Logika rzecznika
Zastanawia mnie, jak długo jeszcze na wizerunek Kościoła w Polsce będzie wpływać nieudolne komunikowanie się ze światem tych osób, które do komunikacji zostały instytucjonalnie powołane.
Od razu zastrzeżenie: są w naszym polskim Kościele rzecznicy i rzeczniczki, którzy swoje zadania wykonują na szóstkę z plusem. Potrafią sensownie reprezentować swoją instytucję, przygotować świetne materiały, rozmawiać z mediami w sposób adekwatny, uprzejmy i konkretny, a nawet jeśli nie mogą w danym momencie odpowiedzieć na jakieś pilne pytanie, są w stanie ze zwykłą ludzką życzliwością wyjaśnić, dlaczego i do kiedy odpowiedź będzie musiała poczekać. To normalne, że nie każdej odpowiedzi instytucja może udzielić od razu i to normalne, że my, media, chcemy wszystkie informacje od ręki, a najlepiej na wczoraj i to wyczerpująco. Nie jest czasem łatwe stykanie się tych dwóch rzeczywistości: dziennikarzy, którzy w imieniu czytelników chcą natychmiast wiedzieć, co się naprawdę dzieje, i rzeczników, którzy nie zawsze mogą wszystko opowiedzieć ze względu na słynne dobro sprawy - i jest to rzecz zrozumiała.
Nie mogę jednak chwilami wyjść ze zdumienia, gdy widzę, jak nam czasami świetnie w Kościele idzie samozaoranie w kontaktach z mediami. I wcale nie chodzi o to, że rzecznik jakiejś kościelnej instytucji nie może udzielić informacji: chodzi o to, w jaki sposób traktuje dziennikarzy, nie udzielając tej odpowiedzi. Gdy się to porówna z rzecznikami świeckich instytucji, rozdźwięk bywa porażający. Czuję to najbardziej w sprawach, które toczą się jednocześnie w prokuraturze i w Kościele.
W prokuraturze, nawet, jeśli nic jeszcze nie mogą powiedzieć, bo sprawa trwa, rzecznik jest zwyczajnie miły. Nie boi się ze mną rozmawiać. Nie powtarza jak papuga tej samej odpowiedzi, jakby grał w amerykańskim serialu. Nie ma problemu z tym, żeby off the record ogólnie opowiedzieć, na jakim etapie jest sprawa, jakie są możliwe zakończenia, w jakim terminie można spodziewać się bardziej konkretnych informacji. To nie są stricte odpowiedzi na moje pytanie, ale dają poczucie, że współpracujemy, że oboje rozumiemy swoje role w tym zawodowym spotkaniu i nie chcemy utrudniać sobie życia, no i po prostu jesteśmy dla siebie uprzejmi i życzliwi.
Nikt na mnie nie krzyczy, że „żądam” odpowiedzi, że niczego nie rozumiem, nikt nie sugeruje, że postara się o to, żeby mój naczelny mnie zdyscyplinował, bo zadaję pytania. Nikt nie narzeka na swoją pracę, nie oburza się, że pytam, nie sugeruje, że media katolickie to powinny tylko o "dobrych" rzeczach pisać, nikt z fochem w głosie nie oznajmia, że jak w zeszłym tygodniu ordynariusz mówił coś o Maryi, to o tym nie napisaliśmy, a jak się wydarza niepożądana sytuacja, to od razu chcemy wszystko wiedzieć, więc żadnych informacji nie będzie i już.
Taka jest prawidłowość: w instytucjach niekościelnych wiem, że mogę liczyć na rzeczowość, uprzejmość i profesjonalizm, nawet, jeśli gdy światopoglądowo jesteśmy po zupełnie innych stronach. I jeśli nie otrzymam informacji, których szukam, wiem, że co najwyżej usłyszę: na te pytania teraz nie możemy odpowiedzieć, na te możemy w ograniczonym zakresie, zapraszamy do kontaktu za trzy tygodnie, miesiąc, kwartał, wtedy będzie już więcej wiadomo. A po stronie kościelnej nigdy nie wiem, czego mam się spodziewać. Czy telefon odbierze człowiek obrażony na życie, czy może jednak uprzejmy profesjonalista. Czy potraktuje mnie poważnie, czy zruga, jakbym była piętnastolatką, która zadała pytanie, którego nie wypada zadawać dorosłym. A najbardziej wkurza to, że często w moim własnym Kościele, przez ludzi, którzy są po tej samej stronie (a przynajmniej powinni być) jestem traktowana jak… wróg.
