Pomiędzy stronami sporu
Nie dogadamy się przekrzykując z lewa na prawo i z prawa na lewo. Krzyk nigdy nie jest rozmową, a dopóki blokujemy sobie możliwość podjęcia dialogu, dalej będziemy się nakręcać w swoich skrajnych poglądach. Trudno dostrzec w tym zdroworozsądkowe działania, a jedynie wyrzucanie z siebie własnych frustracji.
Kilka lat temu w książce "Samotność Bogów" Doroty Terakowskiej natrafiłam na zdanie, które mocno zapadło mi w pamięć: "to bardzo źle być pomiędzy, gdyż wówczas nie przynależy się nigdzie". Od tamtej pory towarzyszyło mi ono nieustannie, a odzywało się w mojej głowie szczególnie głośno właśnie w momentach wyboru, gdy byłam postawiona przed opowiedzeniem się po jednej ze stron jakiegoś sporu. Zawsze starałam się wówczas do niego dostosować, często nie przychodziło mi to łatwo, ale brnęłam dalej, za wszelką cenę chcąc dokądś przynależeć, by nie wyjść na osobę ciągle lawirującą pomiędzy różnymi argumentami bez własnego zdania. Te uparte starania na długi czas przysłoniły mi absurdalność moich działań - tego, że były one odwrotnością efektu, do jakiego zmierzałam. Ale to skrajność, jaką ostatnio obserwuję po dwóch stronach barykady zwaśnionego społeczeństwa, uświadomiła mi, jak dobrze jest stać pośrodku.
Kolekcjonerzy etykiet
Będąc w ostatnim czasie na jednej z wystaw sztuki współczesnej zostałam zmierzona ze słowami artystki, która zauważyła, że wśród odbiorców jej dzieł są ci, którzy je uwielbiają i tacy, którzy ich nienawidzą. "Nie ma nic pomiędzy" - dodała. Ponownie stanęłam przed wyborem, gdzie umiejscowić się w tłumie, choć wachlarz opcji był mocno ograniczony. Poczułam, że zostałam przypisana do jednej ze stron wbrew swojej woli. Podczas pobytu w galerii sztuki trudno mi było w tak skrajny sposób opisać swoje emocje, niektóre rzeczy mnie zachwycały inne wzbudzały negatywne odczucia. I choć suma przeżyć jest pozytywna, czy mogę śmiało powiedzieć, że uwielbiam to, z czym się tam zetknęłam? Uważam, że to za mocne słowo.
Wzajemne obklejanie się etykietami stało się naszym chlebem powszednim, wkradło się w każdy aspekt naszego życia. Nie są od niego wolne nawet rozmowy towarzyskie. Dokonujemy podziałów nieustannie, jakby pchani silną potrzebą ustawiania każdego według jakichś kryteriów, postrzegania go przez pryzmat tego, po której stronie stoi. A w zależności od tego, co ktoś zrobi lub powie, przykleja mu się kolejną etykietkę i wraz z nią przerzuca z prawej strony do lewej i na odwrót. Mnie, tymczasem, w obliczu ostatnich społecznych przepychanek, nie jest dobrze ani u jednych, ani u drugich, dobrze mi pośrodku, bez utożsamiania się z żadną ze stron, i tu bym chciała zostać. I to, czego przez długi czas się obawiałam, bo traktowałam jako brak własnego zdania, okazało się być właśnie obstawaniem przy swoim.
Podwójne standardy
Eskalacja napięć, jaka jest widoczna w naszym społeczeństwie w ostatnim, dość krótkim czasie, każdego dnia sprawia, że to, co jeszcze wczoraj wydawało mi się skrajnością, dziś jest już zaledwie jej cieniem. Coraz nowsze oblicza pewnych zachowań uświadamiają mi, że żadne z nich nie przybrało jeszcze końcowej postaci, co więcej - sprawiają wrażenie pozbawionych jakichkolwiek granic. Za to z dnia na dzień radykalizują się coraz bardziej. Ten sam problem leży po obu stronach, dlatego nie potrafię żadnej z nich przyznać racji.
Nie dogadamy się przekrzykując z lewa na prawo i z prawa na lewo. Krzyk nigdy nie jest rozmową, a dopóki blokujemy sobie możliwość podjęcia dialogu, dalej będziemy się nakręcać w swoich skrajnych poglądach. Trudno dostrzec w tym zdroworozsądkowe działania, a jedynie wyrzucanie z siebie własnych frustracji. Momentami mam wrażenie, że kłótnie toczone są dla samych kłótni, dla chorych ambicji pokazania, kto ma rację, stosując coraz gorsze chwyty i prowokując siebie nawzajem.
