Orzeczenie nieważności małżeństwa. Co zmieni synod?

Orzeczenie nieważności małżeństwa. Co zmieni synod?
(fot. laura dye / flickr.com)

Jeśli przyjrzeć się dzisiejszej sytuacji (przynajmniej w Polsce), to wydaje mi się, że trzeba bardzo wyraźnie wspomnieć o dwóch zasadniczych bolączkach, na które uskarżają się osoby próbujące dowieść nieważności swojego małżeństwa.

W środę 23 czerwca, w samo południe, w Watykanie został zaprezentowany dokument roboczy, mający przygotować XIV Zgromadzenie Generalne Synodu Biskupów poświęcone powołaniu i misji rodziny w Kościele i w świecie współczesnym.

DEON.PL POLECA

Dokument przedstawiali trzej hierarchowie zaangażowani w prace synodu: kardynałowie Lorenzo Baldisseri i Péter Erdö oraz abp Bruno Forte.

Kiedy wczytuję się zarówno w "Instrumentum laboris", jak i w relacje wspomnianych hierarchów, to odnoszę wrażenie, że w chwili obecnej najbardziej realne zmiany dotyczyć mogą właśnie procesów o orzeczenie nieważności małżeństwa.

Czym jest takie orzeczenie? Najkrócej mówiąc, oznacza to, że nigdy nie było małżeństwa, którego orzeczenie dotyczy. Tak na marginesie, rzecz nie dotyczy unieważnienia małżeństwa (co sugerowałoby, że małżeństwo było ważne, tylko później zostało unieważnione), a stwierdzenia, że było ono nieważne od samego początku. A zatem (przykładowo), mimo że pani Ania wyszła za pana Jerzego (i mimo że uczynili to zgodnie z liturgią Kościoła), to ich związek nigdy nie był małżeństwem. Dzieje się tak, jeśli zostaną określone, dowiedzione defekty woli niedoszłych małżonków lub też zostanie stwierdzona ich niemożność podjęcia istotnych obowiązków małżeńskich.

Każdy taki proces w gruncie rzeczy pokazuje dwie sprawy. Albo mieliśmy do czynienia ze złą wolą jednego lub obydwojga narzeczonych, którzy wprowadzili w błąd przyszłego współmałżonka i osoby przygotowujące ich do ślubu, chociażby duszpasterza spisującego tzw. protokół przedmałżeński (zawsze mnie intryguje fakt, że kandydatów do małżeństwa nie pytamy o miłość, a właśnie o ich wolność, świadomość tego, czym jest sakrament małżeństwa i czy chcą zostać rodzicami). Albo też mieliśmy do czynienia ze swoistym lękiem duszpasterza, który widząc iluzoryczność deklaracji narzeczonych, nie miał wystarczająco dużo odwagi i determinacji, aby odmówić pobłogosławienia ich związku. Mówiąc wprost i nieco kolokwialnie: że nie miał wystarczająco siły, aby im powiedzieć, że do małżeństwa się nie nadają. Przynajmniej w proponowanej przez siebie konfiguracji.

Swego czasu jeden z francuskich ordynariuszy, bp Jean-Paul Vesco, powiedział, że asystujemy dzisiaj przy radykalnym rozdźwięku (który dotyczy zdecydowanej większości par zawierających sakrament małżeństwa w Kościele) między aspektem prawnym, teologicznym i moralny. Myślę, że wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że większość par rozpoczyna swoje pożycie intymne przed ślubem. Ich wiara osobista natomiast najczęściej nie odpowiada znaczeniu teologicznemu sakramentu małżeństwa. Ona jest (o ile jest) jakby obok sakramentu, który zawierają.

Co zrobić w sytuacji takiego rozdźwięku, który z biegiem czasu zamiast znikać (gdyż a priori nie możemy wykluczyć tego, że ktoś będzie chciał postępować na drodze wiary i ją pogłębiać) jeszcze bardziej się nasila?

Jedną z możliwych reakcji jest właśnie proces o orzeczenie nieważności.

Jeśli przyjrzeć się dzisiejszej sytuacji (przynajmniej w Polsce), to wydaje mi się, że trzeba bardzo wyraźnie wspomnieć o dwóch zasadniczych bolączkach, na które uskarżają się osoby próbujące dowieść nieważności swojego małżeństwa. Pierwsza dotyczy długości procesów. Trwają latami. Dziecko moich przyjaciół czeka na takie orzeczenie już osiem lat! Drugą bolączką są pieniądze. Taki proces (w dwóch instancjach) kosztuje ponad 1000 złotych, a z koniecznością odwoływania się do opinii biegłych może sięgnąć kwoty 2000 złotych. To dużo. Dla wiele osób bardzo dużo. Być może zbyt dużo.