I nie chodzi wcale ani o mnie, ani o to, że dziennikarze i rzecznicy muszą się ze sobą nie wiadomo jak lubić i przyjaźnić – bo wcale nie muszą. Chodzi o to, że rzecznik, chcąc nie chcąc, jest człowiekiem reprezentującym instytucję na zewnątrz i kształtującym jej wizerunek i nie powinien o tym zapominać. A w żadnej instytucji nie jestem tak z góry, odpychająco, ze zniecierpliwieniem i już na starcie niegrzecznie traktowana, jak przez niektórych (podkreślam: niektórych) rzeczników instytucji Kościoła. I rodzaj męski niestety nie jest tu przypadkowy.
Pytam o pewną kryzysową sytuację związaną z jednym duchownym. „A co pani redaktor sobie wyobraża, że może tak o wszystko pytać, a my będziemy na te pytania odpowiadać?” – dziwi się rzecznik. Pytam o możliwość przeprowadzenia wywiadu z biskupem N. „Biskup nie będzie z panią rozmawiał, bo jest na panią obrażony”. Dlaczego się obraził, skoro jeszcze nigdy z nim nie rozmawiałam? To pozostanie zagadką: wyjaśnienia nie dostanę, „powinnam się już dawno domyślić”. I mój prywatny zwycięzca w tym rankingu: „Wy, media, tak na nas naciskacie, a my się nie pozwolimy naciskać i wydamy oświadczenie, jak uznamy to za stosowne. Może za dwa tygodnie, a może za miesiąc, kiedy będziemy mieli ochotę”.
To są niestety historie prawdziwe i rozpacz mnie ogarnia, jak coś takiego słyszę zwłaszcza w momentach, gdy nieoficjalnie wiem, że w rozgrywającym się kryzysie nie ma żadnej winy instytucji kościelnej, ale swoim milczeniem i nieuprzejmością zasłuży sobie na to, by szukające zasięgów media (zwłaszcza te nie lubiące Kościoła) rozjechały ją walcem sugestii i podejrzeń. Te podejrzenia nie mają pokrycia w rzeczywistości – ale przykleją się na długo i wprowadzą dużo niepokoju i zamieszania. Jedno proste, szczere, natychmiastowe oświadczenie mogłoby radykalnie zmienić taką rozgrywkę – ale nie. Nie bo nie. „Bo nie będziemy ulegać naciskom mediów”. A potem przedstawiciele tych samych instytucji jęczą i płaczą, jak to są bardzo przez media atakowani i oczerniani, nie widząc, że akurat w tym przypadku jest tak na ich własne życzenie.
Swoją drogą cztery najczęstsze techniki komunikacyjnego radzenia sobie w sytuacjach kryzysowych też wielkim głosem wołają o przemyślenie i zmiany: mam tu na myśli po pierwsze odmawianie komentarza, gdy spokojnie można go udzielić, po drugie milczenie z intencją, że „prawda sama się obroni” (bez cienia refleksji nad tym, że prawda zostanie rozjechana czołgiem przez propagandowe kłamstwa zbudowane na domysłach wynikających z sytuacji i wtedy na mówienie czegokolwiek będzie za późno), po trzecie czekanie, czy sprawa w ogóle wypłynie w mediach, żeby na nią z opóźnieniem zareagować, i po czwarte wydawanie potężnie enigmatycznych oświadczeń zbudowanych z okrągłych zdań, które przetłumaczone na ludzki język znaczą: nic wam nie powiemy i co nam zrobicie?
Na szczęście są w Polsce miejsca, w których rzecznicy instytucji Kościoła znają się na swojej robocie i nie są sfinksami enigmatyczności, komunikacja idzie sprawnie, prosto i konkretnie, a szefom tych miejsc zależy na prawdzie, szacunku i dobru. Dlatego zatrudniają profesjonalistów i dbają o to, by byli wyposażeni do rozmów z mediami w coś więcej niż tekturową tarczę z napisem „nie będziemy tego komentować”.
Żeby tak jeszcze było wszędzie.
Skomentuj artykuł