Nienawidzę prac domowych

Fot. Ospan Ali / Unsplash

Przez ostatnie kilka tygodni moje wolne popołudnia spędzam na wsparciu. Wspieram moje własne dzieci, co jest ze wszech miar dobre i wskazane. Nie wyręczam. Nie zlecam wykonywania moich pomysłów. Wspieram, by wymyśliły same i pomagam tam, gdzie im możliwości brakuje. W czym? W kolejnych i kolejnych projektach, zadaniach, wyzwaniach i innych paskudztwach, wrzuconych do wora z napisem „zadania domowe”.

I mam dość.
Od kiedy jedna z opcji politycznych zapowiedziała, że zlikwiduje prace domowe w szkołach, mentalnie skreślam dni do wyznaczonego terminu spełnienia tej cudownej obietnicy. Choć podskórnie wiem, że skończy się jak zawsze. Czyli: nic się z tym nie będzie dało zrobić, ktoś chwilę popróbuje, a potem się podda i cześć. Ładne słowa, ważna sprawa, dobra idea – i będzie jak zwykle. Betonowy opór masy, choć składające się na masę jednostki są za, to masa jest nawet nie przeciw, ale tak bierna, że nie do ruszenia. Jak Pałac Kultury. Został, bo trzeba by go było wysadzić, żeby znikł.

Przestańmy uczyć dzieci, że odpoczynek jest ostatni na liście zadań

Od razu zaznaczę: nie jestem przeciwniczką prac domowych w ogóle, bo mądre i przemyślane, nieduże powtórki są świetnym narzędziem do nauki. Jestem za to bardzo przeciwna przynoszeniu do domu ton zadań, które zjadają cały czas potrzebny na regenerację i odpoczynek. I szkolnym dziecięcym "nadgodzinom" przy angażujących, obowiązkowych projektach. 

Czemu o tym akurat w rocznicę odzyskania niepodległości? Bo dziś mi mocniej niż zazwyczaj kwestia nieprzystawania szkoły do rzeczywistości doskwiera: oto mamy wolność i możemy o sobie stanowić, a nie sięgamy po możliwości, które nam ona daje. Biernie przyjmujemy naszą niezawisłość i coraz mniej w nas ochoty, by zmieniać coś, co nie jest w naszym bezpośrednim interesie, ale dotyczy wszystkich razem z nami wrzuconych do tej samej rzeczywistości. W moim przypadku – szkolnej. Ważnej. Parafrazując: taka będzie Polska, jakie młodzieży kształcenie. I jaki będzie system edukacji. Jeśli nadal będzie promować postawę nieustannego zapracowywania się i pracowania nad tym, co słabe, zamiast rozwijania tego, co mocne, niewiele się w Polsce zmieni. A mogłoby, bo my, Polacy, mamy w sobie potencjał, i to jaki! I nasze dzieci też go mają, ale im ten potencjał tłamsi natłok czasochłonnych szkolnych projektów, których same nie wybrały, a robić muszą.

Czemu nie pracujemy najpierw nad talentami? 

Widzę to, bo jestem matką, mam trójkę dzieci i nie znoszę szczerze i intensywnie przerzucania na mnie potężnej roboty przy projektach i zadaniach, lekką ręką rzuconych do wykonania. Wiem też, że każdy uczeń jest inny: sama mam na pokładzie pełen przekrój charakterów i talentów i widzę, że – jak zawsze – szczególnie dużo czasu inwestujemy z dziećmi w to, co nie sprawia im przyjemności, nie przychodzi z lekkością i nie jest rozwijaniem mocnych stron, ale ciężkim ćwiczeniem tego, do czego zdolności nie mają i co tylko frustruje, bo nigdy nie wyjdzie tak dobrze, jak by się chciało.

Po co uczymy dzieci wkładania czasu, energii, pieniędzy, wsparcia innych osób w projekty, które z góry są skazane na średnie powodzenie? Po co im fundujemy to poczucie niesmaku, gdy dwanaście godzin spędzone nad projektem, do którego nie ma się zdolności, owocuje mocną czwórką, gdy w tym czasie ktoś inny, kto takie zadania kocha, poświęcił godzinę i dostał okrągłą szóstkę i pochwałę? Czemu takich zadań nie robić dla chętnych, a nie dla wszystkich? Czemu wreszcie, do jasnej anielki, nie przyjąć do wiadomości, że ludzie się między sobą różnią i wkładanie ich w jedną miarkę zawsze kończy się źle? A to właśnie z upodobaniem od lat robi polska szkoła.

