Ksiądz Jan Kaczkowski o metodzie in vitro
"Małżonkowie, którzy korzystają z metody in vitro, mają za sobą zwykle już bardzo długą drogę starań o potomstwo. To powinno też stawiać do pionu naszą dyskusję." - mówi ks. Jan Kaczkowski. I dodaje: "Troska Kościoła o życie poczęte kończy się na łonie matki".
Piotr Żyłka: Czy małżonkowie, którzy nie mogą począć dziecka naturalnie i sięgają po metodę sztucznego zapłodnienia pozaustrojowego, postępują źle?
Ks. Jan Kaczkowski: Małżonkowie, którzy korzystają z metody in vitro, mają za sobą zwykle już bardzo długą drogę starań o potomstwo. To powinno też stawiać do pionu naszą dyskusję. W gruncie rzeczy większym problemem niż nauczanie Kościoła o antykoncepcji w małżeństwie jest trudność z poczęciem dziecka, która dotyczy w tym momencie jednej trzeciej par w Polsce. Rozmawiając o tym, natrafiamy też na mur uprzedzeń. Nie trzeba być katolickim fundamentalistą, by zrozumieć, że część przyczyn tego stanu rzeczy leży po stronie samego tylko używania bądź niewłaściwego stosowania antykoncepcji.
Jeżeli nastolatka ma tak liberalną atmosferę w domu, że zaczyna łykać tabletki hormonalne już w liceum, potem zmienia partnerów, późno się stabilizuje, a o dziecku zaczyna myśleć, mając 28 lat, to jej organizm może się zbuntować. Każdy uczciwy ginekolog powinien przypominać pacjentkom, że antykoncepcję hormonalną trzeba co jakiś czas odstawiać, żeby kobiecie powrócił cykl w naturalnym rytmie. Inaczej zaczynają się schody. Kobiety rodzą coraz później, tracąc najlepszy do tego z biologicznego punktu widzenia czas. Wobec tego późne ciąże wymagają coraz liczniejszych badań prenatalnych.
Do tego dochodzą również błędy mężczyzn: laptopy na kolanach, komórki w kieszeniach spodni i wszystko to, co może szkodzić naszym jądrom, plus palenie papierosów i życie w nieustannym stresie. Plemniki stają się przez to coraz mniej wartościowe, mniej liczne i słabsze. Ejakulat, by można go było ocenić pod kątem badawczym, musi regenerować się przynajmniej 72 godziny. Tymczasem coraz większa liczba mężczyzn jest uzależniona od pornografii i regularnej masturbacji. Ich nasienie w czasie współżycia jest w efekcie niepełnowartościowe.
Nie odpowie mi Ksiądz wprost na pytanie o in vitro?
In vitro budzi moje ogromne wątpliwości.
W odpowiedzi na moje pytanie zwrócił Ksiądz uwagę na proces, który prowadzi często właśnie do wyboru tej metody zapłodnienia.
Sprzeciwiam się in vitro. Mówię to bez mrugnięcia okiem. Podkreślam jeszcze raz: osoby poczęte metodą in vitro są akceptowane i kochane. Sposób poczęcia nie ma wpływu na godność osoby. Sprzeciw Kościoła wobec tej metody nie jest uderzeniem w osoby nią poczęte. Chodzi o szereg problemów, z jakimi związana jest sama procedura.
Jakich problemów?
Powstają nadliczbowe embriony. Z ich przechowywaniem, mrożeniem, ewentualnym odmrażaniem mogą być poważne problemy, bo zbyt krótko obserwujemy proces zamrażania i odmrażania, by zebrać miarodajne dane. Najstarsze dziecko poczęte metodą in vitro jest w moim wieku. Niektórzy twierdzą, że embriony i komórki macierzyste są wykorzystywane do eksperymentów medycznych albo do produkcji kosmetyków. Nie mam takiej wiedzy z potwierdzonych źródeł. Rodzi się też pytanie, czy można być "właścicielem" embrionów.
