Smutny los uchodźców w Europie
Stan rzeczy, który zastali w nowym miejscu dla nich szokiem, dlatego bez wahania przyjęli zaproszenie, aby w niedzielę udać się na nabożeństwo do "kościoła niezależnego". Niewątpliwie sporo przesadzili z oceną księdza proboszcza wioski. Niemniej zabrakło z jego strony i ze strony wspólnoty parafialnej wyraźnych gestów życzliwości, niezależnie od tego, jaka miałaby być tego forma kulturowa.
Uczestniczyłem w arabskich rekolekcjach w Nadrenii. Ściślej mówiąc, chodzi o rekolekcyjne spotkanie weekendowe w jednym z domów ruchu Schönstatt, znajdującym się niedaleko Koblencji. Czas tego spotkania - Zesłanie Ducha Świętego - był rzeczywiście szczególny. Syryjczycy uczestniczący w rekolekcjach zjechali z całych Niemiec. Oczywiście stanowili tylko wąską reprezentację tych wszystkich, którzy dotarli tutaj i tutaj znaleźli schronienie, uciekając ze swojego kraju z powodu wojny. Niektórzy z nich musieli podróżować kilkanaście godzin, żeby dojechać na nasze spotkanie i wiązało się to ze sporym wydatkiem, jak na ich budżet. Ci jednak, którzy mieli kłopot z opłaceniem swojego pobytu w pełnej kwocie, otrzymali dyskretną pomoc od biskupa. Wyjątkowość tegorocznych Zielonych Świąt polegała również na tym, że obchodzone one były wspólnie - to znaczy w tym samym terminie - zarówno przez Kościół prawosławny, jak i Kościół katolicki.
Droga przez piekło
Pierwsze kilka rozmów zapoznawczych odnowiło we mnie szokującą głębię dramatu, którego doświadczają ci ludzie. Szczególnie drastyczne były ich opowiadania o szaleńczej przeprawie przez Morze Śródziemne, w wąskim przesmyku pomiędzy wybrzeżem tureckim a najbliższymi wyspami Grecji. Szaleństwo to było nie tylko ekstremalnie niebezpieczne, ale także bardzo drogie. Towarzyszyła mu również obawa, czy w ostatniej chwili nie zostaną wyprowadzeni w pole i czy po tylu staraniach oraz trudach nie staną się ofiarami cynizmu przemytników? Uchodźcy nie mieli jednak innego wyjścia, jak tylko podjąć się tego ryzyka. Uczynili to zresztą nie tylko z uwagi na siebie, ale także z myślą o swojej rodzinie, aby udając się do Europy, zorganizować im pomoc i sprowadzić ich do siebie lub wesprzeć finansowo, tym bardziej że bliscy często partycypowali w kosztach ich wyprawy. Opłata za wydostanie się z Turcji była wysoka jak na ich możliwości. Trzeba było zapłacić przemytnikom co najmniej 1200 euro od osoby, ale nawet jeśli ktoś zapłacił dużo więcej, to i tak nie miał gwarancji, że będą spelnione warunki ustalone w czasie lakonicznego, ustnego porozumienia z przedstawicielem "firmy".
Zmęczeni i przestraszeni, po przejechaniu pierwszego odcinka drogi samochodem, byli przerzucani samochodami dalej, małymi grupkami. Musieli przykucać na podłodze, w aucie bez siedzeń, by ich nie było widać. Szybka jazda nocą, jak gdyby ktoś ich ścigał po podłych wyboistych drogach, napawała ludzi strachem. Kończyła się ona zawsze gdzieś na bezludziu, niedaleko wybrzeża morskiego. Często, aby dotrzeć do brzegu, trzeba było jeszcze kilka, a czasem nawet kilkanaście kilometrów iść pieszo, piaszczystymi i kamienistymi ścieżkami. Trzeba było pokonywać tę drogę po ciemku ze wszystkimi tobołami, jakie każdy z sobą zabrał. W czasie marszu, w miarę zwiększającego się zmęczenia, zaczynało tobołków ubywać. Po prostu brano to, co najkonieczniejsze, a resztę bagażu porzucano po drodze. Najważniejsze było, aby trzymać się kolumny marszowej, aby nie zgubić się gdzieś podczas wędrówki i nie spóźnić się na przeprawę, bo od niej zależało przecież wszystko, zarówno ich życie osobiste, jak i życie ich bliskich.
Po dotarciu na kamienistą plażę zwykle okazywało się, że pasażerów jest o wiele więcej niż mówiło się na początku. Nikt jednak nie oponował, bo nie miał już na to siły. Zresztą jaki mogło to mieć w ogóle skutek? Czy można się było wycofać, gdy droga odwrotu wydawała się bardziej niebezpieczna niż podjęcie przeprawy na przepełnionej pasażerami łodzi czy pontonie? Załadunek odbywał się w pośpiechu, w atmosferze stałego ponaglania, bez żadnych wyjaśnień.
Najmniej skomplikowany dla przemytników i najbardziej dla nich wygodny był transport organizowany pontonami. Ponton jest dużo tańszy od łodzi drewnianej i co najważniejsze spisywano go na straty. Przemytnicy nie musieli zatem płynąć razem z uciekinierami. Pakowali ich jak sardynki, cztery razy więcej pasażerów niż oficjalnie ponton był w stanie zmieścić. Zaopatrywano go w stary motor, który zwykle po kilkunastu minutach milknął i pasażerowie pontonu musieli sobie wówczas jakoś radzić sami, aby dotrzeć do pierwszych skał należących do terytorium Grecji. Zwykle zarówno motor, jak i ster powierzano komuś z pasażerów, ekspresowo przyuczając go do wykonania tego zadania. Gdy motor przestawał działać, zdesperowani ludzie dłońmi starali się zastępować wiosła. Młodzi mężczyźni na zmianę wskakiwali do wody i pchali ponton przed sobą, licząc, że pojawi się straż graniczna i uratuje ich z opresji.