Życie nie ma polegać na odliczaniu godzin do weekendu

To bardzo zniechęca. A w każdej szkole jest inny zestaw przedmiotów, których nauczyciele nie zdają sobie chyba sprawy z tego, że to, co dla ucznia „szybkiego” i utalentowanego w potrzebnym do wykonania zadania zakresie oznacza kwadrans roboty, dla pracującego w innym tempie, starającego się robić wszystko najlepiej jak potrafi lub mającego mniejszy talent do danego przedmiotu małego człowieka oznacza godzinę lub dwie czasu mniej na odpoczynek i własne pasje. 

Patrzę na moje dzieci.
Wracają ze szkoły o drugiej, trzeciej.
Jak źle pójdzie, trzy godziny dziennie siedzą w lekcjach. Tych bieżących. Nie wliczam w to przygotowania do sprawdzianów. Jak dobrze pójdzie, wyrabiają się w godzinę-półtorej. Jeśli w danym dniu mają jakieś pozalekcyjne zajęcia (sami je wybierają, dla rozwoju i przyjemności) – z życia zostaje im dla siebie samych godzina. Góra dwie. Są zmęczone szkołą. Są zmęczone tym, że nie mają czasu dla siebie. Odliczają dni do weekendu tak samo, jak to robią o półtorej dekady od nich starsi zajechani pracownicy korporacji.

Dlaczego my na to pozwalamy?
Dlaczego każemy się dzieciom zajeżdżać? Po to,  żeby około trzydziestki nagle odkryły, co to work-life balans i zżymały się, że nikt ich nie nauczył dbania o swój dobrostan, za to wszyscy uczyli zaciskać zęby i robić do końca, choćby północ biła i duch potencjalnego wypoczęcia odlatywał po raz kolejny daleko w przestworza?  

Chcę zobaczyć koniec niedziel zużytych na zadania domowe

Dlaczego w rozmowach z innymi rodzicami nieustannie przewija się smutny wątek zabranych niedziel? Dlaczego wszyscy żalimy się na to, że kiedyś, gdy dzieci były jeszcze w przedszkolu, można było cały weekend spędzić z rodziną, wyjechać, iść na spacer, cieszyć się wolnym czasem, a teraz został tylko ten kawałek soboty, który zostaje po posprzątaniu, zakupach i ugotowaniu, bo w niedzielę trzeba już powtarzać do sprawdzianów, odrabiać prace domowe z piątku, na które w ostatni dzień przed weekendem nikt już nie miał siły patrzeć, a w młodszych klasach szykować te wszystkie mityczne, plastyczne utensylia, których nagle uświadomiony brak doczekał się mnóstwa rozpaczliwie śmiesznych memów.

Słyszę czasem, że to jest kwestia organizacji, czyli tego, jak matka (o ojcach jakoś tego tak często nie słyszę) zorganizuje czas sobie i dzieciom, by wszystkie szkolne obowiązki wrzucone do domu były spełnione. „Widocznie nie jesteście wystarczająco dobrze zorganizowani” – pada hasło, a ja mam ochotę kopać i gryźć. Bo ta słynna „dobra organizacja” owszem, działa, ale do pewnego momentu, w którym kalendarz i organizm są jeszcze w stanie to wszystko znieść. A potem już jest tylko ciemność, płacz i zgrzytanie zębów, serie skierowań na badania lekarskie w poszukiwaniu przyczyny nerwowych objawów oraz ciche przekleństwa mamrotane pod nosem przez rodziców pomagających dzieciom w milionie cholernych obowiązkowych projektów.

