Prorocy zarazy. Jak nie przypisywać fałszywego znaczenia pandemii
W ostatnim czasie wielu katolickich użytkowników portali społecznościowych powiela wpis, że epidemia więcej ludzi ocali niż zabije, ponieważ zamykane są kliniki aborcyjne. Ich zdaniem to Boże działanie. Czy potrafią jednak wytłumaczyć to mężowi młodej Polki, która zarażona wirusem zmarła krótko po porodzie, osieracając swoją córeczkę? Albo Włoszce, która po przeżytych wspólnie ponad 50 latach małżeństwa nie mogła nawet zobaczyć ciała męża i się z nim pożegnać, nim go skremowano. Jedyne, co wiemy o tej pandemii, to to, że wszyscy jesteśmy wobec niej równi. Wszyscy.
Niestety podobne głosy płyną też z nielicznych ambon internetowych. Kilka dni temu pewien proboszcz z Bemowa tak się zagalopował w ocenie zjawiska, że wyliczając jej plusy, jednym tchem przeszedł od ograniczenia emisji dwutlenku węgla i zmniejszenia liczby wypadków drogowych do zamknięcie klinik aborcyjnych i braku „parad gejów”. Idąc dalej tym dziwnym tokiem myślenia, winą za obecną krytyczną sytuację w Hiszpanii obarczył feministyczny marsz w obronie kobiet, który odbył się 8 marca w Madrycie. Ksiądz niewątpliwie był bardzo zadowolony z wniosków, do których doszedł, wychwalając zapaść służby zdrowia „w krajach Europy najbardziej proaborcyjnych”. Swoje wywody skwitował krótko: „Może być nawet tak, że w ostatecznym rozliczeniu bilans ofiar COVID-19 i ocalonych od aborcji istnień wyjdzie na plus na korzyść żywych”.
Ręce opadają, gdy słyszy się podobnych „proroków zarazy”, bo na pewno nie są oni prorokami Boga. W „orędziach”, które głoszą, ubierają Boga w swoje oczekiwania i zawistne poglądy osobiste. Konsekwencji swoich nieodpowiedzialnych słów niestety nie ponoszą sami. Ich ciężarem obarczają również innych księży, którzy w tym samym czasie niosą pomoc z narażeniem życia, nie pytając o poglądy polityczne, orientację seksualną czy stan sumienia. To księża w Bergamo, w Madrycie, ale też w Polsce. Niedostrzegani, bo niezainteresowani brylowaniem na portalach społecznościowych – obecni w szpitalach i kostnicach, a z niektórych z nich wynoszeni w trumnach.
Każdego dnia, gdy zaczynam dzień z workiem tego typu materiałów i muszę mierzyć się z podobnym brakiem odpowiedzialności za słowo, zastanawiam się, czy nie łatwiej i lepiej byłoby je przemilczeć. Ale później obserwuję, jak są udostępniane i powielane na portalach społecznościowych. Niczym w zabawie w głuchy telefon każdy dodaje jeszcze coś od siebie. Z jednej głupiej wypowiedzi nagle wyrasta rzekome nauczanie Kościoła. Giną natomiast wypowiedzi rozsądne, roztropne, oparte na faktach i pochodzące z ust ludzi kompetentnych, którzy znają się na tym, o czym mówią. Słuchają ich nieliczni, bo ich autorzy nie wypowiadają się w sposób emocjonalny. A naprawdę warto tego posłuchać, bo przez ten trudny czas, który papież Franciszek porównał do wzburzonego morza, przeprowadzą nas tylko „pasterze” idący spokojnie na tyłach stada, a nie dumnie kroczący na czele rewolucji. Dla Piotra chodzącego po wodzie zatracanie się we własnych lękach skończyło się głębokim nurkowaniem. To powinno dać nam do myślenia.
Próby nadawania sensu trudnej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, występują po różnych stronach, niezależnie od tego, gdzie na wykresie poglądów, wiary lub niewiary się oznaczymy. To nic innego jak oswajanie pandemii – warto dodać, że bardzo subiektywne. Kiedy spojrzymy na Internet, to z jednej strony mamy piewców apokalipsy dopatrujących się Bożej sprawiedliwości w pandemii, a z drugiej ludzi zatroskanych o najbliższy wpis na Facebooku lub Instagramie, w którym próbują udowadniać, że kwarantanna ma swoje plusy, bo w końcu „nie jest tak źle”. Jedni chcą tkwić w paraliżującym lęku, bo to daje im poczucie, że mają nad nim władzę; drudzy chcieliby nie dostrzegać zagrożenia, licząc, że to wszystko minie, a świat sam przywróci się do stanu sprzed pandemii. To oczywiście skrajności, a większość z nas jest gdzieś pomiędzy, doświadczając jednocześnie lęku i szukając nadziei. Niestety tak jak w przypadku wirusa, jedna osoba zaraża drugą, tyle że własnym skażonym myśleniem. W czasie pandemii powinniśmy się trzymać razem, pomimo oczywistych różnić wybierać wspólne dobro i pokornie poddawać się restrykcjom. Każdy z nas musiał z czegoś zrezygnować, byśmy mogli ocalić innych.
