Przemieniająca obecność
Kiedy wokół ma się ludzi, na których można polegać, zadzwonić o każdej porze i popłakać w słuchawkę, albo pomilczeć wspólnie, ból jest łatwiej udźwignąć. Życzliwa obecność koi i dodaje sił.
Niewiele jest treści na YouTube, które potrafię wysłuchać albo obejrzeć od początku do końca, z minimalnym choćby zainteresowaniem. Od jakiegoś czasu inspiruje mnie jednak pewien jezuita, o. Przemysław Gwadera, który tworzy kanał „Duchowość cielesności”.
Nie wszystkie treści tam prezentowane są adekwatne do mojego stanu życia i aktualnych zainteresowań. Nie planowałam też oglądać filmików, w których jezuita opowiada o książce "Duchowość, intymność i seksualność" (przetłumaczoną ostatnio przez niego dla Wydawnictwa WAM). Cieszę się jednak, że jeden z ostatnich filmików obejrzałam, bo zrobił na mnie ogromne wrażenie.
O. Gwadera porusza tam wiele wątków, które w jakiś sposób kręcą się wokół prezentowanej książki. Mnie jednak mocno zatrzymało to, co mówi o potrzebie oddechu, odpoczynku i czyjejś życzliwej obecności. Opowiada o niezrealizowanych i niezaspokojonych potrzebach relacji i o tym, jak w pewnym momencie odkrył w sobie ich brak. Na tym koniec spoilera.
Jezuita opowiada też o pewnej modlitwie. Ten wątek poruszył mnie bardzo mocno, bo od dłuższego już czasu sama odnajduję się w prostocie, którą niesie za sobą stawanie w Bożej obecności. Wiem, że być może brzmi to dziwnie, jakoś tak, jakbym się urwała z innej czasoprzestrzeni. Sama łączyłam kiedyś tę formę wyłącznie z początkiem medytacji ignacjańskiej, której jezuici uczą na rekolekcjach w milczeniu. Nie traktowałam jednak tego niepozornego „wstępu” jako osobnej modlitwy, czegoś, co w jakiś sposób może wypełnić mój brak, a mówiąc bardziej wprost i szczere – czegoś, co można wprost nazwać modlitwą, która zostanie „odrobiona” na dany dzień.
Powiedzmy sobie tak zupełnie otwarcie, jak wygląda nasza modlitwa, gdy nasze podstawowe potrzeby nie są zaspokojone? Wtedy, kiedy w życiu pojawia się smutek, lęk, jakaś otchłań. Czy modlitwa wtedy jest prosta? No nie… Przynajmniej nie u mnie.
Kiedy staję w obliczu wewnętrznego wyzwania, tym, co dodaje mi siły, jest życzliwa obecność innych. Mocno doświadczam tego ostatnio w moim przeżywaniu żałoby. Kiedy wokół ma się ludzi, na których można polegać, zadzwonić o każdej porze i popłakać w słuchawkę, albo pomilczeć wspólnie, ból jest łatwiej udźwignąć. Życzliwa obecność koi i dodaje sił.
Jak to przekuć na modlitwę? Nie robić nic. Po prostu usiąść, zaplanować ten czas tak, by nic wokół nie wołało mnie natychmiast do siebie. Jedni zapalą świecę, inni postawią ikonę, ja zwyczajnie siadam wygodnie i zamykam oczy. Na chwilę, minutę - dwie. Można też na kwadrans. Tyle, ile potrzebuję w danym momencie. Po prostu pozwalam sobie z Nim być. Wyobrażam sobie, że jest ze mną, obok. Albo nie tyle wyobrażam, co wiem.
Lubię modlić się w swoim parafialnym kościele. Pamiętam, jak kiedyś, latem, bardzo wcześnie rano czekałam w pustej świątyni na księdza, który miał przyjść do konfesjonału. Miałam w sobie wtedy dużą duchową walkę, jakiś nieokreślony lęk. Usiadłam w ławce i zaczęłam głęboko oddychać, czując zapach kościoła. Wpatrywałam się w światło, które wpadało przez witraże. I poczułam spokój, Jego kojącą obecność.
Trwanie w Jego obecności. Modlitwa niby prosta, choć trudna, bo nie ma w niej przestrzeni na własne popisy erudycji i prężenie muskułów. Po prostu być. Najtrudniejsza i najpiękniejsza rzecz świata. Dodaje sił i nadziei. Stawia w życzliwości Bożego spojrzenia, które może zmienić wiele. Wystarczy być…
Skomentuj artykuł