Kościół naucza ponad naszymi głowami?
Warto, żeby polskie rodziny czuły, że Kościół jest z nimi w ich zwykłym życiu, a nie tylko przy okazji obyczajowych batalii. Bo naprawdę nie tak rzadko słychać głosy: Kościół naucza ponad naszymi głowami i troskami.
Główny Urząd Statystyczny opublikował nowe dane dotyczące polskiej emigracji. Wynika z nich, że fala wyjazdów znów narasta: zbliżamy się do rekordowego wyniku z 2007 roku, gdy oficjalne statystyki informowały o blisko 2 milionach 300 tysięcy rodzimych emigrantów. Polska się wyludnia: wedle danych Eurostatu jest nas już w kraju mniej niż 36,5 mln osób.
Statystyki GUS przybliżyła opinii publicznej "Rzeczpospolita". Wynika z nich, że najwięcej Polaków przybyło w Niemczech, które od 2011 r. otworzyły dla nas swój rynek pracy. Żyje nas tam już 560 tys., 125 tys. więcej niż trzy lata temu. Z kolei w Anglii w 2013 r. przebywało blisko 650 tys. Polaków. Gazeta informuje ponadto: "popularne są Irlandia i Holandia. W krajach tych żyje odpowiednio 115 tys. i 103 tys. osób z Polski. Mocno spadała za to pozycja Hiszpanii, w której obecnie przebywa zaledwie 34 tys. Polaków, o 50 tys. mniej niż pięć lat wcześniej".
Te statystyki nie powinny dziwić. Pikujące w górę "słupki emigracji" nieźle wyjaśnia raport Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD), z którego wynika, że spośród 34 zrzeszonych w tej organizacji państw trudniej niż w Polsce żyje się jedynie w Meksyku i Turcji. Z kolei najlepiej żyje się w swoich krajach mieszkańcom Australii, Kanady, Szwecji i Norwegii. Raport (który omówiła "Gazeta Wyborcza") uwzględniał takie kategorie, jak dochody, służba zdrowia, jakość/czystość środowiska, poczucie bezpieczeństwa.
Jak się okazuje, w zaproponowanej punktacji bardzo wysoko oceniono naszą edukację i kwestie poczucia bezpieczeństwa Polaków. Niestety, w innych kategoriach było znacznie gorzej. Wyniki raportu OECD dotyczące rodzimych realiów uderzają w takich kwestiach jak poziom wynagrodzeń (1,5), ale również jakość służby zdrowia (2,8), czystość środowiska (2,9) a także zaangażowanie społeczne (1,3). Bardzo źle jest u nas z dostępnością mieszkań (0,3). Średnia ocena dla III Rzeczpospolitej to w rzeczonym opracowaniu 4,3 punktu, mniej niż nasi południowi sąsiedzi: Czechy (5,3) i Słowacja (4,5).
Suche dane zwykle nie przemawiają do wyobraźni. Podam zatem przykłady. Nie dalej jak wczoraj, na Festiwalu Obywatela w Łodzi, miałem okazję rozmawiać z mężczyzną ze "ściany wschodniej". Jest robotnikiem, pracuje w jednym z nielicznych zakładów produkcyjnych, który ostał się w jego regionie. Zarobki to 1300-1500 złotych na rękę, na czarno, przy dziewięciogodzinnym dniu pracy. W jego stronach alternatywy po prostu nie ma: gmina notuje ponad 30 proc. bezrobocie. W nieco dalszej okolicy też nie lepiej: tam mają swoich bezrobotnych. Większość zakładów działa jako podwykonawcy dla podwykonawców dużej zagranicznej sieci, w której Polacy często zaopatrują się w meble, co stanowi drobny przykład w ramach całościowej charakterystyki naszego neokolonialnego rynku i gospodarki, zdominowanej przez zagraniczny kapitał. Nie zapytałem swojego rozmówcy, czy planuje wyjechać stamtąd na stałe, nie chciałem, żeby zabrzmiało to jako sugestia. Choć - nie oszukujmy się - perspektywa emigracji pojawia się w wielu zwykłych Polaków rozmowach jako wypowiedziana lub ukryta w zanadrzu perspektywa. Sorry, taki mamy pro-emigracyjny klimat.
