Prawem nie zmienia się sumień
Ktoś mi pewnie powie "wypier… dzbanie", ktoś inny, że jestem złym katolikiem i może bym sobie już tę wiarę odpuścił skoro robię takie szpagaty. Mimo wszystko twierdzę, że najgorszą możliwą metodą postępowania w stosunku do osoby, która posiada radykalnie inny światopogląd od mojego jest przymus.
Jestem zwolennikiem spójnej etyki życia, a to oznacza, że jestem za każdym życiem od jego początku aż do śmierci. Za życiem każdego człowieka niezależnie od jej czy jego orientacji seksualnej, koloru skóry, oczu, włosów czy czego bądź, niezależnie od tego czy jest niepełnosprawny, czy pełnosprawny i niezależnie od tego w jakim wieku się znajduje, a także niezależnie od jej czy jego wyznania i pochodzenia. Dlatego też uważam aborcję, karę śmierci i eutanazję za coś złego.
Ta etyka opiera się na przesłankach pochodzących z moich przekonań religijnych - a zatem nie jest kwestią naukowego dowodu, tylko wiary. Jeśli wspiera ją jakiś element racjonalny, to przekonanie, że nowe życie zawiązuje się już w ciele matki i wchodzi z nią w niezależną, unikalną relację, bo oddziałuje na nią przyczynowo oraz emocjonalnie (i to w całym spektrum od zachwytu po nienawiść), a takie oddziaływanie jest elementem tak zwanej "kondycji ludzkiej".
Zdaję sobie sprawę, że takie podejście niektórzy uznają za źle albo słabo umotywowane, bo przesłanki "z wiary" nie mają takiego statusu jak przesłanki naukowe, ale i te drugie nie wskazują jakiegoś jednoznacznego momentu początku nowego życia, przyjmując, że nie da się niearbitralnie go pokazać. To zawsze wiąże się z dodatkowymi założeniami. Naczytałem się trochę tekstów o tym kiedy zaczyna się człowiek z konkluzjami w bardzo różne strony, ale niezależnie jak ten próg ustawiały, nie wpłynęły na to moje słabo umotywowane przekonanie, że zaczyna się wraz z poczęciem. To przekonanie bierze się z wychowania, patrzenia i słuchania o różnych ludzkich scenariuszach, nieprzewidywalność życia i kierowania się zasadą, że każda osoba jest dobrem samym w sobie, ale nawet tę ostatnią kwestię da się uzasadnić pragmatycznie.
Najważniejsze jest to, że to jest moje przekonanie. Ja tak mam, tak wierzę i uważam. I z tego, że ja tak wierzę, nie wynika, że wierzą czy będą wierzyć tak inni. To truizm, tak po prostu jest. Ktoś inny może nie podzielać mojej wiary i założeń, które z niej wynikają. Cała debata o aborcji i tym kiedy zaczyna się człowieczeństwo dokładnie to pokazuje, że są różne osoby, które inaczej widzą świat i nie ma takich narzędzi żeby jedne drugich przekonały. Obrazuje to choćby używanie języka, gdzie jedni będą nazywać życie w ciele matki płodem, inni dzieckiem nienarodzonym i samo to nazywanie bierze się z jakichś przedzałożeń jakie ci ludzie posiadają. Dla jednych obecność tego życia będzie zobowiązująca, będzie oddziaływać i dlatego nazwą je dzieckiem. Drudzy tego oddziaływania nie czują i nie można ich za to winić.
Dlatego druga ważna kwestia jest taka, że osoby, które nie mają takiego przekonania jak ja wcale nie muszą go mieć, a ja nie mogę od nich wymagać, aby go miały. Ile bym nie przyniósł im tekstów o początku życia, albo ile zdjęć z USG pokazał, ile bym nie zachęcał do uwierzenia tak jak ja wierzę, to już samo to "zachęcanie do uwierzenia" jest jakimś przedziwnym konstruktem. Skoro moje przekonanie jest tak bardzo niedyskursywne, że sam zdaję sobie sprawę z jego słabego umotywowania, to nie mam takich narzędzi żeby na kimś drugim je wymóc. I w tym, że ten drugi czy ta druga tak tego nie widzi nie ma nic złego. Po prostu nie ma tak jak ja.
