Pigułka dzień po, głupota dzień przed
Nasz nowy rząd z przytupem zabrał się do wprowadzania zmian i jak zazwyczaj trzymam się od polityki z daleka, tak tym razem nie zdzierżę, bo sytuacja wokół pigułki „dzień po”, czyli tak zwanej antykoncepcji awaryjnej, zaczyna być potężnie absurdalna, a skutki tego eksperymentu na naszych dzieciach będą opłakane.
Dlaczego tak uważam? Nie dlatego, że jestem katoliczką i rekomendowanym i sprawdzającym się w praktyce rozwiązaniem na mojej ścieżce jest powstrzymać się od seksu do momentu, gdy się ma warunki do spokojnego i ogarniętego życia z tegoż seksu wszelakimi konsekwencjami i to bez startowych ciężarów finansowo-relacyjnych. Więc czemu? Bo jestem matką i nie urodziłam się wczoraj, i dobrze wiem, kto poniesie ciężar odpowiedzialności, finansowy, psychiczny, fizyczny i każdy inny, za cudowną pigułeczkę dzień po - to teoretycznie wspaniałe wybawienie od możliwej niechcianej ciąży dla dziewczynek w ósmej klasie podstawówki. I że nie będzie to prawodawca.
Nie oszukujmy się: edukacja seksualna w Polsce nie jest najwyższych lotów. Choć sporo ludzi stara się jak może, to seks jest wciąż tematem tabu i dzieciakom łatwiej jest o nim gadać z przypadkowymi ludźmi w internecie niż z własnymi rodzicami. Co więcej, sfera seksualnych odkryć jest na tyle pociągająca, że łatwo jest, mając lat piętnaście (lub mniej) i szukając argumentów za wystartowaniem z życiem intymnym przyjąć za pewnik głoszone z buńczuczną pewnością teorie o niezawodności środków antykoncepcyjnych, której żaden ich producent nie zagwarantuje, bo by zbankrutował, wypłacając odszkodowania. A pigułka „dzień po” brzmi jak czysta zachęta do uprawiania seksu, gdyż daje złudzenie, że nawet gdyby zamajaczyło w perspektywie jakieś poczęcie, to nasza tabletka szybko ustawi dziewczęciu hormony tak, by do zapłodnienia nie doszło. I po kłopocie. Jesteś bezpieczna, nie wpadniesz, rób, dziecko, na co masz ochotę. Nie musisz o niczym mówić rodzicom. A że są twoimi prawnymi opiekunami do osiemnastki? Oj tam, to na pewno nie będzie twój problem.
Marginalnie wspomnę, choć temat wcale nie jest marginalny, że idealizowanie antykoncepcji zwykłej czy awaryjnej jest to woda na młyn wszystkich mających złe intencje mężczyzn, a ich naprawdę nie brakuje. I że o tym też powinno się bardzo głośno mówić; fakt istnienia antykoncepcji awaryjnej w kontekście niepełnoletnich dziewczynek jest dla wielu z tych mężczyzn cichym przyzwoleniem na brak odpowiedzialności za swoje seksualne działania.
Mamy więc piętnastolatkę. Ósma klasa podstawówki, egzaminy końcowe, wódki ani energetyka nie może kupić, papierosów nie może palić, utrzymują ją rodzice, bo sama jeszcze nie pracuje, choć zasadniczo by mogła, bo prawo na to pozwala. Ogarnia się lepiej lub gorzej. Zakochuje się bardziej lub mniej. Statystycznie ma spore kłopoty z poczuciem własnej wartości, równie spore szanse na depresję, którą obecnie ma co trzeci człowiek w jej wieku, jest duże prawdopodobieństwo, że jest uzależniona cyfrowo oraz że jest objęta pomocą psychologa albo pedagoga jak przynajmniej połowa jej kolegów i koleżanek. Jest w wieku, w którym jeszcze do końca nie wie, czego chce od siebie, od życia, od ciała. Nie pomaga jej w tym to, co znajduje na TikToku czy Instagramie. Oczywiście zdarzą się wybitnie dojrzałe mentalnie dziewczyny między piętnastką a osiemnastką, ale nie oszukujmy się – należą do rzadkości.
Nie pracuje, więc nie utrzymuje się sama. Często też nie umie też sama ugotować obiadu, uruchomić pralki, zapłacić rachunków, załatwić spraw w urzędzie i dogadać się samodzielnie z lekarzem rodzinnym (choć znowu: to nie jest reguła, ale jednak ogarnięte dzieciaki są w mniejszości i wszyscy, którzy mają kontakt z piętnastolatkami, dobrze o tym wiedzą). I do osiemnastego roku życia pozostaje pod prawną opieką rodziców, którzy ponoszą także prawną odpowiedzialność za jej działania.
No i nasza ósmoklasistka dostaje oto z najwyższej, prawnej półki bardzo wyraźne przyzwolenie na uprawianie seksu bez wiedzy rodziców, poparte głębokim przekonaniem, że „pigułka dzień po” rozwiąże jej ewentualne problemy, jeśli takie będzie mieć – czyli że na pewno uratuje ją przed niechcianą ciążą, gdyby do takiej doszło.
