Wybieram katolicyzm głęboki
Na portalu areopag21.pl można wziąć udział w sondzie, odpowiadając na pytanie: "Czy podział na Kościół otwarty i Kościół zamknięty ma uzasadnienie?" Trwa też dyskusja na blogu Piotra Sikory, autora "Credo katolika otwartego", które znalazło się w "Tygodniku Powszechnym" z 30 września. Po lekturze odnoszę wrażenie, że dwoje oczu to wielki dar. Harmonia. Naturalny porządek rzeczy. Więc dlaczego niektórzy jedno kościelne oko (zbyt otwarte?) traktują niczym źródło zgorszenia i zachowują się tak, jakby chcieli je sobie wyłupić? (Mt. 18, 8).
Nigdy nie czułam się częścią ani kościoła otwartego, ani zamkniętego. Od czasu nawrócenia chodziłam własnymi drogami. Nie mieszczę się w żadnych środowiskach, tj. etykietach. Za bycie "pomiędzy" płaci się pewną cenę, ale są i plusy. Jednym z nich jest odrębna perspektywa (i np. swobodny wybór "okulisty" w razie potrzeby).
W obliczu narastającego konfliktu na osi my - oni, chcę się podzielić refleksją z obszaru "między", na bazie osobistego doświadczenia Trochę ryzykuję, ale stawka jest wysoka. Chodzi o sokoli wzrok Kościoła!
Katoliczką jestem w wyniku poszukiwań. Z wyboru. Kiedyś powiedziałam "nie", potem "tak". Długa, barwna historia. W mojej wędrówce do Boga, w późniejszej drodze duchowego rozwoju, spotkałam fantastycznych katolików, płci obojga. Byli wśród nich tradycjonaliści, byli także katolicy otwarci. Potrzebowałam - i nadal potrzebuję - jednych i drugich. Niewzruszonej pewności i zaufania, ale też miejsca dla wyrażania obaw i wątpliwości. Ci, którzy są mi najbliżsi, nie utożsamiają się - co ciekawe - z żadną z tych opcji. Są ludźmi umiaru.
Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że choć moi przyjaciele i "przewodnicy" bardzo się różnią, inaczej widzą swoje miejsce w Kościele, mają cechy wspólne. Są ludźmi głębokiej wiary, pełnymi skromności i pokory. Zamiast osądzać (a np. z racji wiedzy i tytułów mieliby czasem prawo), wolą słuchać i rozmawiać. Dają świadectwo relacji z Bogiem na co dzień - widać to w ich zachowaniu, wyborach, stosunku do człowieka. Wolą dzielić się radością i nadzieją, niż narzekać. Mają swoje zdanie, także na temat Kościoła. Ale go kochają, czują się za niego odpowiedzialni. Wymagają od innych, lecz najwięcej - od siebie! Ufają Bogu. Uczę się od nich cierpliwości i szacunku dla różnic.
Z mojej perspektywy podział na otwartość i zamknięcie nie ma żadnego sensu. Znaczenia nabierają inne kategorie: katolicyzm płytki - katolicyzm głęboki. Ten płytki (pozorowany) sprawił, że odeszłam od wiary. Głęboki, że jednak zaufałam. Po doświadczeniu spotkania (niespodziewane, powalające) wróciłam na dobre. Co nie znaczy, że potem było łatwiej i z górki. Nawracanie to proces, pełen zakrętów, wybojów, chaszczy, walki ze "starym ja", a czasem "kataklizmów przyrody". Każdy ma inną drogę, ale nikt, kto spotkał Boga, z Bogiem nie może się nudzić.
Podział płynie z doświadczenia, granica między "płytkim" i "głębokim" jest subiektywna. Konsekwencje zaistniały obiektywnie, były realne. Nie ja jedna odeszłam od Kościoła z powodu rozczarowania, poczucia pustki, doświadczenia fałszu i pychy. Może warto się nad tym pochylić? Co sprawia, że intuicyjnie uważamy kogoś za głęboko wierzącego? (bynajmniej nie jego radykalizm...).
Podział na katolicyzm otwarty i zamknięty ma jednak uzasadnienie historyczne. Są ludzie, którzy widzą jego potrzebę. Dowodem jest choćby powstanie "Credo katolika otwartego". Nie nazwałabym go płytkim. Głębokim też nie. Dla mnie jest ono jakby z innego świata. Nie mam prawa go oceniać, bo jest owocem - jak pisze autor - osobistego doświadczenia. Mogę natomiast podzielić się doświadczeniem własnym i wyrazić wątpliwości.
Credo ma być wyznaniem wiary w Boga. Dlaczego jest to Bóg bez tożsamości? Podoba mi się, że autor pisze o pogłębianiu wiary, procesie, odkrywaniu itd. Chrześcijaństwo nie jest instytucją, lecz relacją. Ale to oznacza, że wchodzą w nią podmioty. Osoby. W przypadku Boga moja wiedza o Nim jest cząstkowa. Jest zależna od tego, jak On chce się objawić. Przyjmuję, że mogę się mylić, przekonania będę rewidować. U mnie tak to przebiegało. Ale punktem wyjścia musi być jakiś pewnik. Coś, co sprawi, że relacja zaistnieje. Aprioryczne założenie, kim jest drugi, a raczej pierwotny podmiot relacji.
Jak budować relację z kimś, kto "przekracza możliwości ludzkiego pojmowania" i jest Tajemnicą? Apostolskie wyznanie wiary zaczyna się od słów "Wierzę w Boga Ojca...". Bóg jest Ojcem, ale i Matką? Ok. Drobna korekta, człowiek nadal jest dzieckiem Bożym. Jak być dzieckiem Absolutnej Tajemnicy?
Konsekwencje widać po chwili: "Najdoskonalszym wyrazem Boga w świecie jest człowiek, stworzony na podobieństwo Boga". Co to, w tym ujęciu, znaczy "stawać się na obraz Boga"? Autor pisze o realizacji "tajemnicy człowieczeństwa". Wnioskuję, że ideałem jest więc relacja "tajemnicy człowieczeństwa" z Tajemnicą Sacrum. Dla mnie to abstrakcja.
Ostatni akapit, najdziwniejszy: "Jesteśmy zatem otwarci na współpracę - zarówno w wysiłku zrozumienia świata, jak i w działaniu zmierzającym do jego poprawy - z wszelkimi ludźmi poszukującymi Prawdy, Dobra i Piękna. Chcemy dzielić się z nimi rozpoznaną przez nas prawdą dotyczącą Boga, człowieka i świata. Chcemy jednak także uczyć się od nich i czerpać z przez nich zdobytej mądrości - wierzymy bowiem, że w swoich poszukiwaniach odkrywają tę samą Rzeczywistość, którą my nazywamy Bogiem." A ja zaczynam mieć wątpliwości, czy odkrywamy tą samą rzeczywistość. Z czego to wynika?
Jestem otwarta na współpracę. Jeśli autor jest otwarty na "zdobytą przeze mnie mądrość" (wzajemnie!), to liczę na dialog i odpowiedzi. Zamiast się gorszyć, wykluczać, wyłupiać, obcinać ręce i inne członki, po prostu płyńmy na głębię.
Skomentuj artykuł