Już czas, by Kościół przestał ślepo wierzyć w stare schematy
One były skuteczne i przynosiły owoce jeszcze nawet 10 lat temu, ale dziś prowadzą do niczego. I wcale nie chodzi mi o wielkie rewolucje (bo te nigdy nie prowadzą do dobrego), ale o dostrzeżenie pewnych procesów, które trzeba wziąć pod uwagę, by coś się zmieniło.
Trzy tygodnie temu na deon.pl pojawił się artykuł o. Kołacza SJ o tym, że Kościół po pandemii nigdy już nie będzie taki sam. W stu procentach zgadzam się z tą tezą, patrząc na Kościół po pandemii z pespektywy księdza w niedużym mieście, w małej diecezji. Nie trzeba zresztą być nie wiadomo jak bystrym obserwatorem rzeczywistości by do podobnych wniosków dojść. Po przeczytaniu tego artykułu chciałoby się jednak dopowiedzieć kilka słów.
Popieram w całej rozciągłości kwestię potrzeby rozwoju nowych form duszpasterstwa. Popieram pogląd, że pandemia „urzeczywistniła” liczbę wiernych, chodzących do Kościoła, praktykujących wiarę. Uznaję, bo też zauważam, konieczność dalszego korzystania z różnych sposobów docierania do wiernych (także online). Faktycznie wierni potrzebują dziś znacznie więcej niż przed pandemią. Pod opublikowanym tekstem podpisuję się dwoma rękoma. Artykuł kończy się jednak intrygującym zdaniem: „Na tych z nas, duszpasterzy, którzy tego nie rozumieją, czekają już tylko domy księży-emerytów…” i w sumie z tym też się zgadzam.
Dostrzegam jednak inny problem. Jeśli artykuł miał pobudzić duszpasterzy do refleksji, miał ich obudzić, by szukając tych nowych form faktycznie odsunęli od siebie wizję „domu emerytów” to obawiam się, że marne na to szanse. Dostrzegam bowiem inny trend. Coraz więcej duszpasterzy wręcz czeka na moment aż będzie mogło pójść do emeryturę i przestać się już zamartwiać o to, co robić, by było lepiej.
Pogląd swój popieram obserwacją pewnej tendencji, obecnej na moim „kościelnym podwórku”, ale podejrzewam, że nie tylko tutaj. Pandemia na tyle zmroziła pewne pokolenie księży, na tyle przyczyniła się do zmiany wizji Kościoła, że coraz częściej słyszy się o chęci pójścia na wcześniejszą emeryturę, o chęci odpuszczenia już sobie na całego. Młodzi jeszcze przecież księża (bo wiek emerytalny to często dopiero 75 lat), którzy w dobie po pandemii powinni narzucać pewnego rodzaju rytm działań duszpasterskich zaczynają się wypalać. Odnoszę wrażenie, że jak na dłoni widać potwierdzenie mojej dawnej tezy (opisanej w jednym ze wcześniejszych wpisów na blogu), że pokolenia księży z lat 70-90., którzy przyzwyczajeni byli do pełnych kościołów, masowego duszpasterstwa skoncentrowanego na obsłudze liturgicznej (która faktycznie była bardzo konieczna i bardzo czasochłonna) nie nadążają za tym światem, jego problemami i procesem rozwoju.
Nie potrafią zrozumieć, czemu to wszystko się tak szybko zmieniło a co dopiero zacząć przeciwdziałać negatywnym wpływom na Kościół. Mam wrażenie (mocno podkreślając subiektywizm, który jest podstawową dewizą moich wpisów), że stanęli na wielkiej połoninie, chcą wygłosić kazanie (płomienne jak niegdyś), widzą jednak wkoło pustkę i jedyne o czym myślą to, jak stąd uciec. Płonne więc wydaje się apelowanie, by coś robić, by się nie poddać, by szukać nowych form itp., itd.
