Patriarcha
W swym testamencie duchowym wyznawał, że "nie boi się śmierci, ale prosi Pana Jezusa: «Mocno trzymaj mnie za rękę, jak będę musiał przejść przez ten próg życia i śmierci»".
Nie ma właściwie żadnego obiektywnego powodu, dla którego akurat teraz powinienem wspominać ks. Tadeusza Pecolta: w tym roku nie przypada bowiem ani okrągła rocznica jego urodzin (1910), ani śmierci (2008). Ale przecież istnieje ku temu powód subiektywny: Dzień Zaduszny, czas pamięci i modlitwy za zmarłych, zwłaszcza tych najbliższych, a ks. Pecolt był - jest nadal - moim przyjacielem.
Poznałem go dzięki listom przysyłanym do katolickiego pisma, w którym wówczas pracowałem. Listy były długie i żarliwe, poświęcone Kościołowi i potrzebie jego odnowy. Robiły na mnie tak wielkie wrażenie, że wkrótce sam zacząłem do niego pisać, a potem do niego jeździć i z nim rozmawiać.
Przekonałem się wówczas, że ksiądz prałat Tadeusz Pecolt to człowiek niezwykły. W Piotrkowie Trybunalskim, gdzie mieszkał przez ponad pół wieku, nazywano go "patriarchą". Wszyscy, którzy mieli z nim kiedykolwiek do czynienia, podkreślają jego ubóstwo i brak zamiłowania do tzw. kościelnej pasmanterii: wszelakich fioletów, rokiet i mantoletów. Wystarczało mu głoszenie Ewangelii - co robił przez całe swoje kapłańskie życie jako duszpasterz inteligencji, kapelan w hospicjum oraz (w latach 1948-1998) rektor piotrkowskiego kościoła pw. Matki Bożej Śnieżnej.
Siła jego charakteru ujawniła się po raz pierwszy w czasie wojny, kiedy odmówił podjęcia współpracy z okupantem żądającym od niego zdrady tajemnicy spowiedzi. Po ucieczce z Łodzi, gdy zorientował się, że interesuje się nim gestapo, ukrywał się na Podlasiu, gdzie brał udział w ratowaniu Żydów. Ocalił dziewięcioro dzieci, za co otrzymał tytuł "Sprawiedliwego wśród Narodów Świata". Po wojnie aktywnie działał na rzecz pojednania polsko-niemieckiego i niósł pomoc byłym więźniom obozów koncentracyjnych. Na starość zamieszkał u jednego z parafian, bo własnego lokum nie posiadał. Niemal do końca odwiedzali go jego świeccy przyjaciele, wciąż szukający u niego pomocy w swej drodze do Boga. "Ksiądz musi żyć, bo pomaga nam żyć" - powiedziała mu wtedy jedna z dawnych uczennic.
Długo można by wymieniać sławnych przyjaciół ks. Pecolta, do których należeli m.in.: założyciel Maximilian-Kolbe-Werk Alfons Erb (nawiasem mówiąc: jego szwagier), urodzony w Piotrkowie naczelny rabin Izraela Meir Lau czy abp Józef Życiński, który pamiętał go jako katechetę… Inny z wychowanków Księdza Tadeusza, reżyser Grzegorz Królikiewicz, nakręcił o nim film dokumentalny pt. Bardziej niż siebie samego. To dobry tytuł, pokazujący stosunek ks. Pecolta do drugiego człowieka i do własnej osoby. A także jego wiarę, że każdy jest godzien miłości. Bo, jak mawiał, "nie ma ludzi złych do głębi. W każdym jest iskierka dobra".
W swym testamencie duchowym wyznawał, że "nie boi się śmierci, ale prosi Pana Jezusa: «Mocno trzymaj mnie za rękę, jak będę musiał przejść przez ten próg życia i śmierci»". "Nie jest przecież możliwe - dodawał - by Ten, którego kochałem przez całe moje kapłańskie życie, Ten, który mnie kocha i który wszystko może, pozwolił na odrzucenie mnie. Dlatego jestem pewny pewnością Chrystusową. On mi ją daje - jest przecież moją Miłością. Wygrałem, Alleluja!".
Wygrał? Głęboko w to wierzę. I dlatego pamiętałem o nim także w czwartek: w uroczystość Wszystkich Świętych.
Skomentuj artykuł