Przychodzi katoliczka do ginekologa
Rozmawiam z kobietami z mojego środowiska, które antykoncepcji nie potrzebują, a jest im nieustannie, na siłę i przy każdej okazji proponowana. Są tym zmęczone.
Przychodzą do ginekologa, specjalisty od spraw kobiecych, a on dziwi się, że w ogóle znają swój cykl. Standardy nauczania o płodności w Polsce nie są może wszędzie najwyższych lotów, ale na litość, to jest wiedza na poziomie podstawówki! Trenerzy na siłowniach potrafią opowiedzieć, co się dzieje w jakim tygodniu cyklu i jak w związku z tym ćwiczyć, jeść i czego się spodziewać - ale nie ginekolodzy.
Jakiś czas temu lewicowe środowiska robiły nagonkę na lekarzy „nie dających antykoncepcji”, określając ich jako mało fachowych i działających na szkodę przychodzących do nich pacjentek. Prawdopodobnie niedługo to samo może się powtórzyć w kontekście pigułek „dzień po” – już czekam na te piętnujące niektórych lekarzy listy publikowane przez wściekłe aktywistki w internecie. Co tam RODO…
Ja jednak szczerze przyznam, że bardzo bym chciała takie listy zobaczyć z jednego prostego powodu: my, katoliczki (choć wcale nie tylko my) mogłybyśmy przestać wreszcie wkurzać się na wizytach u ginekologa, bo prościej byłoby wybierać specjalistę, do którego udajemy się z naszymi zdrowotnymi kłopotami.
Gdyby bowiem popatrzyć na świat w czarno-biały sposób, jak to robią moje siostry-aktywistki, trzeba by przyznać, że to właśnie u „niekatolickich” ginekologów większość wizyt wygląda mniej więcej tak.
- Panie doktorze, coś dzieje się z moim cyklem i to mnie trochę niepokoi, chciałabym sprawdzić, czy wszystko jest ok.
- Aha. A rodziła pani?
- Rodziłam.
- Ile razy?
- Trzy.
- Planuje pani kolejne ciąże?
- Na razie nie.
- A bierze pani antykoncepcję?
- Nie.
- To możemy założyć wkładkę hormonalną – mówi lekarz z szerokim uśmiechem - i w ogóle nie będzie pani miała miesiączek i nie będzie też problemów z cyklem! Zakładamy?
Serio? To jest właśnie ta wspaniała diagnoza lekarzy przepisujących antykoncepcję? Jak się okazuje, dokładnie tak. A jeśli myślicie, drodzy czytelnicy, że ta rozmowa to żart, niestety muszę was zapewnić, że jest najzupełniej prawdziwa… Rozmawiam z kobietami z mojego środowiska, które antykoncepcji nie potrzebują, a jest im nieustannie, na siłę i przy każdej okazji proponowana. Są tym zmęczone. Przychodzą do ginekologa, specjalisty od spraw kobiecych, a on dziwi się, że w ogóle znają swój cykl. Standardy nauczania o płodności w Polsce nie są może wszędzie najwyższych lotów, ale na litość, to jest wiedza na poziomie podstawówki! Trenerzy na siłowniach potrafią opowiedzieć, co się dzieje w jakim tygodniu cyklu i jak w związku z tym ćwiczyć, jeść i czego się spodziewać - ale nie ginekolodzy.
- Panie doktorze, cykl mi się skraca przed owulacją.
- A skąd pani wie, kiedy ma pani owulację? – pyta zdumiony lekarz.
A twoim zadaniem, droga pacjentko, jest mu wytłumaczyć, jak wygląda ze szczegółami pierwsza część miesięcznego, kobiecego cyklu i po czym poznajesz, że ową owulację masz. Gdy to zrobisz, może zleci ci jakieś badania, a może nie, ale na pewno zakończy pytaniem:
- No, to może chce pani to uregulować antykoncepcją? Będzie pani miała spokój, cykl się sam pięknie uporządkuje, nie będzie się pani zastanawiać, czemu coś jest wcześniej albo później!
To mniej więcej tak, jakby przyjść do internisty i powiedzieć:
- Panie doktorze, od kilku miesięcy codziennie wieczorem boli mnie głowa. Boję się, że to coś poważnego.
- No, możemy zrobić jakieś badania, coś tu pani zlecę, ale wie pani co? Mogę pani przepisać świetny środek przeciwbólowy, bierze pani codziennie rano i ma pani kłopot z głowy! Nic panią nie będzie boleć. To jak, przepisujemy?
Nic dziwnego, że po jakimś czasie my, pacjentki, czujemy się u ginekologa trochę jak u akwizytora. Ale kuriozalnie na wizycie w gabinecie ginekologicznym robi się wtedy, gdy lekarz zaczyna – czasem z ciekawości, czasem ze złośliwości – przekraczać pewną granicę. Bo jak się okazuje, „przepisujący antykoncepcję” ginekolodzy (choć na pewno nie wszyscy, części trzeba oddać sprawiedliwość) kochają dopytywać nas, kobiety, które nie potrzebują antykoncepcji, jak my to robimy, że nie zachodzimy w ciążę – choć przychodzimy do nich z zupełnie innym problemem i pytanie ani na krok nie zbliża nas do diagnostyki tegoż problemu.
- Ale to jak, nie bierze pani antykoncepcji i nie zachodzi w ciążę?
- No nie.
- Ale współżyje pani?
- Regularnie.
- I prezerwatyw też pani nie używa?
- Nie.
- No to jak to pani robi, że pani nie zachodzi w ciążę?
- Jestem kosmitką z Wenus, panie doktorze.
Nieważne, z czym przyjdziesz, nawet jeśli jesteś w ciąży, lekarz zaproponuje ci antykoncepcję – skwitowała kiedyś gorzko jedna z ginekologicznych pacjentek. Takie podejście budzi niesmak, odczuwany jeszcze długo po wyjściu z gabinetu, a podejście lekarzy, którzy antykoncepcji nie uważają za cudowny środek na wszystko, przynosi grubą ulgę.
Bo wtedy nagle czujemy, że jesteśmy w fachowych rękach. Że ktoś szanuje fakt, że znamy swoje na ciało na tyle dobrze, żeby widzieć pierwsze niepokojące oznaki, i w dodatku tych oznak nie ignoruje, tylko używa swojej wiedzy i doświadczenia, nie wciskając nam bez pytania i bez potrzeby tabletek antykoncepcyjnych, żeby mieć nas szybciej z głowy. Że do głowy przychodzą mu po pierwsze przyczyny naszych kłopotów, a po drugie – rozwiązania, które leczą nasz organizm, a nie zmuszają go do forsownego marszu w nieznane w rytmie wyznaczonym przez syntetyczne hormony.
A my nie czujemy się u ginekologa jak przy kasie w sieciówce, przy której sprzedawca musi nam zaoferować produkty na promocji: widzę, drogi kliencie, że przyszedłeś po wodę, kiełki rzodkiewki i pomarańcze, ale do tego koniecznie polecam ci energetyka! Choć jest jednak różnica: sprzedawcy przy kasach, gdy uprzejmie odmówisz, nie zaczynają cię dopytywać, jak sobie radzisz w życiu bez tajgerów i redbuli i nie zdumiewają się tym, że można ich nie pić i normalnie żyć.
Skomentuj artykuł