Rodzenie dzieci to nie dyscyplina sportowa
"Bądźcie płodni i rozmnażajcie się!" - Bóg uzdolnił nas do współtworzenia życia. Każdy rodzic wie, jak ogromny to dar i jak trudne zadanie.
Niestety, nie dostaliśmy szczegółowych wytycznych co do wymaganej liczby potomstwa. Wiemy na pewno, że na życie mamy być otwarci. Czy objawem owej "otwartości" są wyłącznie dwie kreski na teście ciążowym?
Gdyby tak było, to biada wszystkim, którzy mają jedno lub dwoje dzieci. Licytacja w tej materii jest jak chodzenie po śliskim gruncie. A dzielenie wielodzietnych i małodzietnych na lepszych i gorszych, świętych i grzesznych, katolickich i niekatolickich, otwartych i zamkniętych byłoby niczym innym jak budowaniem murów wewnątrz Kościoła.
Stop. Zaraz, zaraz. Czy już się tak nie dzieje? Rodziny wielodzietne (przyjmijmy normy państwa polskiego, czyli 2+3) stoją w Kościele na podium. To bezsprzeczne. I słusznie, bo wychowanie gromadki dzieci jest nie lada wyczynem.
"Pismo Święte oraz tradycyjna praktyka Kościoła widzą w rodzinach wielodzietnych znak Bożego błogosławieństwa i wielkoduszność rodziców" (KKK 2373; por. Gaudium et spes, n. 50). Świetnie, ale czy na podium nie może znaleźć się miejsce również dla tych małodzietnych, rodzin 2+1, 2+2? W mocno zaangażowanych środowiskach kościelnych można zderzyć się z praktyką etykietowania tych drugich jako leniwych, wygodnickich, nowoczesnych, egoistycznych. Czy słusznie?
Małżeństwo to stan obarczony chyba największą liczbą doradców w sprawach życia intymnego - od sąsiadki po panią dziennikarkę z brukowca. Jeszcze dobrze nie dotrzesz do ślubnego kobierca, a już usłyszysz wiązankę powinności z podziałem na dwa chóry.
Pierwszy: "powinniście od razu starać się o dziecko, bo potem to ciężko". I drugi: "nie powinniście od razu pakować się w pieluchy, najpierw się ustabilizujcie". Presja jest ogromna, a pytania w stylu "kiedy następny maluch?" albo przestrogi "e, minie wam ochota po pierwszym" potrafią skutecznie sparaliżować myślenie młodych o ewentualnym powiększeniu rodziny.
Pan Bóg dał nam jeszcze jeden, chyba najbardziej skomplikowany do rozdysponowania dar, czyli wolną wolę, a zdaje się, jakby nieproszeni doradcy naszego życia małżeńskiego o nim zapomnieli.
Rodzenie dzieci to nie dyscyplina sportowa, w której chodzi o zdrową konkurencję: "o, Maryśka z Lutkiem mają JUŻ trójkę, czas i na nas". To nie kolekcjonerstwo inwestycyjno-ambicjonalne: "zróbmy sobie drugie, w końcu musi być parka" (sic!).
Powołanie nowego człowieka do życia i wzięcie za niego odpowiedzialności na minimum 18 lat, 24 godziny na dobę, powinno być decyzją najwyższej wagi i powagi. Decyzją konkretnego małżeństwa, przede wszystkim wynikającą z obopólnej miłości. To tych dwoje ludzi musi być gotowych, szczególnie psychicznie i emocjonalnie, na długofalowy projekt zwany rodzicielstwem.
Pieniądze nie są czynnikiem decydującym. Statystyka pokazuje, że w krajach najuboższych współczynnik dzietności jest największy. To ciekawy paradoks ekonomiczno-demograficzny. Mimo to argument "pieniądze" jest po prostu skuteczną tarczą przed wścibskimi nochalami. Nikt nie będzie dyskutował z wyciągiem z konta bankowego. Nie ma na pieluchy, to nie ma. I kropka.
Taka sytuacja - rząd, pracodawca, ZUS i tak dalej. Odpowiedzialność zbiorowa. To nawet całkiem zrozumiałe. Ci, którzy sami ledwo dopinają domowy budżet, odpuszczą sobie umoralnianie innych. Ale z subiektywną "gotowością" do wejścia w rolę rodzica po raz drugi, trzeci, enty podyskutuje już całkiem spora grupka krytykantów. A nie każdemu małżeństwu chce się wywlekać intymne i wstydliwe kwestie pod ostrzał rodziny czy przyjaciół.