Ktoś mi pewnie powie "wypier… dzbanie", ktoś inny, że jestem złym katolikiem i może bym sobie już tę wiarę odpuścił skoro robię takie szpagaty. Mimo wszystko twierdzę, że najgorszą możliwą metodą postępowania w stosunku do osoby, która posiada radykalnie inny światopogląd od mojego jest przymus budowany na tym, że skoro ja posiadam jakieś przekonanie, to wszyscy powinni je posiadać, albo przynajmniej być rozliczani z tego czy zachowują się tak jakby to moje przekonanie było prawdziwe, a ich nie. A przecież oni wcale posiadać go nie muszą i żadnym przymusem nie sprawię, że zaczną wyznawać taką etykę jak ja. Dlatego prawo budowane na przesłankach jakiejś grupy religijnej - czy mniejszości, czy większości - zawsze tę religię osłabia, bo dla osób o innych przekonaniach religia będzie wtedy jednoznacznie narzędziem opresji. Nikogo się tak nie nawróci, a wręcz przeciwnie: tak wywołuje się nienawiść i opór. Ponownie: nikogo nie zmuszę żeby wierzył czy wierzyła tak jak ja. Mogę jedynie pokazać jak wierzę, a wierzę, że wiara jest efektem działania łaski, która zawsze jest indywidualnym zaproszeniem człowieka do wejścia w taki nowy rejestr życia.
Zmiana prawa nikomu nie ukształtuje sumienia, ani nie spełni żadnej funkcji pedagogicznej. Będzie tylko zmuszać ludzi do określonego działania tak, a nie inaczej. Wielu osobom to wystarcza, bo powiedzą, że "ważne żeby się te dzieci rodziły, a nie co uważają ich matki". No nie, to co uważają ich matki jest niemniej istotne, bo przymus zawsze odbiera komuś podmiotowość. Jest zewnętrznym zaburzeniem relacji dwóch współzależnych podmiotów jaka zachodzi między matką i dzieckiem. Niepodmiotowo nie da się działać dobrze, działa się tylko tak jak wolno.
Łatwo się gada dopóki nie znajduję się w sytuacji, w której miałbym dokonać określonego wyboru, a przecież ja się w niej nawet nie znajdę. Nigdy nie będę matką, a jako ojciec moja relacja z dzieckiem nie będzie taką relacją jak relacja matki. Będzie bez porównania inna. Po drugie co z tego, że teraz posiadam jakieś przekonania etyczne, skoro sytuacja może dramatycznie zmienić percepcję i to na szereg różnych stron. Dlatego nawet jeśli teraz mam jakieś przekonanie, to nie znaczy, że wolno mi je uogólnić na wszystkich i oceniać matki, które dokonują aborcji jako morderczynie. Nie wiem jaka jest ich historia, dlaczego do tego doszło, jakie przekonania posiadają, a przy tym wszystkim jestem katolikiem i moją jedyną reakcją na grzech winna być taka, jak ta obecna w mym wyznaniu: potępiaj grzech, nigdy grzesznika. Po trzecie jestem pewien, że wprowadzenie zakazu aborcji bez uprzedniego wsparcia dla rodziców dzieci niepełnosprawnych (materialnego, psychologicznego) nie jest ochroną życia. Życie to całość od początku, aż do śmierci i brak wsparcia dla potrzebujących, jest tylko zmianą tego ludzkiego kresu w proces ciągłego umierania za żywota. Jest bezczelnym "no to po prostu umrze" rzuconym wobec każdej osoby niepełnosprawnej. Wreszcie, na koniec, to, co zgotowała władza, jest zwyczajnie podłe. Trwa pandemia, ale chyba nikt nie oczekiwał, że to powstrzyma wściekłe kobiety i wściekłych mężczyzn od wyjścia na ulice w tak delikatnej sprawie. Będą zakażenia, lecz stopień wściekłości jest potężny i tylko wzrośnie. Nic dziwnego, moralności nie wbija się paragrafem. Tak nie budzi się żadnej miłości do życia. Tak budzi się tylko budzi nienawiść do ludzi myślących inaczej.
Skomentuj artykuł