Może to wada wzroku?
O przesłaniu Rozalii Celakówny i drodze pod górkę z Kościołem z o. Wojciechem Ziółkiem prowincjałem krakowskich jezuitów rozmawia Marcin Jakimowicz.
To była niezwykle pobożna i oddana chorym pielęgniarka, która pracowała w szpitalach przy Kopernika w Krakowie. Często modliła się w naszej bazylice Najświętszego Serca Pana Jezusa, która też się tam znajduje. Była wielką czcicielką Serca Pana Jezusa. Dziś często o tym zapominamy, bo wciąż akcentowane jest tylko jedno zdanie, w którym napisała, że chce by obwołano Chrystusa królem. A to jest tylko jedno zdanie. Cała reszta to był gorący kult Serca Jezusa i pragnienie intronizacji tegoż Serca. A ponieważ kult Serca Jezusowego jest nierozerwalnie związany z jezuitami od XVII wieku, a Rozalia jest związana z naszą bazyliką, dlatego też my, jezuici, jesteśmy powodem w jej procesie beatyfikacyjnym. We wrzawie o intronizację Chrystusa, całkowicie zapomina się o głównym przesłaniu Rozalii: o tym, żeby od Serca Jezusowego uczyć się miłości. To jest istota jej przesłania. A tymczasem czyni się zeń instrument jakichś ideologicznych i politycznych gier. Nie tędy droga! Czy Jan Paweł II, zawierzający świat Bożemu Miłosierdziu lub oddający go we władanie Maryi zrobił z tego wydarzenie polityczne? Czy dokonał tego w ONZ-ecie? Czy sprosił prezydentów wszystkich państw i zaproponował: panowie, podpisujemy? Nie. Bo istotą takich aktów nie jest wymiar polityczny. Polityczne konteksty się zmieniają. Pozostaje wierność Panu Bogu, wierność serca.
To dlaczego wciąż cytowane jest to jedno - wyrwane z kontekstu - zdanie, a w Kościele wyrósł prężny ruch intronizacyjny? Z tęsknoty za monarchią?
Z tęsknoty starej i grzesznej jak świat, z tęsknoty za tym, byśmy, jako chrześcijanie i katolicy, mieli jakiegoś porządnego i potężnego króla, a nie takiego wyszydzonego i oplutego, którego inni biją po głowie. To nie jest nowa tęsknota. Warto zajrzeć do Ewangelii. Już tam tłum chciał obwołać Pana Jezusa królem. Kiedy? Zaraz po rozmnożeniu chleba, kiedy ludzie zobaczyli, co zrobił i sobie pomyśleli, że to bardzo obrotny i zaradny gość, bo kilkoma chlebami potrafił nakarmić parę tysięcy. Ale Pan Jezus, gdy poznał ich zamiary, nie pozwolił na traktowanie Go jak gwaranta dobrobytu i dostatku, lecz "oddalił się sam na górę". Bo On nie przyszedł po to, byśmy mieli chleba pod dostatkiem, tylko po to, by nauczyć nas dawać siebie innym jak chleb. My jednak, podobnie jak tłum z Ewangelii, o wiele bardziej koncentrujemy się na tym, co jest materialnie wymierne, czyli na pieniądzach, znaczeniu i władzy niż na tym, co jest istotą. Próba obwołania go królem - w tym ziemskim materialnym wymiarze - zawsze była, jest i będzie prostą konsekwencją takiej naszej skłonności.
Czyli to pewnego rodzaju pokusa?
To jest jedna z największych pokus w całej historii zbawienia. W Pierwszej Księdze Samuela czytamy, że starszyzna Izraela woła: "Chcemy mieć króla! Żeby panował nad nami, żebyśmy byli, jak inne narody". Tyle tylko, że tak Izrael, jak i Kościół, to jest lud wybrany, który właśnie z tej racji nie jest i nie może być "jak inne narody". Posiadanie króla "jak inne narody" daje fałszywe poczucie bezpieczeństwa, ale de facto jest grzesznym brakiem zaufania i odrzuceniem Boga żywego: "Mnie odrzucają, jako króla nad sobą". Wołanie o to, by Pana Jezusa obwołać królem, na wzór władców tego świata, jest uleganiem tej samej pokusie. Z całym szacunkiem dla zaangażowanych w to osób i dla ich dobrych intencji, ale myślę, że to jakaś kontynuacja krzyku: "Nie mamy króla poza cezarem!". Co to znaczy? Że ci, którzy przyszli do Piłata, czyli nasi przodkowie w buncie (bo wszyscy się przeciw takiemu Panu Bogu buntujemy jak Piotr), wołali de facto: "Nie chcemy takiego mesjasza, jakiego ukazuje w swej Ewangelii św. Jan. Nie chcemy mieć za króla oplutego, bezbronnego i zhańbionego człowieka z cierniową koroną na głowie. Nie chcemy takiego króla, wolimy cezara". A tymczasem cała Ewangelia wskazuje właśnie na tego wzgardzonego przez ludzi Sługę Jahwe i nie pozostawiając żadnych złudzeń, mówi: "Oto król wasz!". A gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, to niech spojrzy na napis umieszczony na największej świętości chrześcijaństwa, czyli na Krzyżu. To jest król nasz, który jednak sam o sobie mówi: "Królestwo moje nie jest z tego świata".