Że dojść może, każdy powinien wiedzieć, gdyż żaden istniejący środek antykoncepcyjny nie daje stuprocentowej skuteczności, daje za to ogromny szok, gdy się okazuje, że stosująca go para w ciążę zaszła, choć była głęboko przekonana, że nigdy się nie znajdzie w puli tych statystycznych kilku lub kilkudziesięciu procent mających szansę na ciążę mimo użycia prezerwatyw, pigułek i całej reszty środków. Niestety, wbrew wszystkim pięknym zapewnieniom fakty są takie, że jedynym w stu procentach skutecznym sposobem, by nie być w ciąży, jest nie współżyć, a jeśli ktoś twierdzi inaczej, to biorąc pod uwagę aktualny stan wiedzy medyczno-farmakologicznej jest w 2024 roku naprawdę wybitnym ignorantem.
A więc mamy naszą piętnastolatkę z ochotą na seks (albo poczuciem wstydu, że jeszcze jest dziewicą, albo przekonaniem, że bez seksu straci miłość życia, albo ogromną potrzebą bycia ważną i kochaną, i tak dalej). Mamy wspaniałą narrację, że oto każda dziewczyna w jej wieku może szybciutko polecieć do apteki, gdy nagle zacznie podejrzewać, że może być w ciąży. I mamy jej rodziców, którzy mają się nie wtrącać, bo prawo pozwala ich córce uprawiać seks - ale to właśnie oni będą ogarniać cały ten bałagan, gdy się okaże, że antykoncepcja awaryjna nie zadziałała, bo któryś uparty plemnik wygrał swój jedyny w życiu wyścig. I to oni będą utrzymywać dziecko swojego dziecka i prawnie odpowiadać za oboje, póki ich córka nie skończy 18 roku życia. A to jest ciężar, który bardzo trudno nieść...
Tak, wiem, można teraz powiedzieć: ale właśnie po to jest pigułka dzień po, żeby ciąży nie było. Tyle, że sam producent uprzejmie informuje, że dwie na sto kobiet mimo zastosowania antykoncepcji awaryjnej i tak w ciążę zajdą, więc nie ma żadnej stuprocentowej gwarancji. A do tego, jeśli do zapłodnienia już doszło, tabletka "dzień po" nic nie zmieni. Tyle z ulotki.
Jaki jest logiczny wniosek? Że szykowana ustawa niesie ze sobą przekaz, który brzmi mniej więcej tak: dziewczyno, możesz uprawiać seks i takie jest twoje prawo, ale nikt ci nie zagwarantuje, że nie zajdziesz w ciążę, a jeśli tak się zdarzy, że zajdziesz, to jedyne, co ci zaproponujemy, to jej usunięcie. A jeśli się na to nie zdecydujesz, to o ile nie ogarną cię rodzice, zostaniesz z tym sama. Twoje życie zmieni się na zawsze. Nie będziesz nawet mieć praw rodzicielskich i decydować o swoim dziecku, bo do tego musisz mieć 18 lat (ciekawa rozbieżność w przepisach, prawda?) i muszą je przejąć twoi rodzice (albo kurator ustanowiony przez sąd, jeśli rodzice nie zechcą tego obowiązku na siebie wziąć). A jeśli zdecydujesz się na aborcję, z jej traumatycznymi skutkami tak bardzo negowanymi przez lewicowe środowiska – no bo kasa, moi drodzy! - też będziesz potem z tym obciążeniem walczyć sama lub w towarzystwie rodziców.
Jasne, mogę się mylić.
Jasne, kwestia seksualności jest bardzo istotna i piętnastolatki są bardzo ważne, jak wszystkie inne dzieciaki. Jasne, o seksie trzeba mówić, uczyć, rozmawiać, bo to jedna z kluczowych potrzeb każdego człowieka i wymaga mądrego zaopiekowania.
Ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że takie rozwiązanie jak pigułka „dzień po” to nie jest żadna troska o dzieciaki i ich seksualność, tylko wyrywkowe podjęcie gorącego tematu po to, by udowodnić, że teraz będzie "po naszemu i kto nam zabroni". Że żadne dobro żadnych nastolatek tu się nie liczy. Że chodzi wyłącznie o władzę, kasę i polityczną rację, a być może także o poszerzenie po cichu puli kobiet możliwych do wykorzystywania seksualnego bez żadnych konsekwencji - a nie o sensowne rozwiązanie problemu seksualności nastolatek i nastoletnich matek. I że na pewno w tych rozgrywkach nie liczą się zwykli, chcący dla swoich dzieci jak najlepiej rodzice. Bo im, podobnie jak dzieciom, wciska się cudowny miraż zwolnienia z odpowiedzialności, z której jednak życie nikogo nie zwalnia niezależnie od tego, ile razy nas ktoś będzie o tym przekonywał.
Skomentuj artykuł