Katolicki wyścig szczurów
Przyglądam się ostatnio różnym dyskusjom toczonym w katolickim środowisku. Podniosłą atmosferę synodalnych sporów mamy już za sobą, spokojnie wróciliśmy na poziom codziennych sprzeczek i drobnych złośliwości. Można w naszych rozmowach odnaleźć najróżniejsze linie podziału. Dochodzę jednak do przekonania, że jeden z podziałów jest bardziej fundamentalny niż wszystkie pozostałe, co więcej - leży u ich źródła. Dotyczy on tego, że jedni z nas dążą do doskonałości cnót, a inni do doskonałości miłosierdzia.
Dla wielu chrześcijan, którzy całą swoją duchową energię wkładają w prowadzenie doskonałego życia, miłosierdzie stanowi nie lada wyzwanie. Niestety, wystarczy wejść na pierwszy lepszy katolicki portal internetowy, by jasno sobie uświadomić, że wyzwaniu temu często nie potrafią sprostać. Kłótnie wokół synodu były tego znakomitym przykładem.
Sposób myślenia braci i sióstr zaprawiających się w cnocie jest zazwyczaj taki: dlaczego ja, który tak mocno pracuję nad sobą, mam być w Kościele traktowany na równi z tymi, którzy tego wysiłku nie podejmują? Skoro ja nakładam na siebie ciężary, to i oni powinni. Przecież doktryna jest jasna i albo się do niej dostosujesz, albo wypad, nikt cię tu nie trzyma. W naszym Kościele chcemy stanowić wspólnotę świętych, a nie bandę grzeszników. To nie jest miejsce dla wszystkich.
Katolicy, którzy w ten sposób argumentują, nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo są skażeni myśleniem światowym. Bo to jest właśnie logika korporacji w najczystszym wydaniu: jeśli chcesz mieć u nas miejsce, musisz ciągle rozwijać swoje kompetencje i nieustannie dążyć do doskonałości. Tutaj nie ma miejsca na porażki - one dyskwalifikują. W Kościele - tak samo jak w korporacji - ludzie, którym się powiodło i osiągnęli sukces, zbyt często patrzą z góry na tych, którym się w życiu nie udaje. Mają ich za leniów, lekkoduchów, ludzi spoza klubu.
Często chodzę na msze do różnych krakowskich kościołów. Bez stroju zakonnego, "na tajniaka" siadam w ławce z ludźmi i razem z nimi się modlę. Po mszy często obserwuję śmietankę krakowskiego chrześcijaństwa - tych znanych, szanowanych, zabierających publicznie głos. Lubią wychodzić z kościoła główną nawą. Są uśmiechy, uściski dłoni, ogólne zadowolenie. Krakowska socjeta. A później czytam w sieci ich teksty i odnoszę wrażenie, że najlepiej by się czuli, gdyby w tym kościele zostali sami, ewentualnie z jakąś garstką wybranych. Miłosierdzie wyraźnie im przeszkadza, najchętniej by się go ze swojej wiary pozbyli. Chrześcijaństwo bez miłosierdzia stanowiłoby dla nich idealny system religijny.
Nie tędy droga. Najpiękniejsi chrześcijanie, jakich znam, do znudzenia powtarzają mi, że są pełni słabości i najróżniejszych braków, że tak w ogóle to oni nie są godni ogłaszania Bożego Królestwa. Czasem aż mam ochotę im przyłożyć, bo jeśli oni nie są godni, to niby kto jest? Codziennie widzę w nich ogromną wrażliwość na drugiego człowieka, słabego i grzesznego. W ich życiu doskonałość cnót jest skutkiem ubocznym doskonałości ich miłosierdzia. To jest wskazówka dla nas wszystkich. Jeśli ścigamy się w cnotach - jesteśmy światowi, jeśli w miłosierdziu - należymy do Pana.
Tekst pochodzi z bloga: zalewskisj.blog.deon.pl
Skomentuj artykuł