Nasze grzechy
Gdy mamy sytuację, w której duchowni wchodzą w sferę publiczną, tak mocno, że przestaje wystarczać księży, którzy po prostu siedzieliby w konfesjonale od rana do nocy, bo zajmują się sprawami "większymi", wtedy trzeba powiedzieć, że mamy duży problem - mówi o. Janusz Pyda OP.
Janusz Pyda OP: Na pewno nie obecność Jana Pawła II była przyczyną, ale nasze skupienie na drugo- albo trzeciorzędnych aspektach tej obecności. Papież bardzo często odgrywał rolę zwornika społecznego, osoby która jest w stanie zebrać społeczeństwo do kupy, zjednoczyć ze sobą Cracovię i Wisłę i funkcjonował przede wszystkim właśnie na płaszczyźnie społecznej. Natomiast samo nauczanie Karola Wojtyły, pomimo tego, że biskupi powtarzali je w zasadzie non-stop, na wszelkie możliwe sposoby, było niezauważane. Oczywiście można mówić, że teksty Papieża są trudne, ale nawet biorąc to pod uwagę, zrozumienie nauczania Jana Pawła było dramatycznie złe. Przyczyną dzisiejszych problemów w naszym Kościele nie była obecność "Papieża Polaka", ale właśnie to nasze skupienie na sprawach drugorzędnych - nie na tych religijnych, a społecznych. Chcę zaznaczyć, że nie zamierzam tu bagatelizować roli płaszczyzny społecznej w wierze i życiu. Ale jeżeli nauczanie i oddziaływanie Papieża na tej właśnie płaszczyźnie było jedynym, na jakie zwracaliśmy uwagę, to mamy właśnie taką sytuację jak dziś, że ci, którzy w czasach "KOR-u" czy "Solidarności" zapełniali polskie Kościoły, dziś nawet do nich nie zaglądają, a do Kościoła przez duże "K" są nastawieni niekiedy wręcz wrogo.
Drugą sprawą jest to, że pewne trudne tematy, głównie ze sfery politycznej, były odkładane na później, ze względu na obecność Polaka na Stolicy Piotrowej. To nie jest przypadek, że cała debata o in vitro wybuchła w Polsce dopiero teraz. Temat się wcześniej nie pojawił, bo politycy zdawali sobie sprawę jaka by była reakcja Papieża, który na pewno by się wypowiedział na ten temat. Nikt nie chciał i nie miał odwagi dopuścić do konfrontacji swojej partii z Papieżem. Dlatego takie problemy wypływają dopiero teraz, kiedy Jan Paweł już nie może się do takich koncepcji ustosunkować, a warto pamiętać, że Papież potrafił reagować bardzo ostro na to, co się działo w Jego Ojczyźnie. Wystarczy przypomnieć pielgrzymkę do Polski z początku lat 90-tych, kiedy Papież mówił o Dekalogu. To był czas kiedy w polskim parlamencie i społeczeństwie rozgorzał spór dotyczący aborcji. Papież zajął dramatycznie stanowcze i mocne stanowisko, krzyczał w trakcie przemówień i to był taki moment, w którym wyraźnie doszło do konfrontacji różnych środowisk z jego nauczaniem. Wystarczy przypomnieć sobie jak niektóre media szalenie mocno, ostro i negatywnie reagowały na te wystąpienia Papieża. Myślę, że nikt nie wpadłby na pomysł usuwania krzyża z sali sejmowej czy celebrowania Adama Darskiego w telewizji publicznej gdyby żył Papież-Polak. A bez niego nie mamy już głosu, który byłby wyraźnie słyszalny i słuchany. Bardzo mi Jana Pawła II brakuje.
Pod koniec ubiegłego roku współbrat Ojca, dominikanin z Lublina Ludwik Wiśniewski, napisał mocny list do nowego nuncjusza apostolskiego, w którym przedstawił bardzo pesymistyczną wizję stanu Kościoła w Polsce, ostrzegając, że powoli zaczyna do nas pukać "widmo hiszpańskiego Kościoła". Niektóre tezy i propozycje rozwiązań zawarte w tym liście są kontrowersyjne i nie wszyscy muszą się z nimi zgadzać, ale trudno nie przyznać racji o. Wiśniewskiemu, gdy ten mówi o oderwaniu się większości polskiego duchowieństwa od otaczającej go rzeczywistości i o ich "nieumiejętności komunikowania się ze zmieniającym się światem".