Największym zagrożeniem dla ich bezpieczeństwa była jednak panika. Gdy wybuchała, wtedy wśród płaczu i krzyków, krzyżujących się z sobą sprzecznych komend i rozpaczliwego wylewania wody z pontonu kubkami od kawy, wśród modlitw i wołania o ratunek podejmowano również gwałtowne, nieprzemyślane decyzje o skoku do wody i uciekano z pontonu. Niektórzy czynili to, wołając, że płyną po pomoc. Byli też tacy, którzy ratowali się, wydzierając innym z rąk ich koła ratunkowe. Trzeba jednak powiedzieć, że mimo całego przerażenia i paniki były też osoby, które ratowały innych, często nieznajomych, przede wszystkim zaś dzieci.
Zachodnia gościnność
Szaza i Rami, jak wielu innych, po licznych perypetiach, przekraczając nie bez trudności kolejne granice i przemierzając kolejne państwa europejskie, przedostali się wreszcie do Niemiec. Zamieszkali, a raczej zostali umieszczeni w małej bawarskiej wiosce liczącej około 50 domów, niedaleko Monachium. Po dwóch latach zdołali już opanować język niemiecki, tak że dość swobodnie się nim posługiwali. Imponujące było jednak, z jaką łatwością mówiły po niemiecku ich dzieci, używając na co dzień w domu języka arabskiego. Do mnie zwrócili się po niemiecku, uznając pewnie, że mam za mało arabski wygląd lub że moja "arabszczyzna" jest za mało arabska.
Pomimo wszechstronnej pomocy ze strony państwa i całego zapału, aby się zintegrować z niemieckim społeczeństwem, proces ten nie jest sielanką. Kosztuje ich wiele wysiłku i ciągłego przełamywania nieustannie powracających fal zniechęcenia. Różnice kulturowe również mają tu znaczenie. Wymownym tego przykładem był ich kontakt z Kościołem. Marzyli, aby znaleźć się w kraju chrześcijańskim, z dala od wojny i zagrożenia płynącego z tego powodu, że nie są muzułmanami. Idealizowali jednak obraz tego, jak będzie wyglądało ich życie w Europie.Wiedzieli w prawdzie, że jest tu wielu ludzi niewierzących, że duża liczba chrześcijan nie chodzi do kościoła, ale właśnie dlatego sądzili, że zostaną w tym Kościele dostrzeżeni i że będą przyjęci z otwartymi rękoma. Tym bardziej na to liczyli, że znaleźli się w wiosce o "pięćdziesięciu domach". Szczęśliwi, że będą mieszkać tak blisko kościoła, udali się na Mszę Świętą, przywitali się z proboszczem, ale ten potraktował ich dość chłodno. Nawet więcej, mieli poczucie, że świadomie ich zignorował i nie tylko nie przyjął, ale wręcz odrzucił, bo mając pod swą opieką "tylko te pięćdziesiąt domów", nie przyszedł do nich z wizytą. Dla nich był to skandal. Nie przyszedł do ich domu ani razu w ciagu kilku miesięcy od ich przybycia, żeby z nimi porozmawiać i wypić kawę.
Ta sytuacja była dla nich szokiem, dlatego bez wahania przyjęli zaproszenie młodego, sympatycznego małżeństwa, które również mieszka w ich wiosce, aby w niedzielę udać się wspólnie na nabożeństwo do "kościoła niezależnego". Spotkanie to bardzo im się podobało i zaczęli tam bywać co niedzielę. Dzieci też były szczęśliwe, bo miały się z kim bawić. Wprawdzie nie było podczas tego spotkania Komunii i nawet "Ojcze nasz", ale wspólnie za to śpiewali pieśni religijne i było to równie mocne przeżycie dla nich. Potem następował czas relaksu, podczas którego pito kawę lub herbatę i degustowano różne ciasta. Jednak najważniejszym dla nich doświadczeniem była odczuwalna wyraźnie życzliwość tych ludzi, ich troska, zainteresowanie, pytania, porady i chęć niesienia pomocy. Poczuli się może jeszcze nie całkiem, jak gdyby byli u siebie w domu, ale wreszcie ktoś w Kościele okazał im sympatię i dał do zrozumienia, że nie traktuje ich jak intruzów.
Niewątpliwie sporo przesadzili z oceną księdza proboszcza wioski "o pięćdziesięciu domach", na podstawie faktu, że nie odwiedził ich i nie wypił z nimi kawy. Ksiądz ten pewnie z zasady nikogo nie odwiedzał. Dla nich było to jednak nie do pomyślenia, ale dla mieszkańców tej bawarskiej wioski nie musiało to być wcale takie bulwersujące. Co więcej, gdyby ów ksiądz w przypływie nagłej duszpasterskiej gorliwości zaczął odwiedzać parafian w ich domach, to spotkałaby go pewnie krytyka wraz z jasną sugestią, aby swój entuzjam duszpasterski trochę utemperował. Niemniej zabrakło z jego strony i ze strony wspólnoty parafialnej wyraźnych gestów życzliwości, niezależnie od tego, jaka miałaby być tego forma kulturowa. Zawsze liczy się przede wszystkim treść, a jej treścią jest życzliwa otwartość na drugiego człowieka.
***
Imiona zostały zmienione celowo
Zygmunt Kwiatkowski SJ - jezuita, misjonarz, spędził 30 lat w Egipcie, Libanie i Syrii
Skomentuj artykuł