Stąd nie dziwi, że wśród propozycji synodalnych dotyczących wspomnianych procesów wybijają się te dwie: jedna postuluje bezpłatność całego orzeczenia, a druga skrócenia czasu przewodu.

Odnośnie do kwestii finansowej, zapewne trzeba będzie szukać jakiegoś kompromisu, gdyż sąd duchowny to ludzie i budynek. Ktoś musi zapłacić za prąd i gaz. Ktoś musi również opłacić pracę zaangażowanych sędziów. Problem w tym, czy muszą to być tak wysokie kwoty?

Odnośnie do kwestii skrócenia czasu przewodu, to przede wszystkim postuluje się rezygnację z konieczności drugiej instancji. Zwolennicy tej opcji przywołują dwa argumenty. Przede wszystkim ten, że dopiero w 1741 roku papież Benedykt XIV wprowadził drugą instancję. Drugi natomiast dotyczy eksperymentu, na jaki Stolica Apostolska zgodziła się po Soborze Watykańskim II, znosząc konieczność drugiej instancji dla Kościoła w Stanach Zjednoczonych. Wycofano się po pewnym czasie z tego, ale udało się dzięki temu zdobyć pewne doświadczenie, które pokazało plusy i minusy takiego rozwiązania. Nad tym zatem można pracować.

Temu skróceniu czasu oczekiwania na orzeczenie mogłoby też służyć zwielokrotnienie sądów duchownych. Nie jestem prawnikiem, ale chyba nic nie stoi na przeszkodzie, aby w diecezji było więcej sądów. Choćby po to, aby wierni nie musieli jeździć kilkadziesiąt lub kilkaset kilometrów, by spotkać się z sędzią.

Odnoszę wrażenie, że te argumenty wywodzące się z historii mają jeszcze jedną wartość. One doskonale pokazują, że pewne rzeczywistości w Kościele podlegają zmianom, ewolucji, może czasami regresowi. Historia jest istotnym czynnikiem naszej wiary. Przekonanie, że osiągnęliśmy dzisiaj szczytową, końcową formę Kościoła, jest w gruncie rzeczy zamknięciem się na Ducha Świętego.

Trzeba pamiętać, że w pierwszych wiekach chrześcijaństwa nie było żadnej szczególnej formuły zawierania małżeństwa przez chrześcijan. Że wymóg ceremonii liturgicznych dla ważności małżeństwa dwojga chrześcijan pojawia się pod koniec IX wieku. Że dopiero Sobór Trydencki zakazał zawierania tzw. małżeństw tajnych, chociaż my dzisiaj dalibyśmy się pokroić za deklarację, że małżeństwo to sprawa osobista, ale nie prywatna. To wszystko pokazuje, że potrzeba nam wielkiej wrażliwości na moment historyczny. I nie musi to wcale oznaczać zdrady ideałów Ewangelii.

Z punktu widzenia duszpasterskiego dobrze byłoby uchwycić jeszcze jedną, moim skromnym zdaniem słuszną, intuicję ojców synodalnych. Otóż wielu z nich podnosiło znaczenie wiary narzeczonych dla ważności zawieranego przez nich małżeństwa. Uczestniczymy w jakimś teatrze. Większość par, które zjawiają się w naszych biurach parafialnych, aby ustalać swoje małżeństwo, nie ma żadnych związków z Kościołem (nie uczestniczy w liturgii niedzielnej, nie bierze udziału w życiu parafii), nie prowadzi żadnego życia duchowego (nie modli się, nie czyta Słowa Bożego). To, co nazywają wiarą, jest jakimś wierzeniem (pewnie dobre i to) w życie pośmiertne, ale nie ma żadnego odniesienia do Jezusa Chrystusa. Nie piszę tego, aby kogokolwiek obrażać. Taki jest stan rzeczy! Czym zatem jest sakrament małżeństwa, ślub, małżeństwo celebrowane w takiej przestrzeni anonimowej apostazji?        

Kapłan w zakonie zmartwychwstańców. Autor rekolekcji o "Amoris Laetitia". Mieszka i pracuje w Tivoli

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Orzeczenie nieważności małżeństwa. Co zmieni synod?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.