Ktoś puknie się w głowę i powie: "a co to w ogóle jest ta gotowość?!". Dopuśćmy do głosu papieża Pawła VI: "Ci małżonkowie realizują odpowiedzialne rodzicielstwo, którzy kierując się roztropnym namysłem i wielkodusznością, decydują się na przyjęcie liczniejszego potomstwa, albo też, dla ważnych przyczyn i przy poszanowaniu nakazów moralnych, postanawiają okresowo lub nawet na czas nieograniczony unikać zrodzenia dalszego dziecka" (encyklika Humanæ vitæ).
Zatem dyspozycyjność serca małżonków do powołania na świat nowego człowieka to istotna sprawa, bo nie kto inny, jak właśnie tych dwoje będzie musiało sprostać nieoczywistym podziałom obowiązków. Nie kto inny, ale ta konkretna kobieta będzie musiała zmierzyć się z cieniami i blaskami ciąży, a potem porodu.
To ten konkretny mężczyzna będzie musiał spiąć pas, wziąć nadgodziny i sklejać ze sobą dwa końce pod tytułem "praca oraz ojcostwo". To ta kobieta będzie musiała rozwiązać prawdopodobnie jedną z trudniejszych łamigłówek w swoim życiu: "macierzyński, praca, rodzicielski"? I tak dalej, i tak dalej. Nikt za nich tego nie zrobi. Nikt też nie weźmie na siebie odpowiedzialności za nich i konsekwencji wynikających z podjętych kroków. Dlatego też nikt nie ma prawa rozliczać małżonków z liczby posiadanych dzieci.
Wkładanie wszystkich rodziców małodzietnych do worka z napisem "egoiści" jest niesprawiedliwością. Śmiałość w wyrażaniu takich osądów jest porażająca. Rozporządzanie czyimś życiem z odległości, choćby przez wścibskie pytanie "to kiedy się staracie?" jest dalekie od ludzkiej, chrześcijańskiej troski. O ileż więcej realnego dobra zrobilibyśmy, pytając "jak wam mogę pomóc?".
Choćby zaoferowanie opieki nad dzieckiem raz w miesiącu, weekendowo, jakkolwiek, może dać przemęczonym małżonkom szansę na regenerację, złapanie dystansu i wiatru w żagle. Największym hamulcem prokreacyjnym zdaje się być bowiem poczucie osamotnienia w betonowych dżunglach.
Fora internetowe wypchane są po brzegi rozżalonymi, świeżo upieczonymi rodzicami, którzy nie mają wsparcia w rodzinie, a tym bardziej w sąsiadach no-name, i jedyną opcją na pogodzenie wychowania z codziennością zdają się żłobek lub niania.
Nasze dziadki i nierzadko rodzice wychowywali się w domach wielopokoleniowych. Żyli w świadomości ciągłej obecności drugiej osoby, na którą mniej lub bardziej mogli liczyć. To daje nieoceniony komfort psychiczny. Obecnie "instytucja" dziadków zanika. Młodzi opuszczają rodzinne miasta w poszukiwaniu pracy, a rodzice znaczną część swojej starości spędzają na etacie. Oddalamy się od siebie. Jesteśmy coraz bardziej anonimowi, nawet we własnych rodzinach. Najcenniejsze komórki społeczne w Kościele, a jednak samotne wyspy. W tym układzie przyszło budować życie młodym ludziom. Nie dziwi więc brak szeroko rozumianej gotowości.
Owej gotowości nie da się narzucić lub wymusić pobożnymi życzeniami. Nie płodzi się dzieci z poczucia winy, ale z miłości. Wszyscy bohaterowie drugiego planu mogą jedynie zrobić przestrzeń, w której ta gotowość będzie dojrzewać. Próba zrozumienia zamiast osądu. Rozmowa zamiast monologu. Konkretna pomoc zamiast teoretyzowania. Dzisiejsze "nie" może być jutrzejszym "tak". O to możemy się modlić. Reszta nie należy do nas. Bo to niezwykle delikatna sprawa sumienia, między małżonkami a Panem Bogiem. I taką ją zostawmy.
Natalia Białobrzeska - żona i mama, szczęśliwa kura domowa
Skomentuj artykuł