W tłumaczeniu na język obcy dziwnych i niepraktycznych słówek. W mozolnym rysowaniu portretów bohaterów nielubianych lektur i sklejaniu śmieci z recyklingu w brzydką pseudo-eko-zabawkę, którą rozsądni chłopcy wyrzucą do kosza zaraz po wpisaniu im za nią oceny, a bardziej zachowawcze dziewczynki pieczołowicie przyniosą do domu i będą kolejne lata przechowywać w pudełku na idiotyczne prace domowe, choć świadomie wcale tak tego nie nazwą. To ułamek historii, które słyszę od ludzi mających dzieci w innych niż nasza podstawówkach. A gdy ktoś z rodziców nieśmiało podniesie hasło, że może by nie zadawać czasochłonnych prac domowych, skoro w niektórych szkołach nawet w ogóle nie zadają nic i przynosi to świetne rezultaty, zapada ciężka, znacząca cisza i w najlepszym przypadku następuje zmiana tematu, a czasami ktoś powie wprost: chyba upadliście na głowę, to jest wykluczone i absolutnie niemożliwe.

Proces uczenia można zorganizować lepiej

No to dlaczego jest możliwe, dobre i działające w innych szkołach?
Dlaczego nie można zaplanować czasu tak, by zadania domowe dzieci odrabiały w szkole, mając pod ręką wykwalifikowanego nauczyciela, gdy potrzebują o coś zapytać? Dlaczego to na rodziców jest przerzucony ciężar wyjaśniania dzieciom wszystkiego, czego nie zrozumiały na lekcji, i pomagania im ze wszystkimi technikaliami projektów, które przekraczają ich możliwości? Bo tak było zawsze?

Dlaczego to wszystko nie wydarza się w szkole? Na odpowiednich lekcjach? Bo nie ma czasu? Bo mamy zły i nieprzystający do rzeczywistości system? Bo problemy wychowawcze sprawiają, że rzeczywisty czas na naukę na lekcji kurczy się niemiłosiernie i to, co powinno być na lekcji przerobione, zostaje do domu, gdyż program nie poczeka i człowiek się w tym programie po prostu nie liczy? Ani ten, który jest uczniem, ani ten, który jest nauczycielem? A najmniej rodzic, który jest po to, żeby zapłacić składki, zdyscyplinować dziecko, odczytywać setki wiadomości na Librusie i spędzać popołudnia na powtórkach z budowy tasiemców, starożytnej Grecji, topografii Afryki i historii internetu (sic! Są w niej nawet dyskietki…). I wytrwale zachęcać swoje dziecko, by dokończyło coś, co nikomu do niczego się nie przyda i co przerasta jego możliwości.
Tak, my to robimy. Robimy to dla naszych dzieci, by nie dać im wpaść we frustrację. Oddajemy nasz czas na odpoczynek, na ogarnięcie domu, na spotkanie ze znajomymi, bo kochamy nasze dzieci i nie chcemy zostawiać ich samych, gdy wyzwanie ich przerasta. Ale coraz bardziej mamy dość.

Ja mam bardzo dość. 
I wiem, że system, beton, ściana, Goliat. Że „niemożliwe” i że „się nie da”, bo „nikomu się nie udało”.
I czekam na jakiegoś Dawida, który zmajstruje sobie procę, znajdzie odpowiednie kamienie, rozwali ten beton i sprawi, że ho, ho, kto wie, może już moje wnuki będą się uczyć zupełnie inaczej, rozkwitając talentami nie mimo szkoły, ale dzięki niej, ku chwale i pożytkowi swojemu i ojczyzny.     

 

 

 

 

   

