Szkoda gadać
Jeszcze kilka dni temu nie miałem pojęcia, że jakaś węgierska socjolożka jest członkinią Komitetu Praw Dziecka przy ONZ. Nadal uważam, że jest to wiedza kompletnie mi zbędna. Okazuje się jednak, że aby zaistnieć w świadomości mnóstwa obcych ludzi na świecie, wystarczy (podpierając się autorytetem jakieś liczącej się instytucji, organizacji czy grupy społecznej) powiedzieć dwa zdania, w których przedstawi się jako szkodliwe i złe coś, co dotychczas powszechnie było uznawane za rzecz rozsądną, mającą sens i przynoszącą dobro.
Węgierska socjolożka zaistniała w mediach, bo wspierając się powagą instytucji, której jest członkinią, nie tylko negatywnie zaopiniowała istnienie tak zwanych okien życia, ale zapowiedziała również próbę ich prawnej likwidacji i zakazu. I awantura gotowa. Moim zdaniem, awantura sztuczna. A także niepokojąca.
Co ciekawe, rok temu, w czasie wizyty w Polsce, ta sama przedstawicielka oenzetowskiej agendy skrytykowała domy samotnej matki, wskazując jako lepsze rozwiązanie umieszczanie ich pensjonariuszek w rodzinach zastępczych (których, jak sama ubolewała, na całym świecie brakuje).
Pozornie to, co się dzieje po medialnej "wrzutce" w sprawie okien życia, powinno napawać otuchą, a nie niepokojem. Błyskawicznie namnożyło się wypowiedzi wykazujących ich potrzebę i uzasadniających celowość istnienia także takiej formy ratowania ludzkiego życia. W obronę okien życia włączył się nawet publicysta gazety, która z obroną życia raczej się nie kojarzy.
A jednak mnie cała ta wrzawa w mediach smuci i skłania do niewesołych myśli. Dlaczego? Ponieważ mamy do czynienia z dyskusją nad istnieniem czegoś, czego obecność w naszej rzeczywistości jest oczywista i niezbędna. Równie sensowna byłaby ogólnonarodowa dyskusja nad tym, czy należy w kotłach pod dużym ciśnieniem instalować zawory bezpieczeństwa albo czy ma sens malowanie na jezdniach pasów przejścia dla pieszych. Za każdym razem byłaby to debata na temat tego, czy należy stosować jakieś dodatkowe rozwiązanie mogące komuś uratować życie, czy nie.
Wywoływanie emocjonalnych dysput wokół kwestii oczywistych, nawet jeśli zrazu nie przynosi negatywnych skutków, jednak pozostawia w umysłach ludzkich coś w rodzaju "osadu". Jest swoistym zasiewem wątpliwości, które mogą zaowocować po długim czasie, nagle, w najmniej odpowiednim dla danej sprawy momencie.
Nie mówię tego bez powodu. Widzę symptomy realizowania swoistego mechanizmu urabiania opinii. Teoretycznie wszyscy z zaangażowaniem bronią okien życia. Ale znaleźli się tacy, którzy niejako przy okazji przypomnieli, że gdzieś tam zakwestionowano istnienie okien życia ze względów etycznych, że tu czy tam wykazano, iż mimo ich istnienia, dzieci są porzucane, a tak w ogóle, to te okna nie mają podstaw prawnych... W iluś głowach pozostanie cień wątpliwości, okruch niepewności.
Wszelkie rozbudowane dywagacje wokół spraw oczywistych uważam nie tylko za zbędne, ale przyglądam się im nieufnie, by nie powiedzieć, podejrzliwie. Dlatego muszę przyznać, że z uznaniem przyjąłem reakcję na szum wokół domniemanych planów likwidacji okien życia, jaką zaprezentował szef Caritas Polskiej. Nie wdając się w rozwlekłe dyskusje, jasno ustawił hierarchię wartości i stwierdził, że "Życie ludzkie jest ważniejsze niż jakiekolwiek przepisy" i nie pozostawił wątpliwości, że usiłowanie wprowadzenia w tej sferze jakichś zakazów okaże się bezskuteczne. Przy okazji przypomniał o czymś, o czym nikt inny nawet się nie zająknął. O tym, że pozytywne skutki istnienia okien życia obejmują także matki pozostawianych w nich dzieci. Krótko i na temat.
Mój znajomy mawia: "Nie ma o czym mówić, skoro nie ma o czym gadać". Myślę, że to powiedzonko świetnie pasuje do medialnej awantury wokół okien życia.
Skomentuj artykuł