Kolęda. O czym gadać, gdy znamy się słabo i widzimy się raz w roku?
Jak często się zdarza, by ksiądz, odwiedzając parafian po kolędzie, szczerze podzielił się swoim życiem? Jest raczej jak uprzejmy wizytator. Pyta: co u was, jak dzieci, gdzie pracujecie, pada jakiś żarcik, próba rekrutacji do wspólnoty, scholi, oazy, grupy różańcowej. A co u księdza? A wszystko dobrze.
O kolędzie pisała już na naszych łamach Magda Urbańska, jak zawsze w cudownie wyważony sposób, ale postanowiłam dorzucić do tematu swoje trzy grosze, może dlatego, że właśnie czekam na nadejście księdza. I mam kilka trochę innych przemyśleń.
Fakt zasadniczy jest taki: mamy tradycję zimowych, poświątecznych duszpasterskich wizyt w domach wiernych parafian. Mamy określony jej jeden oficjalny cel i mamy też kilka nieoficjalnych. Mamy mnóstwo oczekiwań, dużo zmęczenia, trochę robienia dobrej miny do złej gry i sporo słabego aktorstwa. Mamy też nadzieję, że Pan Bóg, jak to On, z naszych ludzkich wysiłków zrobi coś dobrego. Co roku są tacy, którzy się przy okazji kolędy od Kościoła odwrócą i tacy, którzy się podczas niej nawrócą. I co roku zastanawiamy się po cichu – odwiedzani i odwiedzający – czy może nie należałoby czegoś tutaj zmienić. Tylko jak?
Błyskawiczna randka w ciemno
Najwięcej emocji budzi plan kolędy: jeśli parafia ma więcej niż jednego duszpasterza, który przyjdzie? I kiedy? W środę wczesnym popołudniem, kiedy połączenie normalnego życia z goszczeniem księdza graniczy z cudem? W sobotę, kiedy mamy akurat od dawna zaplanowany rodzinny wyjazd? A może w piątkowy wieczór? Z dzieciństwa pamiętam porządki i stanie na schodach bloku, i sąsiadkową sztafetę powiadomień (komórek nie było): jest już u tych, zaraz będzie u tamtych, długo nie siedzi, ale u tych siedział godzinę! Czas był określony od: ksiądz chodzi od piętnastej, ale o której dokładnie – tego nikt nie przewidzi. To było dość męczące: normalne życie wymagało działania, a jednocześnie nie można było się niczym zająć na poważnie. Po czterech godzinach włączała się irytacja.
Po co o tym piszę? Bo mimo społecznych zmian ludzie wciąż się w ten sposób wizytą duszpasterską emocjonują (rzecz jasna ci, którzy na nią czekają). Sprawdzają, który ksiądz przyjdzie. Sprzątają i się szykują. W miejscach o podwyższonym poziomie gościnności pieką, gotują i zastawiają stół – bo przecież głodnego gościa wypuścić nie można. A potem gość wpada na dziesięć minut i tyle. Czasem fajny, dowcipny, rozmowny, czasem milczący, trochę chory, zmęczony.
Styczniowy maraton w koloratkach
Z drugiej strony sporo księży traktuje kolędę trochę jak konieczny maraton. Niby spotkanie, rozmowy, relacje, ale jednak obowiązek i odhaczanie listy zadań. Jeszcze dwa mieszkania. Jeszcze jedno. Jeszcze dwa dni. Miły uśmiech przyklejamy na twarzy i wio! W styczniu dodzwonienie się do księdza, który pracuje „na parafii”, graniczy z cudem. Są zmęczeni. Przerastają ich cudze oczekiwania: jedni by chcieli, by ksiądz posiedział dłużej, pogadał, trochę się pozaprzyjaźniał, inni, żeby wszedł, zrobił swoje w sposób możliwie niekrępujący i wyszedł. Do tego dochodzą oczekiwania i polecenia proboszcza. Wszystkim dogodzić się nie da, kolęda w efekcie często przypomina bardziej przegląd stada niż spotkanie znajomych. Do tego parafialny audyt, robiony mniej lub bardziej dyskretnie: kto mieszka, w jakim wieku, jaki związek, czy dają kopertę, jeśli tak, to ile, czy dzieci chodzą na religię, czy się te twarze z kościoła w ogóle kojarzy. Nie każdy ksiądz czuje się dobrze, lecąc przez mieszkania w roli audytora. Wielu wołałoby spokojnie pogadać, ale - nie ma czasu. Czemu nie ma czasu? Bo taki jest plan. Czemu taki jest plan? Bo tak było zawsze. Może by to zmienić? Nie, lepiej nic nie ruszajmy. Bo będzie na nas.