Tyle, że wielu ludzi, powołujących się na Celakównę czy kazania ks. Natanka argumentuje: My, Polacy mamy do tego prawo. Jesteśmy krajem wybranym. I tu padają nazwiska: Faustyny Kowalskiej, Jana Pawła II.
Nie mam najmniejszego prawa oceniać kogokolwiek. Mam obowiązek się za nich modlić. Myślę jednak, że takie argumentacje rodzą się z tego, że gdy komuś jest źle, to próbuje się dowartościować i osłodzić sobie życie. Każdy z nas tak postępuje. Ważne jednak, na czym się koncentrujemy w tym dowartościowywaniu siebie. To prawda, że mamy Faustynę i Jana Pawła II. Ale spójrzmy na takie Włochy, skąd pochodzi i Franciszek, i Katarzyna Sieneńska, i don Bosco, i tylu mistyków, i tylu papieży...
I ojciec Pio na deser…
Tak jest! I jeszcze pochowani są tam Piotr z Pawłem i dzięki temu w Rzymie jest stolica chrześcijaństwa. Albo zerknijmy na Hiszpanię, z której pochodzą i Jan od Krzyża, i Teresa Wielka, i Izydor, i Franciszek Ksawery, i Ignacy Loyola, i z której wiara rozlała się na całą Amerykę Południową. Nie warto dowartościowywać się w ten sposób. Pan Bóg patrzy w serce, nie na to, co na zewnątrz. Przekonanie, że "Abrahama mamy za ojca" jest bardzo zgubne, bo "z tych kamieni Bóg może wzbudzić synów Abrahama". Z tych kamieni!
Czy ostatnie zawirowania wokół Rozalii Celakówny i jasny w wymowie list biskupów piszących, że nie widzą potrzeby intronizacji Chrystusa na króla Polski skutecznie zablokuje proces beatyfikacyjny krakowskiej pielęgniarki?
Wszystkie dokumenty są przekazane do Rzymu. To, co zrobi Stolica Święta, to jest kompletnie poza zasięgiem prowincjała jezuitów (śmiech). Pan Bóg ma zawsze swe drogi. Ale oczywiście Kongregacja ma doskonałe rozeznanie o tym, jaka atmosfera panuje wokół tego czy innego procesu. Niewątpliwie cała ta wrzawa z jednej strony wznieca sporo kurzu, ale bardzo ufam, że gdy on opadnie, okaże się, o co naprawdę chodziło i co jest istotą pism i życia Rozalii.
Dlaczego kapłani związani z tym kultem mają, delikatnie rzecz ujmując, pod górkę z Kościołem?
To, że mają pod górkę, to świetnie. I sobie samemu, i wszystkim moim współbraciom życzyłbym, byśmy mieli pod górkę z Kościołem. To pozytywny znak. W powołanie księdza wpisane jest bowiem to, by był wiernym Bogu i człowiekowi. Wypełnianie tego podwójnego powołania rodzi ogromne napięcie. Jak być wiernym i temu, i temu? Człowiek jest rozdarty, nie potrafi temu sprostać, popełnia błędy i na ich skutek jest nieraz stawiany przez Kościół do pionu, przywoływany do szeregu. To bardzo dobrze! Przecież w kapłaństwie nie chodzi o to, by być grzecznym i, broń Boże, nie wychylać się. To, że takie przywoływanie przez Kościół do szeregu jest dla kogoś z nas bolesne, to dobry znak, który mówi, że ten ktoś naprawdę identyfikuje się z Kościołem. Dlatego go tak boli. Łzy to znak, że bije serce. Wielcy ludzie Kościoła, którzy nie raz byli prekursorami wielkich idei czy dzieł w tymże Kościele, gdy przyszło upomnienie ze strony hierarchii, potrafili z pokorą przyjąć oczywistą, choć bolesną prawdę: "Nie jestem pępkiem świata. Tym, kto określa mą wierność, jest Kościół hierarchiczny, który mnie zrodził do życia wiecznego, w którym otrzymałem wiarę".