Coś musi się jednak zmienić. I to strukturalnie. Moim zdaniem nadszedł czas, by Kościół w Polsce przestał ślepo wierzyć w stare schematy, które owszem były skuteczne i przynosiły owoce jeszcze nawet 10 lat temu, ale dziś prowadzą do niczego. I wcale nie chodzi mi o wielkie rewolucje (bo te nigdy nie prowadzą do dobrego), ale o dostrzeżenie pewnych procesów, które trzeba wziąć pod uwagę, by coś się zmieniło. Nie oszukujmy się. Kościół, który wychodzi do wiernych tylko podczas wizyty kolędowej (której na pewno już w dotychczasowej formie, bo pandemicznej przerwie, nie odzyskamy) to relikt.
Taki Kościół ani nie przyciąga ani nie zachęca. To Kościół bez dialogu. I żeby było jasne, nie winię tutaj nikogo. Nie ma tu winnych. Biskupi i księża w takich realiach żyli przez lata. To przynosiło jakieś owoce! Trzeba jednak jasno powiedzieć sobie, że czas na zmiany. Choćby w polityce personalnej. Nie może być tak, że wyznacznikiem tego, ilu księży jest w parafii jest tylko i wyłącznie liczba wiernych na jej terenie bądź ilość godzin katechezy „do obsadzenia”. To zawsze prowadzi do miałkości. Nie przynosi rezultatów.
Trzeba wreszcie zdać sobie sprawę z tego, że nie każdy ksiądz do katechezy się nadaje (może jej w szkołach jednak za dużo np. o godzinę w tygodniu?), że nie każdy ksiądz odnajduje się w każdym rodzaju duszpasterstwa. Trzeba dostrzec, że tam gdzie prężnie działają grupy młodzieżowe czy akademickie (a działają! i nawet pandemia ich nie powstrzymała) potrzeba księdza, który w takim duszpasterstwie się odnajduje. Trzeba dostrzec, że „duża miejska parafia” nie zawsze jest związana z ogromem obowiązków (z mnóstwem grup modlitewnych, form duszpasterstwa) a są czasami miejsca, w których obecność dodatkowego księdza jest wręcz niezbędna.
Taki Kościół ani nie przyciąga ani nie zachęca. To Kościół bez dialogu.
Trzeba dostrzec, że „zmiany duszpasterskie” to nie polityka według zasady „głowa za głowę”, bo po pierwsze schemat już dawno się nie domyka (brakuje powołań) a po drugie dziś potrzeba dobrej oceny potrzeb miejsca i jeszcze wnikliwszej oceny zdolności duszpasterza. Odnoszę wrażenie, że fakt, iż przez lata próbowano „kształtować” księży pod linijkę (wszyscy do równa, nikt nie odstaje, choć czasami nie dorastają) nie jest dziś żadną przesłanką do planowania duszpasterstwa. Księża są różni, parafie są różne, oczekiwania w różnych miejscach są skrajnie inne. Trzeba zacząć tak to planować i tak o tym myśleć. Tylko w tym klucz do wyciągnięcia stosownych wniosków z lekcji pt. pandemia.
I podpisuję się poniekąd pod wnioskiem, że dla niektórych już tylko domy dla emerytów (tylko mam wrażenie, że się z tego ucieszą). Konieczne jednak by ci, którzy jednak chcą pozostać weszli na nowe tory, dyktowane wytyczonymi kierunkami, które biorą pod uwagę wszystkie te zależności. Bo jak w jednej ze swoich piosenek śpiewa duet rodzeństwa „Kwiat Jabłoni” przychodzi „duszpasterzować” w przeźroczystym świecie („Nic nas nie ziębi ani Nic nas nie parzy Przezroczysty świat Przezroczysty świat Nie ma miłości ani Nie ma rozpaczy Przezroczysty świat Przezroczysty świat”). To nowe wyzwanie dla nowego pokolenia tych, którzy duchowymi przewodnikami chcą się zwać.
Wiem, że zarysowane przeze mnie problemy są opisane bardzo powierzchownie i wiem, że pełno tu jeszcze kwestii do dostrzeżenia (choćby fakt, że świeccy też mają swoje zdanie, mają prawo do decyzji i współdziałania w Kościele), ale to tylko moja spontaniczna odpowiedź na zasygnalizowany artykuł (a może nie odpowiedź, tylko śmiałe dopowiedzenie?). Czas na zmiany.
Tekst ukazał się na blogu nowacki.blog.deon.pl.
Skomentuj artykuł