Potężny brak, który coraz nieznośniej nam doskwiera
Życie nie polega na tym, by tkwić na kupie kamieni, twierdzić, że ma się rację i udawać, że się jest szczęśliwym. O wiele piękniejsze jest, gdy zamiast racji ma się prawdę. Wtedy nie trzeba się ze wszystkimi o wszystko kłócić. Tylko jak to zrobić?
Podczas jednej z konferencji związany z Mocnymi w Duchu Michał Frąckowicz w ramach żartu przywołał „model” teologii, który obecnie rządzi w Kościele. To „teologia kota”. W praktyce wygląda dokładnie tak, jak w krążącym wszędzie starym dowcipie. Kot myśli: mój pan mnie karmi, głaszcze, opiekuje się, kocha – jestem bogiem!
Katolicy w swoich bańkach? To egocentryzm
Ten trafnie dostrzeżony wśród katolików egocentryzm, delikatnie zjawisko nazywając, wyłazi ostatnio w każdej spornej kwestii. Głębokie i przebiegające według różnych linii podziały społeczeństwa przekładają się także na środowisko ludzi wierzących. Internet nie pomaga wyjść z wygodnej lub niedostrzeganej bańki informacyjnej. Międzybańkowe spotkania kończą się zazwyczaj mentalną bójką – ale smutna prawda jest taka, że to wcale nie te nasze bańki są winne, bo to nie one rządzą naszą rzeczywistością. Rządzą nią ludzkie umysły, przekonane o własnej racji i pozbawione pokory, nawet nie życiowej - choćby tej najprostszej, poznawczej. I stąd właśnie wielka kłótnia o… homilię Franciszka na pogrzebie Benedykta. Brały w niej udział chyba wszystkie kategorie dyskutantów, od „nie znam się, ale wypowiem” przez „jest okazja, dowalimy Franciszkowi” aż do „to była cudowna homilia i odczepcie się od papieża, a najlepiej od obu”. I tak jest co chwila, w każdym kontekście.
Jestem bogiem. Miau! Mam rację. Moje spojrzenie jest jedyne trafne, moja perspektywa słuszna. Nie chcę się z nikim spotkać i naprawdę rozmawiać – bo mogłoby to przynieść konieczność wykonania pracy umysłowej i zmiany zdania. A moje zdanie to jedyny bastion prawdy, jaki mi pozostał, więc będę go bronić do ostatniej kropli śliny, pardon, krwi, bo nic innego mi nie zostało.
Rozpaczliwie brakuje nam współczesnych mędrców
Wybaczcie, drodzy czytelnicy, ten lekko złośliwy opis – to, co się pod nim kryje, jest o wiele poważniejsze, niż się wydaje. Skąd się bierze przymus uważania własnego zdania (albo cudzego zdania przyjętego jako własne) za rozstrzygające i będące punktem odniesienia? Z potężnego braku, który nieznośnie nam doskwiera i będzie doskwierał coraz bardziej. To wyraźny brak… mędrców. Ludzi, którzy szukają prawdy, docierają do istoty rzeczy i potrafią mówić otwarcie o tym, że jest wiele możliwych dróg, ale warto wybrać tę, która przynosi najwięcej dobra. Ludzi, którzy wiedzą, że mówią prawdę i żyją tym, co wiedzą, i którym bezpiecznie można uwierzyć. Ludzi, którzy gdy skomentują w sieci jakieś wydarzenie, to aż się miło czyta i nie dziwią stosy lajków zostawionych pod spodem.
Tutaj rozpadają się relacje
Ostatnie lata są dla kościelnej, katolickiej społeczności trudne. Wcześniej posypały się autorytety społeczno-kulturalne, teraz sypie się autorytet duchowieństwa. Wydaje się, że nie ma stałego punktu odniesienia. I tu mocno wchodzi owa żartobliwa w formie, ale przygnębiająca w istocie „teologia kota”: teraz prawda jest dla mnie, nie ja dla prawdy. Biorę to, co mi dziś odpowiada, co wygodne, czym mnie nakarmią. Jestem swoim własnym punktem odniesienia. I potraktuję pazurami każdego, kto spróbuje to zmienić.