Po dwóch tygodniach takiego fizyczno-psychicznego maratonu, gdyby się dobrze wsłuchać, można by usłyszeć jeden wewnętrzny, gremialny jęk: niech to się już skończy! Ale jeszcze jest sto mieszkań, więc przyklejamy uśmiech, poprawiamy albę i lecimy. Uśmiechamy się i machamy! Kropimy, błogosławimy i zbieramy koperty, choć pieniądze nie są przecież najważniejsze - bo nie ma co udawać, że kolędowy zastrzyk finansowy to dla parafialnego budżetu taki tam nieistotny drobiazg.
Kosmos oczekiwań i kometa z rozwianą stułą
A tam po drugiej stronie – czekający, trochę stremowani, ścierający ostatni kurz, pod przeróżnymi sztandarami swoich oczekiwań stoją parafianie. Jedni gotowi do wymiany – błogosławieństwo za kopertę, ciasto i herbata za czas i uwagę. Inni gotowi do relacji – rozmowy głębszej niż trzy zdania po wierzchu. Inni może by i chcieli poruszyć wreszcie jakiś swój trudny temat, który ich gnębi – ale jak tu przy rodzinie, głupio tak, lepiej nie mówić nic. Kosmos oczekiwań, w który wpada kometa z warkoczem ministrantów.
Do tego jest jeszcze, jak zawsze, narracja w mediach. Wyjeżdżają wtedy spod szafy przechowywane tam od zeszłego sezonu kolędowego wszystkie historie z gatunku „list do redakcji”, w których wierni są oburzeni, bo ksiądz miał być niski, a przyszedł wysoki i zobaczył kurz na szafie, bo ksiądz wziął kopertę, bo nie wziął koperty, bo upomniał, że obrus ma być biały, bo przyszedł po alkoholu, bo nie chciał się napić z gospodarzem, bo pytał o pracę, bo nie pytał o pracę, bo tylko pokropił i poleciał, bo siedział za długo, bo wytknął związek niesakramentalny, bo zapraszał do wspólnoty dla małżeństw. Nigdy więcej księdza po kolędzie nie zaproszę! - brzmi puenta, a każdy choć trochę wierzący i praktykujący katolik ma niezły ubaw, czekając, co tam jeszcze oderwanego od życia wymyślą portale zajmujące się sprawami religii z doskoku i dla draki.
A gdyby tak ksiądz po kolędzie normalnie powiedział, co u niego w życiu słychać?
Bo prawdziwy kłopot z kolędą jest całkiem inny.
Jak często się zdarza, by któryś ksiądz, odwiedzając parafian po kolędzie, szczerze podzielił się swoim życiem? Jest raczej jak uprzejmy wizytator. Pyta: co u was, jak dzieci, gdzie pracujecie, pada jakiś żarcik, próba rekrutacji do wspólnoty, scholi, oazy, grupy różańcowej. A co u księdza? A wszystko dobrze. Jak na służbie: alba ze stułą jak mundur, więc jest oszczędność w słowach i zero prywaty.
Jak w ten sposób budować relacje podczas „duszpasterskiego spotkania”? Za bardzo się nie da. Podstawą relacji jest szczera rozmowa, słuchanie się nawzajem, mówienie o tym, co ważne, a nie o tym, o czym można powiedzieć. I jasne, że kolęda nie jest po to, żeby ksiądz się ze swoich problemów zwierzał wszystkim parafianom po kolei. Ale może jednak trochę po to jest? Może mniej byłoby przypadków wypalonych, smutnych, zrezygnowanych księży, gdyby czuli, że są razem z nami, świeckimi, a nie po drugiej stronie płotu otaczającego pastwisko?
Może pora odpuścić udawanie, że kolęda w ogóle jakieś głębsze relacje buduje? Może lepszym sposobem byłoby przejście przez mieszkania tylko z błogosławieństwem i pytaniem, kto chciałby dłużej pogadać, wymienieniem się telefonami i umówieniem na kawę albo kolację w kwietniu, lipcu, wrześniu?
Wiele znaków wskazuje na to, że czasy masy się skończyły. Że nadchodzi epoka relacji, a nie zaganiania stada. Że maraton, na którego koniec czeka się z utęsknieniem, i błyskawiczne randki w ciemno z kilkudziesięcioma osobami dziennie, na których trzeba uprzejmie odmawiać kolejnych porcji ciasta, żeby móc się dalej mieścić w te same spodnie, wcale nie służą księżom ani wiernym. Może czas podejść z większym przekonaniem do różnych nowatorskich pomysłów, które stawiają bardziej na spotkanie, a które w coraz większej ilości parafii okazują się strzałem w dziesiątkę? Coraz mniej ludzi przyjmuje księdza po kolędzie – to też wskazówka, żeby z tymi, którzy jeszcze w Kościele są, zwyczajnie usiąść i pogadać o parafii, o tym, co można, co trzeba, co by chcieli, czego im brak. W wielu miejscach się tak da. Tam, gdzie jest czas, otwartość, chęć poznania się. I gdzie myśli się o parafii ze świeckimi, a nie do świeckich. Tak jest gdzieniegdzie. A gdyby zaczęło być wszędzie?
Skomentuj artykuł