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Poza pisaniem ogarnia innym ludziom ich teksty i książki. Na swoim Instagramie organizuje warsztatowe zabawy dla piszących. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem. Jest żoną i matką. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając dobrych historii. W Wydawnictwie WAM opublikowała podlaski kryminał z podtekstem - "Ciało i krew"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Nienawidzę prac domowych
Komentarze (17)
SB
~Stefan Berger
18 listopada 2023, 22:51
Każdy z was przenosi trochę na swoje dzieci własne , nieciekawe doświadczenia ze szkoły. I sądzicie że dziecko vczuje to samo, co czuliście wy kiedyś.
JM
~Justyna M
16 listopada 2023, 08:16
Warto od siebie wymagać, nawet jak inni nie będą wymagali. W Argentynie i np. stanie Nowy Meksyk uczeń nie musi mieć pozytywnych stopni, by przejść do następnej klasy. Nie musi umieć czytać ani pisać. Czy na pewno tego chcemy w Polsce, by szkoła była łatwa, lekka i przyjemna?
TL
Teresa L.
15 listopada 2023, 09:47
Doceniłam, że w naszej podstawówce co do zasady nie ma zadań domowych na weekend. Artykuł bardzo życiowy, opisuje dużo moich frustracji. Moje środkowe dziecko czasem mowi "mamo, mam szkole w nosie" (wskazując na część ciała z drugiej strony i nieco nizej) i mnie czasem ten dystans i bunt wczesnejgo nastolatka cieszy (a czasem go temperuje...).
JM
~Justyna M
13 listopada 2023, 17:00
W klasie są dzieci o różnym potencjale intelektualnym w tym upośledzone w stopniu umiarkowanym czy znacznym, bo dzisiaj szkoła ma być przyjazna dla wszystkich dzieci czyli inkluzywna, prawda? Wtedy rodzice chcąc zagwarantować swojemu dziecku odpowiedni poziom edukacji, sami uzupełniają to, na co nie wystarczyło czasu w szkole albo opłacają kogoś innego nawet jeśli nie będzie żadnej pracy domowej.Gorzej jak komuś nie będzie zależało, to skończy się może jak w Argentynie, że uczniowie kończący szkołę podstawową nie będą umieli czytać ani pisać, jeśli nie będą chcieli, tam nikt nie powtarza klasy.
MB
~Monika B
13 listopada 2023, 16:45
Moi rodzice nigdy ze mną prac domowych nie odrabiali. I ja też będę stawiać na samodzielność moich dzieci. A gdy na jakimś etapie zauważą mankamenty systemu edukacji będę ich namawiać na edukację domową. Żałuję, że ja na etapie liceum nie miałam takiej możliwości.
AM
~Agnieszka Mrozowska
12 listopada 2023, 23:30
Warto jednak uczyć dzieci że w życiu robimy nie tylko to co sprawia nam przyjemność, ale przede wszystkim to co jest konieczne.
AM
~Alicja M.M.
13 listopada 2023, 18:30
Wolałabym mówić o tym, że robimy to, co jest potrzebne, wartościowe… Konieczność bywa albo przymusem narzuconym nam z pozycji siły, albo… jednym z ,myślowych wytrychów. Porównałabym go z innym, mianowicie z „brakiem czasu”. Bo słowo „muszę” (lub, w odniesieniu do dziecka: „musisz”) podobnie jak „nie mam czasu”, zbyt często zastępuje chwilę namysłu, zastępuje osobistą odpowiedzialność za to, co robimy lub czego nie robimy (i co każemy robić innym, naszym dzieciom).
GW
~Gocha Wójcik
12 listopada 2023, 15:46
System szkolny bazuje również na naszych (rodziców) lękach o dziecko. Że na pewno sobie nie poradzi, gdy mu nie pomożemy. I dlatego pomagamy na potęgę. Gdybyśmy przestali, nie tylko pozbyllibyśmy się znienawidzonych zadań domowych, ale także dodalibyśmy dzieciom skrzydeł, bo w końcu nasze słowa "wierzę w ciebie", "jestem o ciebie spokojna", miałyby pokrycie w rzeczywistości. A tak niby wierzymy, a przejmujemy się każdą uwagą o braku zadania i opłakujemy ją razem z dziećmi. Moje dzieci (bardzo zdolne zresztą) mają nasze pozwolenie, by mieć trójki, choć zdecydowanie stać by ich było na piątki i szóstki. Tylko ja ich nigdy nie pytam o oceny. Dla mnie ważne jest ich zdanie na temat przedmiotu. Pasja, bądź jej brak. Tak, trzeba mieć sporo samozaparcia, by wybrać taką drogę. Ale do odrabiania z dzieckiem pierdyliarda prac domowych potrzeba go wcale nie mniej.