To nie wstyd dostać od Kościoła po głowie?
Oczywiście, że nie, byleby dostawać z powodu prób sprostania wierności Bogu i człowiekowi. Tylko ten nie jest krytykowany i ganiony, kto nic nie robi. Jednak czymś innym jest wadzić się z Kościołem, a czymś zupełnie innym powiedzieć wprost: "Wypowiadam posłuszeństwo mojemu biskupowi". Święty Ignacy Loyola żył w czasach, gdy hierarchia była przykładem wszystkiego, ale nie cnót do naśladowania. Obraz nędzy i rozpaczy. Ignacy był tego wszystkiego świadom i dlatego nie chciał, by pierwsi jezuici spotykali się często z biskupami czy kardynałami, by tamci nie mieli na nich złego wpływu. Ale choć jasno i wyraźnie mówił: "uczynków ich nie naśladujcie" to jeszcze wyraźniej nakazywał jezuitom: "czyńcie i zachowujcie wszystko, co wam polecą". I to nie była kwestia dyscypliny, tylko miłości, bo on Kościół kochał gorąco i czule. Pisał: "Kościół hierarchiczny to nasza święta Matka, prawdziwa Oblubienica Chrystusa". Niesamowicie pięknym wyrazem tej miłości są reguły o trzymaniu z Kościołem, które zostawił w Ćwiczeniach Duchownych. Kazał nam w nich z Kościołem "trzymać", współodczuwać z nim i być mu posłusznym. Wychodził bowiem z innego założenia niż współczesny mu Luter i chcąc, jak tamten, zreformować Kościół, nie potępiał, nie odcinał się i nie twierdził, że jedynie on ma rację. Ignacy chciał nawracać Kościół, nawracając się razem z nim i w nim. Co więcej, on kazał nam Kościół i to, co jest w Kościele… chwalić. Ten Kościół z połowy XVII wieku! Dlaczego? Z bardzo prostego powodu: bo właśnie ten, a nie inny, i właśnie taki, a nie inny Kościół ukochał Pan Jezus. Nawiasem mówiąc: parę wieków później wybitni psychologowie "odkryli", że najlepszą motywacją do pozytywnej zmiany jest chwalenie…
Błogosławcie nie złorzeczcie?
Tak! Wszystko po to, by błogosławić a nie przeklinać. Ignacy pisał: "Ażeby we wszystkim utrafić w sedno, trzeba być zawsze gotowym wierzyć, że to, co ja widzę jako białe, jest czarne, jeśli tak to określi Kościół Hierarchiczny. Wierzymy bowiem, że między Chrystusem, Panem naszym, Oblubieńcem, a Kościołem, Jego Oblubienicą, jest ten sam Duch, który nami rządzi i kieruje dla zbawienia dusz naszych. Bo tenże sam Duch i Pan nasz, który dał dziesięcioro przykazań, ten sam kieruje i rządzi świętą Matką naszą Kościołem" (ĆD 365)
Ślepe i tępe jezuickie posłuszeństwo, prawda?
Nie! To jest prawdziwa wiara we Wcielenie! Wierzę, że ten sam Duch, który wskrzesił Jezusa, jest obecny w biskupach, kardynałach, papieżu. I to jeszcze w tych konkretnych biskupach, w tych kardynałach i w tym papieżu. Innymi słowy, Ignacy mówił coś takiego: "Chłopie, jeśli Kościół widzi czarne, a ty białe, to nie myśl, że wszyscy inni błądzą, a ty pozjadałeś wszystkie rozumy, tylko się raczej zastanów, czy czasami, nie masz wady wzroku. Usiądź albo klęknij i pomyśl, czy ty nie cierpisz na jakiś duchowy daltonizm, a nie ogłaszaj zaraz całemu światu, że masz plan ratowania Kościoła". Dla Ignacego Kościół to matka, i to też jest dla nas wskazówka. Bo matka, może być już stara i siwa, mocno niedołężna i bardzo poorana zmarszczkami, może się już zapominać i powtarzać w kółko to samo, ale to jest moja Matka, ta, która mnie urodziła, która mnie wykarmiła i wychowała. Ona ma prawo mnie pouczać i zwracać mi uwagę, bo bez niej by mnie nie było, bo dzięki jej troskliwej miłości istnieję. I żeby było jasne: mówię tak nie dlatego, że jestem katolikiem i jezuitą. Raczej, o tyle nimi jestem, o ile tak właśnie mówię i postępuję.
Skomentuj artykuł