Na Festiwalu Obywatela była także Justyna Chrapowicz, młoda działaczka związkowa, przewodniczącą organizacji zakładowej NSZZ "Solidarność" w Lidlu. W styczniu 2014 r. opowiadała w wywiadzie dla "Nowego Obywatela" o realiach zatrudnienia w tej sieci: "W moim miejscu pracy w Łodzi kilka tygodni temu organizowaliśmy akcję płacenia jednogroszówkami przy kasach, aby zablokować ruch i zwrócić uwagę na złe warunki pracy w Lidlu. W sklepach rosną obroty, ale liczba pracowników zmniejszyła się w porównaniu z sytuacją sprzed kilku lat. W efekcie musimy pracować dłużej, dostajemy często nadgodziny. Ponadto chociaż pracujemy ciężko i długo, to wielu pracowników jest zatrudnionych na niepełny etat. Zbyt mała liczba zatrudnionych jest największym naszym problemem, bo z tym wiążą się inne kwestie. Choćby niemożność wzięcia urlopu w odpowiednim czasie właśnie dlatego, że pracowników jest za mało i każdy jest potrzebny". Znamienne były reakcje klientów: "Zdarzały się oczywiście chamskie odzywki i wyzwiska, ale większość reakcji była pozytywna. Gdy klienci dowiadywali się, dlaczego protestujemy, to mówili, że w takiej sytuacji powinniśmy robić to codziennie".
Przykłady tego, w jak złych warunkach i za jak małe pieniądze pracuje znaczna część Polek i Polaków można mnożyć. Głośny jest choćby niedawny przykład szwaczek z Myślenic, które po siedmiu latach bez podwyżek (zarobki w wysokości 1300 złotych) zażądały stu złotych podwyżki. Na kilka godzin odeszły od maszyn. W efekcie siedem z nich straciło pracę. To najłatwiejsza strategia ze strony pracodawców w takich sytuacjach, bo wysokie progi bezrobocia, czyli mnóstwo potencjalnej taniej siły roboczej nie wymuszają troski o pracownika.
Zwracam uwagę na te kwestie, bo przy okazji niedawnych emocji jakie wzbudziły sprawy Synodu dotyczącego rodziny, nasze polskie dyskusje zwyczajowo skoncentrowały się na kwestiach obyczajowych. Rozumiem, że to zagadnienia ściśle powiązane z zagadnieniami doktrynalnymi i dlatego budziły tyle debat, obaw, znaków zapytania. Ale - swoim zwyczajem - chcę zwrócić uwagę na nieco inny aspekt kryzysu polskiej rodziny, czyli zagadnienia związane z niżem demograficznym, niepewnością przyszłości, trudnościami dla harmonijnego, wspólnego rozwoju, jakie tak powszechna emigracja powoduje wśród polskich rodzin.
Na początku naszej transformacji Henryk Goryszewski ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego stwierdził, że nieważne, czy w Polsce będzie kapitalizm, wolność słowa czy dobrobyt - byle była katolicka (zwykle przypisuje mu się zniekształconą wypowiedź: Polska może być biedna, byle była katolicka). Sądzę, że oczywiście mamy dziś w Polsce dobrobyt - dla nielicznych, w tym dla części majętniejszych katolików. Ale, jak wskazuje choćby raport OECD, źle ma się (nasz) kraj. I ta wiedza coraz częściej przebija także do medialnego mainstreamu. Wystarczy nieco uważniej poczytać portale takie jak forsal.pl.
Myślę, że także Kościół ("wysoko-hierarchiczny" i świecki) powinien animować dyskusję o tym, jakich zmian trzeba w skali państwa, żeby Polki i Polacy mogli tutaj budować swoje rodziny. Myślę choćby o budowaniu katolickich thinkt-tanków, włączających w swoją działalność ludzi bardzo różnych opcji politycznych i gospodarczych - ponieważ z reguły żyją one we własnych światach i rzadko się ze sobą komunikują. Myślę także o potrzebie stworzenia przez Kościół hierarchiczny raportu kościelno-świeckiego o kondycji polskiej rodziny w bardzo różnych dziedzinach: od sytuacji materialnej przez zagadnienia kulturowe do wątków stricte religijnych. Tego typu dokument (oczywiście, praca nad nim musiałaby trwać przynajmniej kilka lat) wymagałby także odpowiedniego zainteresowania nim ludzi polityki i mediów. Ważne także wydaje mi się wspieranie i zachęty ze strony polskich hierarchów, by katolickie media podejmowały dyskusje choćby na temat skutków emigracji dla polskich rodzin, kwestii rosnącego rozwarstwienia i wyludnienia wielu regionów Polski. Przecież pustoszejące miasteczka i wsie to także pustoszejące kościoły. Inną rzeczą jest przypominanie tradycji chrześcijańskiego społecznikostwa, tradycji - mówiąc w pewnym skrócie - księży Blizińskiego i Wawrzyniaka, Korniłowicza. Ale tu pojawia się pytanie, na ile w ogóle polscy hierarchowie pamiętają o tych doświadczeniach, które - mówiąc pewnym skrótem - tak bliskie były sercu kard. Wyszyńskiego.
Warto, żeby polskie rodziny czuły, że Kościół jest z nimi w ich zwykłym życiu, a nie tylko przy okazji obyczajowych batalii. Bo naprawdę nie tak rzadko słychać głosy: Kościół naucza ponad naszymi głowami i troskami.
Skomentuj artykuł