Wracam jednak do wypowiedzi warszawskiego księdza, bo jest ona więcej niż niefortunna czy głupia, jest bardzo szkodliwa. Zakamuflowana radość z tego, że w „krajach proaborcyjnych” dochodzi do zapaści służby zdrowia, to nic innego jak przejaw egoizmu i poczucia wyższości, która nie przystoi nikomu, a zwłaszcza kapłanowi Chrystusa. Swoją wypowiedzią uderza on również w ciężką pracę medyków i personelu szpitalnego, który pomaga pomimo skrajnych niedoborów i niedofinansowania. Osłabia zaufanie do sektora, który powinien być dzisiaj przez nas wszystkich najmocniej wspierany i doceniany. A roszczeniowość wielu trudnych pacjentów znajduje w tym tylko powód, by domagać się więcej.
Jak w momencie ratowania życia ocenić, czy ktoś jest mniej, czy bardziej wart naszej pomocy? Jeśli dochodzi do takich tragicznych sytuacji na gruncie decyzji medycznych, nikt nie pomoże dźwigać lekarzowi psychicznych i prawnych konsekwencji tego, że musiał ją podjąć. Do końca życia zostanie sam z wątpliwościami i pytaniami, czy zrobił dobrze. Ksiądz, który twierdzi, że warto ratować jednych kosztem drugich – i przypisujący swoje poglądy Bogu – wartościuje ludzi i nie zdaje sobie sprawy z ciężaru takich decyzji. On nie wróci do domu, do rodziny, z poczuciem winy, że zamiast ocalić życie, zawiódł. I możemy się upierać, że warszawski proboszcz chciał jedynie zwrócić uwagę, że aborcja jest strasznym złem, ale powiedział coś więcej. My tu, wy tam. Grubą linią podzielił ludzi i między wierszami dał do zrozumienia, że Bóg ratuje tylko swoich. To nie jest nauczanie Kościoła. Kapłaństwo na miarę Chrystusa to więź z każdym człowiekiem, a nie tylko z wybranymi. Jezus był „everymanem”.
Również w Polsce system opieki zdrowotnej przez lata był traktowany jak „gorący kartofel”. Przypominano sobie o nim tylko w chwili zapaści większej niż ta, do jakiej się przyzwyczailiśmy. Czy to kara za zeszłoroczne parady równości? Za przeprowadzone aborcje? A może po prostu wynik nieudolnych i upartyjnionych rządów ostatnich trzydziestu lat? Może winę ponoszą raczej konkretni ludzie, którzy podejmowali (lub nie) decyzje? Wiem tylko, że dziś powinniśmy grać do jednej bramki, a na rozliczenia przyjdzie czas. Oby przyszedł. Bo jeśli będziemy się karmić wyłącznie lękami i tego typu wypaczającymi rzeczywistość stwierdzeniami, to nie czeka nas nic dobrego. Jak nie zabije nas wirus, to sami się wykończymy przy najbliższej okazji. Dlatego na koniec zostawiam Was z tym, co w TVN24 powiedział abp Grzegorz Ryś:
„Tu nie chodzi tylko o własne życie i zdrowie. Tu chodzi o odpowiedzialność za innych i to jest właściwy klucz. To znaczy, jeśli kogoś namawiamy do tego, by rezygnował ze swoich praw, to w imię miłości do drugiego i odpowiedzialności za jego życie i zdrowie. (…) Jeszcze nie wiemy, jaki to jest czas. To jest czas trudny i on ma tyle perspektyw, ile jest osób. Myślę, że inaczej czyta go nawet Ojciec Święty czy biskup, który w swojej prywatnej kaplicy odprawia Eucharystię dla diecezji, a inaczej czytają ten czas ludzie, którzy już w tej chwili opłakują swoich zmarłych. To jest inna perspektywa”
i dodał:
„Wiele jest w przestrzeni publicznej wypowiedzi, że ten czas ludziom daje także dużo pozytywnego. To znaczy koncentruje ich na tym, co istotne, wydobywa z nich najlepsze strony ich osobowości, uruchomił bardzo wiele wielkich, pięknych inicjatyw charytatywnych i tak dalej. Wiele dobra się dzieje, ale myślę, że łatwiej jest o taką perspektywę komuś, kto na szczęście do tej pory nie płacze nad kimś, kto w jego najbliższym otoczeniu umarł”.
Liczę, że każdy, kto w najbliższym czasie zechce wrzucić jakiekolwiek przemyślenia i podzielić się nimi publicznie, pomyśli najpierw jakie z tego wyniknie dobro. Nie tylko własne się liczy.
Skomentuj artykuł