"Unikać grzechu" to bardzo spłycające podejście do chrześcijaństwa

Fot. Joah Applegate / Unsplash
jasminowa.blog.deon.pl / mł

Nie wystarczy unikać grzechu; to bardzo spłycające podejście do chrześcijaństwa. To miłość motywuje do działania, a nie neurotyczny lęk przed przekroczeniem jakiegoś zakazu, nawet nieumyślnie. Myślę, że jest jeszcze wielu dorosłych, którym nikt nie pokazał innej perspektywy - pisze nasza blogerka Danuta Kamińska. 

Zastanawiało mnie, gdy byłam dzieckiem, jak to jest, że przez cały Wielki Post śpiewamy smutne pieśni, odmawiamy sobie słodyczy, kazania są jeszcze bardziej niż zazwyczaj „krzyczące” (wtedy w dobrym tonie było podnosić głos podczas głoszenia homilii), a potem – z dnia na dzień – wszystko się zmienia: mamy być na zawołanie radośni, a miny, które wcześniej miały być „programowo” grobowe, zwłaszcza podczas nabożeństw pasyjnych (jako maluch chodziłam na wszystkie możliwe), nagle mają być teraz, natychmiast, rozpromienione i wyrażające pełnię szczęścia. Trąciło mi to trochę przedstawieniem. Nie umiałam tego w swojej małej głowie poukładać.

Gdy byłam nastolatką, łzy ronione podczas słuchania rozważań (pełnych drastycznych szczegółów), zastąpiła WDZIĘCZNOŚĆ. Wiedziałam już, że najważniejszy jest w tym wszystkim cel: moje zbawienie oraz to, że Jezus umarł za mnie (i zamiast mnie), że zmartwychwstał i żyje. Jest obok mnie. To zmieniło moją perspektywę.

Zastanawiam się jednak, dlaczego tyle dziecięcych lat upłynęło mi bez tej paschalnej perspektywy – takie były czasy? Bo ważniejsze było, żeby pobożnie odprawić to czy inne nabożeństwo niż to, by mieć żywą relację z Tym, który umarł i zmartwychwstał? Nie wiem. Na pewno retoryka się zmieniła. Na pewno na pierwszy plan nie wybijają się drastyczne szczegóły, ale SENS tej zbawczej ofiary.

Jednak niedawno, gdy byłam z moją córeczką na takim nabożeństwie, zobaczyłam strach w jej oczach. Rozważania czytane były z pożółkłej książeczki. Przeznaczone były dla dzieci. Nabożeństwo też. Córa przytuliła się do mnie i powiedziała, że było „za strasznie”.

Nigdy nie byłam fanką naturalistycznych opisów, stroniłam od wstrząsających obrazów czy wywołujących szok informacji w mediach. Rozumiem więc jej reakcję. Ale też rozumiem reakcję większości zgromadzonych w kościele na tym nabożeństwie, jak na tamtych, w czasach mojego dzieciństwa – przypuszczam, że nie wstrząsnęły większością zebranych. Zapewne więc jesteśmy w mniejszości, ale to nie oznacza, że nas nie ma, albo że nasz głos się nie liczy.

Mamy różną wrażliwość, różny też poziom skupienia. Niektórzy pewnie wyjdą, nie pamiętając „o czym było”, a innym będzie się śniło po nocach. Ale nie zmienia to faktu, że warto mówiąc, zastanawiać się, jaki jest cel wypowiedzi. Czy ma ona wzbudzić wyrzuty sumienia („Pan Jezus umarł, strasznie cierpiąc, bo nie chciało mi się rano szybko wstać z łóżka i marudziłam przy obiedzie” – myślę, że absurdalności tego zdania nie trzeba tłumaczyć), czy – nie pomijając kwestii cierpienia – obudzić wiarę i zaprowadzić do nawrócenia. A to ostatnie nie opiera się przecież na lęku przed karą czy strachu przed „wbiciem gwoździa Panu Jezusowi” (kto w ogóle wymyśla takie ćwiczenia duchowe dla małych dzieci?), ale wypływa z miłości.

Nie wystarczy unikać grzechu, to bardzo spłycające podejście do chrześcijaństwa. To miłość motywuje do działania, a nie neurotyczny lęk przed przekroczeniem jakiegoś zakazu, nawet nieumyślnie.

Kochać to znaczy powstawać. Kochać to nie znaczy nigdy nie upadać. Dopiero jako nastolatka to odkryłam. Ale te momenty, gdy byłam przekonana, że moje – niecelowe nawet – pomyłki i słabości były torturowaniem żywego człowieka i to przez duże „C”, a do tego Bożego Syna… Myślę, że jest jeszcze wielu dorosłych, którym nikt nie pokazał innej perspektywy: nie samozbawienie (które jest zresztą herezją), ale przyjęcie darmowego zbawienia, które miało niesłychaną cenę: cierpienie i śmierć Jezusa Chrystusa.

Jako dziecko ani cieszyć się na zawołanie nie chciałam, ani smucić, „bo tak wypada”. Budziło to we mnie wewnętrzny sprzeciw. Oczywiście, robiłam, co mi kazano, ale pozostawałam ze stawianym sobie bezgłośnie pytaniem, o co w tym wszystkim chodzi. Przecież nie o zmianę koloru w prezbiterium – z fioletowego na biały czy złoty. Przecież nie o zmianę repertuaru organisty. Przecież nie o zmianę mojej miny.
Cieszę się, że będąc nastolatką, odkryłam to, co kryje się pod tymi zewnętrznymi znakami. I nie tylko to – również prawdę o tym, że jestem uratowana dzięki tej krwi. Ona nie jest oskarżeniem mnie, ona jest usprawiedliwieniem mnie. Amen! 

---

Tekst ukazał się pierwotnie na blogu jasminowa.blog.deon.pl. Tytuł został zmieniony przez redakcję. 

Danuta Kamińska - autorka bloga "Jaśminowa" (https://jasminowa.blog.deon.pl/). Tak pisze o sobie: "Jestem żoną i mamą, polonistką, osobą zaangażowaną w ewangelizację, również tę bezpośrednią. Moją pasją i głównym zajęciem jest pisanie. Wraz ze wspólnotą uczestniczę w prowadzeniu kursów: biblijnych, ewangelizacyjnych oraz dotyczących rozwoju wewnętrznego".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

"Unikać grzechu" to bardzo spłycające podejście do chrześcijaństwa
Komentarze (3)
LH
~Leon Hedwig
13 marca 2024, 16:43
75 procent ludzi przed grzechem powstrzyma miłość, ale 25 procent przed grzechem powstrzyma strach. I taka motywacja dobra i ta druga - wystarczajaca
ME
~Marcin Es.
14 marca 2024, 23:46
Ale jesteśmy wezwani do tego, żeby być dziećmi Bożymi, a nie niewolnikami. Chcesz żeby dzieci Cię kochały czy bały?
ME
~Marcin Es.
13 marca 2024, 14:19
Tekst potrzebny, szkoda tylko że się nie przebije do niektórych środowisk. Ciągnie się za nami nauczanie poprzednich soborów, które opierały się na anatemach. Przede wszystkim zakazy, tezy potępione, a brakuje Dobrej Nowiny, że Bóg nas kocha i odkupia. A przecież dopiero kiedy człowiek doświadczy tej miłości, to chce przestrzegać przykazań. Tą optykę widzę u Franciszka.