Stoję pośrodku i patrzę, jak walcząc o szacunek, depcze się godność drugiego człowieka i nie zauważa niedorzeczności własnych działań. Widzę, jak z jednej strony krzyż i różaniec są wymierzane przeciwko komuś ze względu na jego orientację seksualną, słyszę padające obelgi, a po drugiej obserwuję obrażanie ważnych dla katolików symboli i postaci oraz bezpardonowe wyśmiewanie obrzędów. Obie strony zaczynają grać podobnie - zasada podwójnych standardów w ostatnim czasie święci triumfy swojej użyteczności.
Wzajemne opluwanie
Krzyż nigdy nie może być bronią przeciwko komuś. Był narzędziem śmierci w czasach Jezusa, dziś jest dla nas symbolem miłości i największego poświęcenia Boga dla człowieka. Jeśli mamy iść z krzyżem w ręku to nie przeciwko komuś, ale wspólnie z kimś, pokazując, jak wielki w swojej miłości jest Bóg i że za każdego z nas na tym krzyżu Chrystus oddał życie. Nie może być używany by dzielić ludzi, ale ich jednoczyć i zapraszać do udziału w tajemnicy Boga.
Życie Ewangelią to dla nas, maluczkich, ekstremalna droga, z której wielokrotnie zbaczamy. A przykazanie miłości to największe wyzwanie, jakiego się podejmujemy i przy którym najczęściej dajemy ciała. Zostaje wypierane nieraz do tego stopnia, że wszelkie akty agresji, słownej czy fizycznej, zasłania się Ewangelią i tłumaczy obroną wiary. Nie da się bronić wartości płynących ze Słowa Bożego jednocześnie szkalując bliźnich, rzucając w ich stronę przekleństwa na przemian z ciężkimi przedmiotami. To nie jest sposób na ewangelizację, to droga pogardy.
Ale tak samo nie można mówić o tolerancji obrażając stojących naprzeciwko ludzi i kpiąc z ważnych dla nich wartości. Nie rozumiem, jak można nie dostrzec absurdu w sprzedaży godzących w czyjeś uczucia przedmiotów, by z uzyskanych środków wspierać kampanię przeciw homofobii. Nawoływanie do szacunku nie może się odbywać kosztem deptania czyichś uczuć. I nie może być nigdy jednostronnym działaniem. Bo wszyscy mamy tę samą godność i takie same, wynikające z niej prawa człowieka.
Obsceniczne sceny, podczas których daje się ludziom do zrozumienia, że drugiej osobie za jej słowa życzy się śmierci, nie tworzą obrazu kogoś, kto domaga się szacunku, a jedynie kogoś żądnego zemsty i poniewierającego innymi. Zasada "oko za oko" nie jest budowana na tolerancji.
W oczekiwaniu na dialog
Obserwując te coraz bardziej agresywne przepychanki odnoszę wrażenie, że pojęcie tolerancji zostało całkowicie wypaczone ze swojego pierwotnego znaczenia, szasta się nim na prawo i lewo i tworzy własne definicje w zależności od tego, co chce się nim zwojować. Żadne słowo w ostatnim czasie nie przechodzi takiej "ewolucji znaczeniowej" i tak bardzo nie dostosowuje się do żądań władających nim osób. Doszliśmy do absurdu, w którym posługujemy się pojęciem "jestem tolerancyjny/a, ale", wypierając to, że tolerancja oznacza szacunek dla każdego człowieka i odmienności jego wierzeń czy poglądów.
Stanie pośrodku nie jest ucieczką od problemów ani brakiem własnego zdania. Widzę takich osób wokół siebie coraz więcej. To niechęć przed kolejnymi kłótniami, niepotrzebnie rzucanym mięsem i przyklejanymi co chwilę etykietkami. To chęć podjęcia dialogu z dala od wrzasków i nieprzemyślanych słów. To dostrzeżenie, że obecne przepychanki słowne i fizyczne to droga do narastania agresji i pogłębiania podziałów w społeczeństwie - prowadząca, jeśli nie donikąd, to do tragedii. Bez dialogu niczego nie osiągniemy, a jeśli ma on dojść do skutku, to jedynie pośrodku, w odpowiedniej odległości od rozwrzeszczanego tłumu.
Skomentuj artykuł