Święta Tereso nierozumiana
(fot. wikimedia.org / © 1986 Túrelio / CC BY-SA 2.0 de)
Już za jej życia rozpętała się zjadliwa kampania, która miała na celu zdyskredytowanie świętej i przekonanie świata, że działała na granicy obłędu.
Także po śmierci ciągle oskarżana o masochizm i gloryfikowanie cierpienia spędza sen z powiek wielu krytyków, którzy patrząc na jej dzieło wszystko zrobiliby inaczej i lepiej.
Święta Matka Teresa najbardziej gorszy niewierzących, skrajnych lewicowców, a także chrześcijan wierzących nominalnie. Z pewnością nie wszystkich. Drażni ich głównie jej szokujące, i niezwykłe jak na trendy tego świata, podejście do cierpienia. Według nich, siostra Teresa miała pastwić się nad chorymi i umierającymi, ulegając perwersji: skoro cierpienie uszlachetnia, to przyjmujcie z radością swój opłakany stan. Pielęgnując w głowie utopijną wizję świata, gdzie nie powinna istnieć żadna forma cierpienia, oponenci postulują często jedynie idealne rozwiązania. Potępiają Siostrę jak niedouczonego lekarza, który nie wie, co począć z gorączką lub widzą w niej szefa lokalnej mafii, który z "zorganizowanych" pieniędzy funduje sobie i przyjaciołom okolicznościowe, zakrapiane imprezy. Jasne, że lepiej, gdyby cierpienia nie było. Kto by tego nie chciał? Ale ono jest i będzie. A Matka Teresa nie była ani lekarzem, ani zbawcą świata. Bardziej przypominała Weronikę, która ocierała twarz od krwi i potu, niż ratowała od krzyżowej śmierci.
Większość przeciwników Matki Teresy, nie tylko pośród ateistów, wytacza przeciwko niej działa, opierając się często na jednym zdaniu z udzielonego przez nią telewizyjnego wywiadu. Nawet polemiczny artykuł z wczorajszej "GW" (3.09.2016) zaczyna się od tego dyżurnego cytatu, który rzekomo ma być kwintesencją całej filozofii życiowej świętej i dowodem jej trwania w zwichrowanej świadomości:
"Jest czymś bardzo pięknym widzieć, jak ubodzy przyjmują swój los, znosząc go jako mękę Jezusa Chrystusa. Swoim cierpieniem wzbogacają świat".
Oponenci nie zadają sobie trudu, by poznać, skąd tak niepasujące do naszych wyobrażeń wyznanie wzięło się w ustach siostry. Matka Teresa napisała tysiące stron różnych tekstów. Ale po co je czytać, skoro można całą swoją wiedzę oprzeć na ścinkach, relacjach nieprzychylnych jej osób i powtarzanych jak mantra lewicowych sloganach. Dlatego niski zarzut, że z ideologicznych pobudek, których dostarcza chrześcijaństwo, Matka Teresa nie kazała podawać ciężko chorym środków przeciwbólowych, jest obrzydliwy. Prawda była inna - środków przeciwbólowych nie podawano, bo ich często nie było pod ręką. Czasem pozostawała tylko ludzka obecność. Lepsze to niż śmierć w rynsztoku. Tej różnicy syci, mający opiekę medyczną i opływający we wszystko krytycy po prostu nie widzą. Odnoszę wrażenie, że według nich jednak lepiej zostawić konającego na ulicy niż przynajmniej pozwolić mu umrzeć z człowiekiem obok niego. Oczywiście, oni chcieliby, aby w ogóle ludzie tak nie umierali. Ja też chciałbym. Ale, niestety, umierają. I to masowo. Może nie w Europie czy Stanach.
Ostatnio oberwało się Matce Teresie ze strony argentyńskiego lewicowego dziennikarza, Martina Caparrósa, negatywnie nastawionego do każdej religii, bo te według niego przyczyniają się do pomnażania biedy i cierpienia. W skądinąd nieźle napisanej książce "Głód" aż roi się od przejawów jego oburzenia wobec ogromu cierpienia ludzi głodnych, wymieszanego z bezsilnością autora. Gdy Caparrós wspomina swoją wizytę w Kalkucie, nawiązuje do Matki Teresy, w której widzi esencję chrześcijańskiej "ideologii" promującej ludzkie cierpienie. Ma za złe świętej, że bardziej zajmowała się śmiercią niż życiem. Robiła za mało i niewłaściwie, a powinna więcej i solidniej.
W książce pisze, że po wnikliwym obejrzeniu umieralni w Kalkucie najpierw był pod wrażeniem. Gdy jednak trochę się zastanowił, doszedł do wniosku, że miejsce to "stanowi model klasycznej dobroczynności chrześcijańskiej; łagodzi najbardziej widoczne objawy nędzy społecznej, absolutnie nie przeciwdziałając jej przyczynom". Caparrós na podstawie jednego szczególnego przypadku chrześcijańskiej służby wobec ubogich wyrabia sobie zdanie o całości: chrześcijaństwo nie robi nic innego, tylko ucisza biednych.