Kiedy oderwiemy akt poczęcia od kontynuacji ciąży, to generujemy niezliczoną ilość dylematów. Wyobraźmy sobie małżonków, którzy zostali rodzicami w wyniku procedury in vitro, mają kilka zamrożonych embrionów, rozchodzą się. Kobieta chce zostać matką, a mężczyzna nie chce już mieć z nią dzieci. Czy można się tymi embrionami podzielić? Czy można je sprzedać? Czy można je oddać swej niepłodnej siostrze? Pamiętam dyskusję, jaką prowadziłem z polską parą mieszkającą we Francji. Mieli kilkoro dzieci z in vitro oraz kilka zamrożonych embrionów. Żona nie mogła już więcej razy zajść w ciążę. Co mieli zrobić z zamrożonymi embrionami? Mówiłem im, że są to, w moim odczuciu, ich dzieci. On oponował. Mówił, że to "mrożonki". Ale kiedy zasugerowałem, aby je sprzedał, zareagował, wyrażając naturalny sprzeciw.
W Wielkiej Brytanii pojawiło się zjawisko adopcji embrionów. Stolica Apostolska wypowiedziała się o nim negatywnie. Wydawałoby się, że to przecież słuszna idea: skoro adoptujemy dzieci, to możemy adoptować je także w fazie prenatalnej. A jednak bioetycy katoliccy krytykują takie rozwiązanie. Gdy to słyszę, boli mnie serce. Na szczęście bioetyka i teologia moralna są nauką i można z nimi dyskutować.
Czy nie ma Ksiądz wrażenia, że Kościół - tak aktywny w debacie publicznej, gdy chodzi o troskę o życie nienarodzone - pozostawia kobietę samą wraz z pojawieniem się dziecka na świecie?
Troska Kościoła o życie poczęte kończy się na łonie matki.
Teraz radź sobie sama?
To problem powszechny. W Polsce wciąż nie ma żadnej ustawy bioetycznej. Opowiadam się za ustawą, która nie dopuszcza tworzenia nadliczbowych embrionów, a zatem również ich mrożenia; nie pozwala na korzystanie z gamet nieznanych osób lub osób trzecich (niemałżonków); i nie dopuści instytucji surogatek (kobiet wynajmujących swój brzuch do donoszenia ciąży) ani ciąż na życzenie dla par jednopłciowych.
Niektóre sytuacje sprawiają, że popadamy w absurd. Przykład: Pan Bóg jest homofobem i para gejów nie może przez to mieć dzieci. Ale może poprosić parę lesbijek o przysługę: zapłodnienia i urodzenia dziecka. Albo po śmierci rodziców któreś z dzieci przypomniało sobie, że po mamie pozostały jeszcze zamrożone embriony: czy można urodzić własną siostrę? A może cioteczną babkę? Poza tym jak daleko posuniemy się w manipulacjach? Już teraz na poziomie diagnostyki preimplantacyjnej może dochodzić do ingerencji w takie cechy, jak kolor oczu i włosów, a nawet inteligencja. To mnie przeraża.
W przypadku aborcji został osiągnięty jakiś rodzaj kompromisu. Podobnie musi być w przypadku ustawy bioetycznej. Nie możemy wprowadzić szariatu, musimy osiągnąć jakieś porozumienie. Niczego nie relatywizuję. Kompromisy zwykle są zgniłe etycznie. Ale ich intencje są klarowne. Chcemy ochronić tyle dobra, ile to możliwe.
Wracając do istoty pytania: dbałość o godność osoby już urodzonej w polskiej rzeczywistości i w polskim Kościele jest mniejsza niż dbałość o życie nienarodzonych. Nie można jednak nam, chrześcijanom, odmówić zaangażowania na rzecz opuszczonych, sierot i chorych. Większość z zadań w tej sferze, którym nie potrafi sprostać państwo, jest realizowana przez religijne instytucje charytatywne. Przecież tak samo jest z puckim hospicjum.
Ale wystarczy, że dotknie cię jakaś nieduża niepełnosprawność, inność, to twoja godność staje się jakby mniej wartościowa. Oczywiście patrzę przez pryzmat własnych przeżyć. Pamię-tam, jak trudno było mi zostać księdzem z powodu niepełnosprawności.
Fragment pochodzi z książki: Życie na pełnej petardzie
Skomentuj artykuł