Mszalne ćwiczenie Tolkiena
J.R.R. Tolkien jest uwielbiany przede wszystkim za "Władcę Pierścieni" i "Hobbita". Ten sam autor napisał swojego czasu kilka niezwykle ciekawych spostrzeżeń dotyczących Komunii i Eucharystii. Warto się z nimi zapoznać i zrobić małe ćwiczenie.
Zdarza mi się narzekać na poziom kazań w naszych kościołach. Nie robię tego ze złośliwości, po prostu zależy mi na ludziach, dla których kontakt ze słowem głoszonym przez księdza z ambony jest jednym z niewielu kontaktów z Kościołem. O nich musimy się troszczyć. O nich powinniśmy dbać. To do nich jesteśmy posłani.
Jakiś czas temu napisałem tekst, który był apelem do seminarzystów i księży. Mocno mi się za niego oberwało. Być może użyłem zbyt ostrego języka. Jednak patrząc z drugiej strony, przez internet przetoczyła się wtedy szeroka dyskusja (z czego się bardzo cieszę). Co do meritum zdania nie zmieniam. Dodam tylko, że nie chodzi mi o to, żeby zaraz wszyscy byli Szustakami, Pawlukiewiczami i Kaczkowskimi. Jasne jest, że nie każdy ma takie talenty. Nie chodzi też o wprowadzenie w seminariach kursu "Jak zostać efektownym kaznodzieją". Zdecydowanie ważniejsze jest nakierowanie młodych chłopaków formujących się na kapłanów na doświadczenie spotkania z Bogiem. To jest sprawa absolutnie fundamentalna. Zresztą dotyczy to nie tylko duchownych, ale nas wszystkich.
W tym sposobie myślenia jeszcze bardziej utwierdziłem się po przeczytaniu zapisu konferencji, którą ojciec Ranierao Cantalamessa (kaznodzieja Domu Papieskiego) wygłosił kiedyś w archikatedrze częstochowskiej do uczestników pielgrzymki wyższych seminariów duchownych: "Wy, najdrożsi młodzi seminarzyści jesteście w tych latach przygotowania. Gdybym mógł wrócić do tych czasów, inaczej rozumiałbym moje studia. Chciałbym studiować w Duchu Świętym. Bo tylko w świetle Ducha Świętego wytryska Światło Boże. Także wy, w tych latach przygotowania, napełnijcie serce Jezusem. Zakochajcie się w Jezusie. Bo później wam, jako kapłanom, nawet jeśli nie będzie mieć wielkiej wymowy, Jezus będzie wychodził z oczu. Paweł VI mówił, że chrześcijanie muszą mieć proroctwo w spojrzeniu". Tak więc nie chodzi o jakieś formacyjne techniki i sztuczki lub podwyższenie poziomu wykładów z homiletyki, ale o doświadczenie i rozwijanie relacji z żywym Bogiem. Ludzie potrafią zobaczyć różnicę. Określenia wierzący i niewierzący ksiądz nie wzięły się znikąd.
Żeby nie było, że tylko ciągle narzekam, to chciałbym się z Wami podzielić jeszcze jednym odkryciem. Są to dwa fragmenty listu J.R.R. Tolkiena do jego syna Michaela z roku 1963. Pierwsza część jest swoistą receptą, którą możemy stosować, kiedy mamy słabszy czas w kontakcie z Panem Bogiem: "Jedynym lekiem na słabnącą wiarę jest komunia. Choć niezmiennie jest samym sobą, doskonałym, pełnym i nietkniętym, Przenajświętszy Sakrament nie działa całkowicie i raz na zawsze dla nikogo z nas. Podobnie jak akt wiary, musi być ciągły, wzrastać przez praktykowanie. Częstość przynosi najlepsze efekty. Siedem razy w tygodniu jest bardziej pokrzepiające niż siedem razy z przerwami". Całkiem proste, prawda?
Drugi - niezwykle zabawny - fragment jest z kolei propozycją ćwiczenia. Propozycja wygląda następująco: "Mogę także polecić Ci jako ćwiczenie (do którego, niestety, bardzo łatwo jest znaleźć sposobność): przyjmuj komunię w okolicznościach obrażających Twój smak. Wybierz sapiącego albo bełkoczącego księdza albo dumnego pospolitego zakonnika. A także i kościół pełen zwykłego mieszczańskiego tłumu, źle wychowanych dzieci - od tych, które wrzeszczą, po te wytwory katolickich szkół, które siadają i ziewają, gdy tylko zostanie otwarte tabernakulum - brudnych młodzieńców bez krawatów, kobiet w spodniach i często z włosami w nieładzie i niczym nie przykrytymi. Przystąp do komunii razem z nimi (i módl się za nich). Będzie tak samo (a nawet lepiej), jak na mszy pięknie odprawionej przez wyraźnie świętego człowieka i wysłuchanej przez kilka pobożnych i schludnych osób".
Takie ćwiczenie może mieć zbawienny skutek. Szczególnie jeśli masz pecha i w twojej parafii nie ma żadnego porządnego kaznodziei. Nie dość, że człowiek przebije się do tego, co we mszy najważniejsze, to jeszcze jest szansa, że modlitwa podziała i coś dobrego się stanie - we mnie, w Tobie, w sąsiedzie z kościelnej ławki i w księdzu proboszczu wyczytującym z ambony kto i ile dał na remont dachu. No bo przecież wierzymy w moc modlitwy i w to, że Bóg może zmienić wszystkich i wszystko, prawda?
Skomentuj artykuł