Sęk w tym, że tak naprawdę dziennikarz przyjechał do Kalkuty z przyjętym z góry założeniem. Jego ukryte uprzedzenia wobec religii, także chrześcijaństwa, zdradza poniekąd zapis rozmowy z doktorem pracującym w ramach organizacji Lekarze bez Granic. Tam już nie przeszkadza dziennikarzowi, że młoda kobieta mówi i czyni dokładnie to samo, co Matka Teresa: "My, ludzie pracujący z Lekarzami bez Granic nie usiłujemy zmieniać świata, lecz staramy się przyłożyć plaster, kiedy sytuacja się pogarsza, i przynajmniej trochę powstrzymać katastrofę".
Ci, którzy bezpośrednio pracują z chorymi w konkretnych okolicznościach, wiedzą, że nie są mesjaszami. Nie wszystko da się zmienić od razu, a czasem w ogóle. Przyjezdni obserwatorzy zazwyczaj wiedzą lepiej…, a recepty ad hoc oferują ci, którzy oceniają dobroczynność przez pryzmat bibliotek i artykułów naukowych.
Nigdzie w Ewangelii i aktualnym nauczaniu Kościoła nie znajdziemy zachęty, by przyzwalać na cierpienie w świecie pod pozorem jego dobroczynnego wpływu na ludzkość. Natomiast chrześcijaństwo patrzy na cierpienie już istniejące z perspektywy Zmartwychwstania i wieczności. Próbuje dostrzec w nim głębszy sens. W Kościele istnieją też różne sposoby zaradzania cierpieniu. Jedni próbują dotykać przyczyn ubóstwa przez stwarzanie możliwości wykształcenia, miejsc pracy. Inni mogą już tylko łagodzić skutki cierpienia lub towarzyszyć w ostatnich godzinach życia.
Niemniej prawdą jest, że chrześcijańskie rozumienie cierpienia cechuje pewne napięcie, które odpycha nie tylko niewierzących. Choć cierpienie samo w sobie jest szkodliwe, to jednak wielu świętych będących na zaawansowanym etapie życia z Bogiem widzi w nim dar. Jeśli nie spróbujemy przynajmniej przyjrzeć się tej tajemnicy, łatwo posądzić ich o szaleństwo. Święci są przekonani, że na najwyższym stopniu zaangażowania nie istnieje bezinteresowna miłość bez cierpienia. Rodzi się ona, na przykład, wtedy, gdy człowiek nie odpłaca złem za zło, cierpiąc. Ale nie w takim sensie, że bita żona z miłości do męża powinna dać się zabić. I wtedy się uświęci i uszlachetni. Albo skoro cierpienie jest tak dobroczynne, to zostawmy chore dziecko bez leczenia i opieki medycznej. Na litość boską, trzeba być naprawdę złośliwym, żeby przypisywać takie sposoby uświęcania Bogu!
Choć samo z siebie cierpienie nikogo nie uświęca, jednak jeśli jest przeżywane ze względu na miłość do kogoś innego, może stać się źródłem dobra. Chorobę należy leczyć, ale wiele zależy też od tego, z jakim nastawieniem ją przeżywam. Sam Jezus wypowiada w Ewangelii według św. Jana tajemnicze słowa: "Jeśli ziarno pszenicy nie obumrze, zostanie tylko samo, a jeśli obumrze, przynosi plon obfity" (por. J 12,24). Są pewne rodzaje cierpienia, bez których nie ma rozwoju. Oczywiście, nie wszystkie. Wszyscy odruchowo wzdragamy się na myśl o stracie i obumieraniu, ponieważ sądzimy, że każde cierpienie należy za wszelką cenę zwalczać. Zatraciliśmy też wizję cierpienia odkupieńczego. Za mało myślimy o miłości jako ofierze. I dlatego tak działają nam na nerwy słowa świętych, którzy je przeżywali i za nie dziękowali.
Matka Teresa nigdy nie wspomina o cierpieniu w oderwaniu od Chrystusa i wiary. "Cierpienie samo w sobie jest niczym, ale cierpienie przeżywane z męką Chrystusa jest cudownym darem" - pisała w liście do współpracowników z 1 marca 1995 roku.
"W rzeczywistości możesz zrobić dużo więcej, złożona cierpieniem w łóżku, niż ja, swobodnie się poruszająca, ale Ty i ja razem możemy wszystko w Nim, który nas umacnia" - odpowiada w liście do chorej Jacqueline, która została duchową misjonarką miłości, ponieważ choroba nie pozwalała jej na wstąpienie do zgromadzenia.