Problem zaczyna się, gdy bycie własnym punktem odniesienia staje się przyczyną rozpadania się ważnych relacji, źródłem niepokoju i ciężarem nie do uniesienia. Wtedy szukamy rozpaczliwie czegoś, co doda nam energii do niesienia tego ciężaru, błądząc w chaosie różnorodnych prawd jak na wielkim targowisku pełnym smaków, zapachów i kształtów.
I to właśnie tu, wśród tego chaosu, wśród rozpaczliwych poszukiwań wyznawców teologii kota dzieje się coś niepozornego, ale kluczowego. Gdzie? Na małym straganie ze świeżym chlebem, który piecze z przepisu swojej praprababki przyprószony mąką facet. Nie wymyślił tego chleba. Przeczytał przepis. Uwierzył, że jest dobry. Przyłożył się, by zdobyć składniki i wykonać wszystko najlepiej – i oto jest. Udało się! Pachnący, cudowny, prawdziwy chleb.
Nauczanie, które ma pokorę, autorytet, moc
Gdy się przyglądam różnym bójkom, kłótniom i jatkom w sieci i poza nią, widzę, że coraz bardziej tęsknimy za karmiącym ciało i duszę chlebem prawdy. Nasze umysły znoszą śmieciowe jedzenie półprawd z coraz większym trudem. W przestrzeni Kościoła, rozumianego jako cała społeczność wierzących, szukamy piekarzy, którzy potrafią upiec chleb tak, jak należy go piec, ale coraz częściej jesteśmy skazani na bułeczki pełne konserwantów z głęboko mrożonego ciasta. Niektórzy w ogóle przestali jeść pieczywo i przeszli na dietę bezchlebową. Ale gdy trafia się prawdziwy piekarz, wciąż ustawiają się do niego kolejki.
Publikując na łamach Deonu depesze z wypowiedziami różnych polskich biskupów, widzę jasną prawidłowość: są tacy, których ludzie kochają i czytają bez względu na porę i temat wypowiedzi: są tacy, których słów nie czyta niemal nikt. Pierwsi to piekarze, którzy potrafią upiec chleb i nakarmić nim społeczność. Żyją Pismem Świętym i w tym, co mówią, odnoszą się najczęściej do głębi Słowa, a ich nauczanie ma w sobie pokorę, autorytet i moc. Przyciąga i zachęca, jak zapach świeżego chleba.
Ta sama prawidłowość dotyczy też innych duchownych i przede wszystkim świeckich: w małych społecznościach poza siecią albo na Instagramie, na Facebooku, na TikToku, na YouTube. Wszędzie, gdzie ktoś zaczyna dzielić się prawdą – prawdą odkrytą dzięki zwykłemu, wytrwałemu szukaniu, dzięki pokornemu spotkaniu ze Słowem, bez używania go do udowodnienia swojej racji – zbiera się społeczność ludzi za taką prawdą stęsknionych. Za „prawdziwą prawdą”, która nie okaże się po jakimś czasie „tyz prowdą” ani „gówno prowdą”. Taką, która jest pewna, daje wsparcie w najgorszych chwilach, nadaje sens życiu, pomaga znaleźć kierunek pośród rozfalowanego, bezkresnego oceanu niepewności.
Coraz częściej dryfujemy. Coraz częściej dno usuwa nam się spod nóg. A uczucie dryfowania w poszukiwaniu prawdy jest na tyle trudne do zniesienia, że wciąż wiele osób woli przycumować do pierwszej lepszej, kamienistej, bezludnej wysepki usypanej z przypadkowych przekonań.
A przecież życie nie polega na tym, by tkwić na kupie kamieni, twierdzić, że ma się rację i udawać, że się jest szczęśliwym. O wiele piękniejsze jest, gdy zamiast racji ma się prawdę. Wtedy nie trzeba się ze wszystkimi o wszystko kłócić i można żeglować po całym oceanie, kierując się jasną gwiazdą i karmiąc świeżym chlebem upieczonym z mąki Słowa.
Skomentuj artykuł