Janusz Pyda OP: Nie chcę komentować listu o. Wiśniewskiego, ale myślę, że naszym grzechem jest przede wszystkim myślenie w kategoriach planowo-systemowych, a nie myślenie o tym kto i jak powinien iść i służyć zwykłemu, konkretnemu człowiekowi. Ważne jest dla nas ile osób zjedzie na takie czy inne spotkanie, ważne jest jak wielka grupa ludzi będzie uczestniczyła w takiej czy innej pielgrzymce, debacie, spotkaniu, ważne są wpływy polityczne i społeczne. Natomiast chcąc być wiernymi naśladowcami Ewangelii, zadając sobie pytanie o jakość Kościoła, musimy pytać o to, jak, z jaką ofiarnością sprawuje się posługę wobec każdego konkretnego człowieka, aby doprowadzić go do zbawienia. Jeżeli to będzie zaniedbane, to wszystko inne padnie i Kościół straci całkowicie kontakt z rzeczywistością. Wielkie społeczne akcje, debaty, plany i programy tego nie zmienią. Musimy na nowo przejąć się Ewangelią o Dobrym Pasterzu, który jest w stanie zostawić wiele owiec, aby szukać tej jednej, która zaginęła. Każda dusza to cały świat.
Mówiąc krótko - Kościół traci kontakt z rzeczywistością, kiedy traci kontakt z konkretnym człowiekiem. Gdy mamy sytuację, w której duchowni wchodzą w sferę medialną, w sferę publiczną, tak mocno, że za mało jest księży, którzy po prostu siedzieliby w konfesjonale od rana do nocy, bo zajmują się sprawami "większymi", a człowiek wierzący nie ma dostępu do kapłana, wtedy trzeba powiedzieć, że mamy duży problem. I w tym sensie zgadzam się z ojcem Wiśniewskim, że ten problem się już u nas zaczyna. Wierny musi mieć dostęp do kapłana - jeśli ten dostęp jest ograniczony, bo wszyscy siedzą w studiach telewizyjnych, albo zajmują się jakimiś wielkimi akcjami, rzeczywiście zaczyna się robić kłopotliwa sytuacja.
W trakcie podróży apostolskiej do Wielkiej Brytanii, Benedykt XVI przypominał, że "każdy z nas ma misję, każdy z nas jest powołany do przemieniania świata. Jak mówi nam Chrystus (...) nasze światło musi świecić przed wszystkimi, aby widząc nasze dobre uczynki, mogli wielbić naszego Ojca niebieskiego (por. Mt 5, 16)". Słysząc to wezwanie , trudno nie zadać pytania o samoświadomość i zaangażowanie świeckich w odnawianie Kościoła. Czasami patrząc na "niedzielnych katolików", albo słysząc o kolejnych "wierzących niepraktykujących", wydaje się, że z jednej strony ludzie ostro potępiają "miernotę duchownych", ich brak zrozumienia dla problemów współczesnego świata czy też "archaiczną hierarchiczność", a z drugiej strony sami nie bardzo mają ochotę brać odpowiedzialności za Kościół.
Janusz Pyda OP: Dzisiaj muszę powiedzieć, że zdecydowanie się z tym zgadzam, choć gdybyśmy rozmawiali jeszcze kilka lat temu, to pewnie miałbym wątpliwości. A zgadzam się dlatego, że w międzyczasie zobaczyłem jak wygląda zaangażowanie świeckich w Kościół w Stanach Zjednoczonych. To jest zupełnie inna rzeczywistość, wręcz nieporównywalna sytuacja. U nas, niestety, rozbija się to zarówno o rzeczy małe jak i wielkie. Rzadko zdarza się, np., żeby ktoś przyszedł przed Mszą i powiedział, że przeczyta lekcję, czy zaśpiewa psalm - to jest oczywiście drobiazg, ale coś pokazuje. Z kolei w rzeczach ważnych, smutną prawdą jest to, że jest bardzo mało inicjatyw, które oddolnie wypływają w Kościele, które byłyby przez wiernych proponowane i realizowane. Bierność wiernych jest bardzo odczuwalna. Oczywiście księża też są często temu winni.
Z czego ta bierność wynika?
