Katolik-inteligent i inne "oksymorony"
Niedawno dostałam w prezencie powieść Wojciecha Kuczoka. Chyba same już tytuły jego książek ("Gnój", "Obscenariusz. Wypisy z ksiąg nieczystych") wskazują na optykę w nich przyjętą. Lektura lekka a jednocześnie ciężka. Ciężka, bo ciężko młodej katoliczce wchodzić w wulgarność. Młoda katoliczka wolałaby kwiatki na łące.
Po lekturze zajęło mnie kilka refleksji. Po pierwsze, przekonałam się (uznajmy omawianą lekturę za "prze-konanie"), że perwersja mnie nie interesuje. Po drugie, rozczarowałam się. Nie tylko wspomnianą perwersją ale też sposobem (niesprawiedliwym), w jaki Kuczok przedstawia osoby duchowne (prawo pisarza przedstawiać świat po swojemu, prawo czytelnika widzieć rzeczywistość inaczej). Zdałam sobie sprawę, że we współczesnej literaturze brakuje propozycji dla odbiorców, którzy szukają w lekturze wartości, głębi intelektualnej i których jednocześnie cieszy niebanalny styl, zabawa słowem. Wiesław Myśliwski w jednym z wywiadów celnie podzielił literaturę na literaturę "słowa" i literaturę "akcji".Odnoszę (jakże młode, może mylne?) wrażenie, że odkąd umarł Białoszewski, skończył się bal w wartościową awangardę. Skończyła się "literatura słowa" dla "młodych katoliczek".
Podobnego problemu nie ma w innych dziedzinach sztuki. Konceptualizm w sztukach plastycznych zadaje niezwykle uniwersalne pytania (w zasadzie łączy wszystkich, których cieszy praca wyobraźnią, niezależnie od ich światopoglądu), muzyka współczesna z kolei również częściej inspiruje do treści, niż treścią jest. Literatura natomiast jest na tyle specyficzną formą sztuki, że mówić musi, a co za tym idzie - musi przedstawiać jakiś punkt widzenia rzeczywistości, przynajmniej co do zasady.
Chwilę po książce Kuczoka Katarzyna Kazimierowska opublikowała w "Kulturze Liberalnej" tekst pt. "Bóg a sprawa polska". Dowiaduję się w nim, kim jestem. Cóż, jestem głupi katolik (-czka!), co to lubi dewocjonalia, lubi różańcem okładać niewiernych i nosi czosnek na szyi. Chyba powinnam się oswoić z poczuciem rozczarowania, wywołanego mentalnym lenistwem anty-wierzących (nie mylić z niewierzącymi). Anty-wierzącemu się nie chce domyślać, że w Kościele może być (przepraszam za to niewątpliwie przesadzone w kontekście mojej osoby określenie)... inteligent? Ba, że on może CHCIEĆ w Kościele być?! To przecież niemożliwie, toć by go tam zaszlachtowali przy pierwszej lepszej nowennie! Odnoszę wrażenie, że naprawdę wiele osób właśnie tak widzi Kościół Katolicki - jako bandę ludzi ograniczonych, ślepo zapatrzonych w swojego proboszcza, zupełnie niezdolnych do zrozumienia czegokolwiek niedosłownego.
W zasadzie, ucząc się z doświadczenia, powinnam na tym czytanie poprzestać. Ryzykując (tylko i wyłącznie ze względu na źródło), zerknęłam na wywiad "Tygodnika Powszechnego" z nową minister kultury - prof. Małgorzatą Omilianowską. Nastawiona bojowo, czytam: "Polityka kulturalna państwa (…) powinna wspierać kulturę w sposób odzwierciedlający strukturę potrzeb społecznych. Nie można preferować jednej grupy kosztem drugiej." i dalej: "Systemem zakazowo-nakazowym niewiele zdziałamy". Dokładnie w tym momencie warsztat konceptualny okazał się praktyczny: jakże to uniwersalne!
Nie potrzeba nam oburzeń na to, co "brzydkie" i "złe". Każdy ma do swojej brzydoty święte prawo. Jeżeli ktoś lubi czytać o tym, że księża to pedofile, nie zabronimy mu. Jeżeli ktoś lubi jeździć po Polsce i pluć w twarz awangardowym artystom - jego święte (?) prawo. Czego ja mogę komuś zabronić, co mogę nakazać? Mogę tylko być sobie tą młodą katoliczką, szokować że myślę (wiem, dużo pracy przede mną) i patrzeć. I starać się nie zabijać... podejrzeń niewierzących o inteligencję w Kościele.
Skomentuj artykuł