AM
~Alicja M.M.
12 listopada 2023, 21:39
Rodzicielskie przyzwolenie na trójki widzę właśnie u tych osób, które mają głęboką świadomość wartości i sensu edukacji. Zaufanie do własnych dzieci, wspieranie ich wtedy, gdy same deklarują potrzebę wsparcia, a nie „na wszelki wypadek”, pozwolenie, by dzieci realizowały własne plany edukacyjne, a nie wymyślone przez nas – sądzę, że do tego nie tyle nawet samozaparcie jest potrzebne, co zdrowe poczucie własnej wartości.
EM
~Ewa Maj
12 listopada 2023, 22:05
Mając bardzo zdolne dzieci, można sobie pozwolić na takie ryzyko, że "na trójkę zawsze napiszesz". Gdy dzieci są zdolne albo mniej, taka postawa rodzica oceniana jest przez szkołę jako brak zaangażowania i brak współpracy rodzica ze szkołą. A dzieci przeżywają wiele porażek i niepowodzeń.
TL
Teresa L.
15 listopada 2023, 09:42
Święta prawda! Równocześnie dla mnie artykuł jest o tym, że system jest chory i to jak dać dziecku suchą bułkę na 2 dni na pustyni i powiedzieć " wierzę w ciebie, poradzisz sobie" - otóż nie, warunki są złe i bez picia sobie nie poradzi. Co zdolniejszy sobie tonpicie zorganizuje, ale mniej rozgarnięty umrze z pragnienia. To też mija odpowiedzialność w jakie środowisko puszczam dziecko.
GW
~Gocha Wójcik
15 listopada 2023, 16:59
Racja. W stosunku do zdolnych dzieci słyszy się raczej "zdolny, ale leń". Albo "taki potencjał zmarnowany!" A rodzicom tak czy siak zarzuca się wiele, np. brak współpracy, nieudolność w wychowaniu lub ekskluzywizm. Więc nie udawajmy, że problem nie dotyczy tych zdolnych. System chce mieć haka na każdego.
E3
edoro 333
12 listopada 2023, 15:40
Najlepiej o wszystko złe obwinić nauczycieli.
KM
~Katarzyna M.
12 listopada 2023, 01:06
Zgodzę się, że prac domowych jest nadmiar. Jednak apelowałabym o precyzowanie etapów edukacji do jakich odnoszą się powyższe uwagi, ponieważ zupełnie inaczej uczy się i uczą się dzieci w szkole podstawowej, a inaczej w szkole średniej. Mądre zadania domowe służą przede wszystkim utrwaleniu materiału i sprawdzeniu przez samego ucznia czy zrozumiał/zapamiętał dana treść. Natomiast odnośnie sugestii, by dzieci robiły tylko to, co sprawia im przyjemność i rozwija pasje pozwolę się nie zgodzić. Szkoła jest etapem, na którym uczniowie uczą się rozpoznawać co ich bardziej interesuje i w czym są lepsi, a trudno to rozeznać bez wykonania w poerwszej kolejnosci różnorodnych zadań. Szkoda byłoby zmarnować potencjał dziecka, które ma talent do pracy nad projektami, ale wydawało mu się, że tego nie lubi chociaż nigdy nie spróbowało (np. gdy świadomie lub podświadomie rodzice lub koledzy przekazali mu, że to z założenia nie jest fajne).
PR
~Ppp Rrr
11 listopada 2023, 11:59
Pełna zgoda, podpisuję się wszystkimi czterema kończynami. A może trzeba zacząć "kopać i gryźć"? Np. zażądać od nauczyciela ZAPŁATY za to, że musiała Pani wykonywać pracę ZA NIEGO, lub spełniać jego zachcianki? Albo powiedzieć wprost, że nie akceptuje Pani uwag nt. braków zadań, a za za cenę niedostateczną z tego powodu automatycznie poleci skarga do dyrekcji? Jak w starym skeczu: "Siłom o godnościom osobistom!" Pozdrawiam.
JM
~Justyna Mic
12 listopada 2023, 10:41
Nie dajmy się szczuć jedni na drugich: rodzice i nauczyciele razem dbają o wychowanie i edukację powierzonych sobie dzieci.
TL
Teresa L.
15 listopada 2023, 09:49
Dla mnie brak zadania na librusie jest informacja, że latorośl go nie zrobiła i tyle. Jak jest tego więcej to pała - i co z tego? Takie są skutki braku zadań. Taki system, że są oceny - i co z tego? No są i tyle. Nie trzeba się nimi przejmować... na to mam wpływ:D. Nie wiem jak naprawić ten system.