Na pewno przyczyną jest lenistwo wiernych, nas wszystkich. Czasem ciężko jest się przełamać, nawet żeby przeczytać czytanie w niedzielę. Często świeccy są nieufni i podejrzliwi - w kraju na dorobku zaczyna się również w głowach katolików dorobkiewiczowskie myślenie. A co ja z tego będę miał? A czy ksiądz mnie nie wykorzystuje - mojego czasu, zaangażowania i pieniędzy? Ja muszę troszczyć się o siebie, a nie ciągle biegać koło Kościoła! Problemem jest też, mówiąc delikatnie, ostrożność nas, księży, którzy myślimy często, że lepiej jest, gdy świeckich trzyma się na stosunkowo bezpieczny dystans od tego co "my" robimy i o czym decydujemy. Trudno mi powiedzieć, czy wina jest rozłożona po równo, pomiędzy świeckich i duchownych, ale na pewno po obu stronach jest jej tyle, że zupełnie wystarczy, żeby wywołać w Kościele taka sytuację jaką teraz mamy, czyli stan gigantycznej bierności. Mówię to pamiętając o wszystkich pięknych inicjatywach, które w Kościele mimo wszystko powstają, ale prawda jest taka, że gdybyśmy porównali funkcjonowanie Kościoła polskiego i znacznie słabszych pod względem ilościowym Kościołów w innych krajach, to tam inicjatywa świeckich jest nieporównywalnie większa.
Narzędziem mającym pomagać w skutecznym działaniu Kościoła w dzisiejszym świecie jest nowa ewangelizacja. Bp Grzegorz Ryś, który został w sobotę przewodniczącym Zespołu ds. Nowej Ewangelizacji, mówi, że jej istotą powinna być odpowiedź na pytanie jakim jesteśmy Kościołem? "To ważne, gdyż zwykle mówiąc o nowej ewangelizacji myśli się zazwyczaj o świecie "na zewnątrz" Kościoła (próbuje się go opisywać, diagnozować problemy, wystawiać recepty). Tymczasem (…) skuteczność bądź nieskuteczność ewangelizacji zależy od jakości życia samego Kościoła" - mówi nowy krakowski biskup pomocniczy. Czy nie tu tkwi nasz główny problem? Często mówiąc o kryzysie w Kościele, winą za niego obarcza się zdemoralizowany, wrogo do nas nastawiony świat. Mówi się o atakach na Kościół i o nieprzychylnym nastawieniu większości mediów, zapominając o tym, że to nie "oni", tylko "my" sami, swoją codzienną postawą, dajemy im do rąk argumenty, które mogą wykorzystywać, atakując Kościół.
Janusz Pyda OP: Na pewno jest tak, że gdy w Kościele jest kryzys, czyli taka sytuacja, która jest trudna, ale może przemienić się w coś lepszego, to przyczyny tej sytuacji można dopatrywać się z wielu stron. Natomiast jeśli w Kościele dzieje się ewidentnie źle, to zawsze jest to wina członków Kościoła; przyczyną, tu nie ma żadnych wątpliwości, jest zazwyczaj poważny, konkretny grzech. Wracając do słów księdza biskupa Rysia - myślę, że problem jest bardziej złożony. Rozumiem, że myśl księdza biskupa jest taka, żeby skupić się mniej na myśleniu o tym, jak mamy działać na zewnątrz i ewangelizować, a bardziej na tym jak musimy sami ewangelizować siebie wewnątrz Kościoła i pracować nad własnymi problemami. W dużym stopniu jest to właściwa teza, ale akcenty muszą być rozłożone równomiernie. Bo jeżeli Kościół nie będzie pamiętał, że trzeba ewangelizować ludzi którzy są poza nim i zajmie się tylko samym sobą, jeżeli nie będzie zapału misyjnego, to będzie to auto-celebracja , która będzie coraz bardziej uciążliwa i to będzie błąd.
Z drugiej strony jeżeli będziemy tylko ewangelizować tych, co są na zewnątrz, a nie zauważymy, że na własnym podwórku mamy przestrzenie do ewangelizacji, to będziemy nieskuteczni i nieautentyczni. Faktem jest, że mamy wielu katolików chodzących regularnie do Kościoła, którzy nie znają podstaw swojej wiary, nie wiedzą fundamentalnych rzeczy, wręcz gdzieś gubią tożsamość chrześcijańską. Patrząc na taką rzeczywistość, trudno się nie zgodzić z biskupem Rysiem, że wewnętrzna ewangelizacja jest konieczna. Chcąc skutecznie docierać do innych, musimy dbać o własną autentyczność w realizowaniu nauczania Ewangelii i o własną świadomość wiary.
Skomentuj artykuł