositphotos.com

Prowadziłem kiedyś w jednym z seminariów rekolekcje dla pierwszego rocznika. Po paru dniach ojciec duchowny zwrócił mi uwagę, że robię to źle. „Traktujesz ich zbyt poważnie – powiedział. – A oni dopiero mają sprawę rozeznać. Więcej niż połowa z nich opuści seminarium. Jest jeszcze za wcześnie, żeby mówić do nich jak do przyszłych księży”. Trochę mnie tym zaskoczył.

Zaskoczył tym bardziej, że ja sam zawsze byłem wdzięczny mojemu zakonowi za to, że od początku traktował mnie poważnie. I rzeczywiście, jak dowiedziałem się parę lat później, z tamtej grupy kleryków zostało niewielu, zresztą jeden nie dotrwał nawet do końca rekolekcji. A zatem to, co mówił duchowny, to była prawda. W seminarium młodzi ludzie dopiero rozeznają swoją życiową drogę. Ale jeśli tak, to czym był ten proces, który doprowadził tych chłopców do podjęcia decyzji o wstąpieniu do seminarium?

„Casting” na kleryka

Przeglądając strony internetowe seminariów duchownych, na każdej z nich natkniemy się na zakładkę „dla kandydatów” lub „rekrutacja”. Można tam uzyskać kilka podstawowych informacji na temat procedury przyjęcia oraz zachętę (ale nie zawsze!) do duchowego przeżycia tej decyzji – zwykle kandydat otrzymuje propozycję jednej prostej modlitwy, którą powinien odmawiać, a która to ma pomóc w rozeznaniu powołania. Właściwie tylko w seminarium w Tarnowie informacje o rekrutacji są pozbawione duchowych konotacji. Wprawdzie są tam informacje o rekolekcjach „powołaniowych”, ale jeśli się w nich nie weźmie udziału, to i tak dokumenty można złożyć. Tymczasem wydawać by się mogło, że od kandydatów wymagany jest jakiś stopień pewności, że ich życiową drogą jest kapłaństwo, bo w sumie do tego ma przygotować formacja w seminarium. Otóż w praktyce nie do końca tak jest. Ale w takim razie tu pojawia się problem: bo jeśli to dopiero sześć lat życia seminaryjnego ma posłużyć jako czas rozeznania powołania, to pytanie, co się rozeznaje przed złożeniem papierów do seminarium? Otóż okazuje się, że wtedy nie rozeznaje się pragnienia bycia księdzem! Wtedy rozeznaje się pragnienie bycia… klerykiem!

DEON.PL POLECA

To jednak kreuje kolejny problem: seminarium w takim ujęciu staje się dziwnym bytem, jakby stanem zawieszenia między realnością świata świeckiego a realnością życia księdza. Bardzo to dziwne, bo przecież klerykiem czy alumnem jest się tylko na chwilę, i to tylko i wyłącznie dlatego, że chce się – i nabiera się pewności, że taka jest wola Boża – żeby zostać kapłanem. Jeśli na etapie “selekcji” do seminarium nie pytamy o wolę Bożą, a wyłącznie o pobieżną znajomość katechizmu i opinię proboszcza, to niestety, mamy do czynienia z niczym innym, jak tylko z… castingiem. A z tym wiadomo jak jest: ktoś się spodoba jurorom albo i nie.

Matryca „grzecznego ministranta”

Grzeczny ministrant nie sprawia problemów: ładnie stoi przy ołtarzu, nie gapi się na dziewczyny w kościele, wie, kiedy szarpnąć za dzwonki i nie dłubie w nosie. Dawniej mówiono, że jak jest taki grzeczny, to będzie z niego dobry ksiądz (przez całe życie nie będzie się gapił na dziewczyny). Nie ma w tym nic dziwnego, że lepszy jest taki grzeczny od chuligana. Ale jeśli przyjmiemy do seminarium grzecznego po to, żeby grzecznie przeżył sześć lat, a przy okazji nie zajmujemy się nim zbytnio, bo jest grzeczny i tego od nas nie wymaga, to w rzeczywistości dopuszczając go do święceń bazujemy na tym, co seminarium wniósł. Ignorujemy przy tym jego osobiste charyzmaty, które otrzymał od Boga i które dobrze byłoby rozwinąć, aby mógł je zastosować w pracy duszpasterskiej. Bo w sumie jeśli ktoś dostaje te sześć lat na rozeznanie, to praktycznie takiego kogoś nie można jednocześnie formować: on jeszcze nie wie, czego chce. Jeśli ktoś nie ma wewnętrznej pewności, że chce być księdzem, to nie da się rozpocząć jego formacji.

Bez solidnej formacji zginiemy

Zagadnienie formacji zawsze było problemem i poniekąd wyzwaniem dla Kościoła. W czasach świetności kolegiów jezuickich (kiedy to było!), absolwenci tych szkół, gdy wstępowali do seminariów, często byli święceni już po dwóch latach, a nawet wcześniej. Dlaczego? Po prostu cały materiał wymagany w seminarium opanowali już w kolegium – nie było ich czego uczyć. Nikt nie przejmował się czasem formacji. Dlatego wszystkie wielkie reformy Kościoła zaczynały się od nacisku położonego na formację duchownych.

Jeśli w naszych czasach pobyt w seminarium potraktujemy jako czas rozeznania własnego powołania, to w takim razie kiedy wyznaczymy czas na formację, żeby zapewnić odpowiedni poziom osób duchownych? Przecież zaraz po święceniach posyłamy młodych księży do bardzo odpowiedzialnej pracy: będą spowiadać, a jak wiadomo, źle poprowadzona spowiedź nie tylko że nie pomaga, ale bardzo szkodzi. Podobnie jest z innymi „posługami” księdza. Kiedy ich posyłamy, oni już muszą być jakoś „uformowani”! A jeśli za formację nie będzie odpowiedzialna naprawdę kompetentna ekipa, wówczas przyszłych kapłanów uformują przypadkowe zbiegi okoliczności i przypadkowi ludzie. A to jest prostą drogą do sytuacji, z którą nikt z nas nie chciałby się spotkać w Kościele.

A zatem proces rozeznania własnego powołania, jakiego efektem jest prośba o przyjęcie do seminarium czy do zakonu, jest niezwykle ważny i musi być potraktowany naprawdę poważnie, aby zaraz po przekroczeniu progów seminarium rozpocząć proces formacji, i to takiej, która dotknie głębi duszy, a nie tylko sprawi, że ktoś – jak to się dawniej mówiło – „wyuczy się na księdza”.

Dyrektor Wydawnictwa WAM i DEON.pl. W latach 2014-2020 przełożony Prowincji Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego. Autor kilku przekładów i książek, m.in. "Po kostki w wodzie. Siedem katechez o wierze uczniów Jezusa" (dostępnej także jako audiobook).

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Jeśli klerycy w seminarium tylko rozeznają powołanie, wyjdą z niego jako nieprzygotowani księża
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.