Zadziwiające, że mistycy niewiele uwagi poświęcali prawu: temu, co wolno, a czego nie wolno w wierze. Bardziej interesowało ich zjednoczenie z Bogiem, dzięki któremu mogli przekraczać granice dla nas często nie do przekroczenia. Wielu świętych dostrzegało, że cierpiąc, mogą modlić się całą osobą, wypraszając dobro nawet dla niewierzących. Na przykład św. Teresa z Lisieux była przekonana, że cierpi za dusze tych, którzy utracili wiarę lub nigdy jej nie mieli. Nie szukała choroby, ale skoro już była chora, wierzyła, że dzięki cierpliwemu znoszeniu przez nią tego stanu, zagubieni mogą znaleźć Boga. Jak to się odbywa? Bóg raczy wiedzieć. Pisała w swoim dzienniku: "Panie, Twoje małe dziecko prosi Ciebie o przebaczenie dla swoich braci; będę jeść chleb boleści przez cały czas, jaki wyznaczysz, i naprawdę nie chcę wstawać od tego stołu, gdzie jedzą grzesznicy, aż do dnia, który wskażesz. Panie, niech odejdą stąd usprawiedliwieni".
A jak pojąć odległe od mentalności sukcesu i miłości, która zawsze ma być przyjemna, słowa św. Faustyny Kowalskiej dobrowolnie chcącej cierpieć, by ulżyć męce Jezusa? Pisze ona bowiem w Dzienniczku: "Sił fizycznych nie miałam wcale, męka odebrała mi je zupełnie. Cały ten czas byłam jakby w omdleniu, każde drgnienie Serca Jezusa odbijało się w moim sercu i przeszywało moją duszę. […] Konałam z Nim, a skonać nie mogłam; ale nie zamieniłabym tego męczeństwa za wszystką rozkosz świata całego. Miłość moja w tym cierpieniu spotęgowała się do niepojęcia. Wiem, że Pan mnie podtrzymywał swą wszechmocą, bo inaczej nie wytrzymałabym ani chwili. Wszystkie rodzaje mąk przeżywałam razem z Nim w sposób szczególny" (Dz. 1054).
Jeśli wyłączymy to doświadczenie i słowa, które je opisują, poza nawias mistycznego spotkania z Jezusem, nie tylko św. Teresa z Lisieux, św. Faustyna czy św. Matka Teresa, ale wszyscy postępujący na drodze wiary mogliby zostać poczytani za obłąkanych.
Dlatego kto chciałby zalecać z ambony, aby wszyscy wierzący tak podchodzili do cierpienia, popełniałby ogromny błąd. Tylko dzięki zaawansowanej miłości wlanej przez Boga można osiągnąć taką dojrzałość, że osoba kochająca chce cierpieć dla osoby ukochanej. Nie można tego narzucać osobom siedzącym w zerówce, bo jeszcze do tego nie dojrzeli i nie mieści im się w głowie, że z cierpienia może płynąć coś dobrego. Jak Matka Teresa mogła się spodziewać, że jej podopieczni będą kierować się chrześcijańskim rozumieniem cierpienia, skoro większość z nich była Hindusami? Przecież większość z nich nie miała nawet pojęcia kim jest Chrystus. Natomiast Matka Teresa, patrząc nawet na to po ludzku bezsensowne cierpienie, widziała coś więcej, czego my po prostu nie widzimy.
Takiej postawy wobec cierpienia nie sposób na nikim wymusić. Kto próbowałby być Kozakiem przedwcześnie, wpadnie w pułapkę cierpiętnictwa. Pokusa chrześcijańskiego masochizmu jest jak najbardziej realna. Trzeba przyznać, że ateiści słusznie wyczuwają ją nosem. Temu zwichrowaniu ulegają też niektórzy wierzący. Bierze się ona stąd, że człowiek w dobrej wierze, za subtelnym poduszczeniem złego ducha, chciałby sam z siebie udowodnić Bogu, jak bardzo Go kocha. Taki błąd popełnił chociażby Piotr, który chciał wyprzedzić Mistrza w oddaniu życia za Niego. Nie był jeszcze na to gotowy i dlatego jego szumne przyrzeczenia skończyły się katastrofą.
Święci na zaawansowanym etapie życia duchowego widzą, że Bóg w niepojęty dla nas sposób potrafi nawet ze zła wydobyć dobro, choć nie każe przysparzać sobie cierpienia w celu powiększania dobra na świecie. Tylko Bóg może tak przemienić człowieka, że będzie on zdolny do rzeczy po ludzku niemożliwych: znoszenia już obecnego cierpienia, które wydaje także owoce. Tego nie da się zrozumieć poza kontekstem wiary i relacji z Bogiem.
Dariusz Piórkowski SJ - dyrektor naczelny Wydawnictwa WAM
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Skomentuj artykuł