Zbyt piękne błoto na szlachetnym mundurze

(fot. materiały dystrybutora / Monolith Films)

„Jeśli wybierasz się na «1917», to koniecznie idź do sali z jak największym ekranem” – to jedna z najczęstszych porad, jakie może usłyszeć widz wybierający się na pokaz dzieła Sama Mendesa. I jedna z najbardziej zdradliwych.

Zacznijmy od liczb. 10 nominacji do Oscara, w tym za najlepszy film, dla najlepszego reżysera oraz za najlepszy scenariusz (zdjęć czy muzyki chyba nie muszę wspominać). Do tego zdobyte Złote Globy za najlepszy dramat i reżyserię, rozbity bank BAFTA… Można długo wymieniać listę laurów, które zdobył i może zdobyć „1917”. To nie dziwi, bo przecież Mendes stworzył film spektakularny właściwie pod każdym względem.

Niby ledwie kilku aktorów, każdy z okruszkiem czasu ekranowego – prócz wiodącego George’a MacKaya – lecz ten okruch zostaje w pamięci na długo po wyjściu z kina. Przepiękna raz liryczna, raz epicka muzyka Thomasa Newmana. Chwytający za serce scenariusz, z zawiązaniem akcji, które powinno trafić do każdego widza klasyczną nutą „leave no man behind” („nikogo nie zostawiamy”). Wreszcie kwintesencja artyzmu, czyli zdjęcia Rogera Deakinsa, najwybitniejszego obecnie operatora kinowego, który z każdym kolejnym dziełem przekracza i wyznacza nową granicę kanonu pracy kamery. Nie kojarzę takiego tekstu o „1917”, który nie byłby peanem na cześć mistrzowskiego ukrytego montażu, wprowadzającego widza w perspektywę nieprzerwanej akcji. Płynne przejścia z szerokiego planu do bardzo intymnych ujęć gestów bohatera czy budowa napięcia zdjęciami, którym momentami blisko do klasycznego malarstwa z rozkładem punktów mocnych, innym razem do obrazów Beksińskiego. Film Sama Mendesa to niewątpliwie zostające w pamięci dzieło, ale mam z nim jeden, bardzo zasadniczy problem. „1917” jest za piękne.

W „1917” nie ma niedoskonałych kadrów, każdy jest obliczony na uzyskanie konkretnego celu w zakresie operowania emocjami widza, a zwłaszcza zmysłem estetycznym. Rozkładające się ciała w leju po bombie odstręczają dokładnie na tyle, na ile trzeba. Zaraz oko kamery się bezpiecznie podniesie, by dać malowniczy obraz dwóch żołnierzy przemierzających wojenną pustynię, budując skojarzenia z hobbitami w Mordorze czy malarstwem ekspresjonistów. Apokaliptyczne miasto, przez które przedziera się główny bohater? Te ruiny i sposób, w jaki zostają doświetlone, na długo zostają w pamięci właśnie dlatego, że nie straszą - przyciągają spektakularnością. Efekt braku cięcia, tak często podkreślany w recenzjach, jest najlepszym przykładem tego podejścia. To nie to samo narzędzie, z którego korzystał László Nemes w porażającym, obozowym „Synu Szawła”, ani nawet rozedrgany emocjonalnie nowojorski kadr z „Birdmana” Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Kamera w „1917” zaprasza widza do środka, wręcz wciąga obrazem, stąd częste porównania do tempa akcji przypominającego grę komputerową. Nic w tym złego – o to właśnie chodzi, by zbudować wrażenie znajdowania się w samym środku akcji. Sukces osiągnięty i tym większe brawa dla operatora, bo w zakresie sztuki filmowej faktycznie należą się mu największe laury. Tyle tylko, że przez doskonałe efekty, jakoś gubi się istota filmu.

 „1917” pokazuje tragizm wojny, w której od jednego rozkazu zależy życie tysięcy osób. Pokazuje cynicznych wodzów, którzy dobrze wiedzą, jakiego żołnierza wybrać do wykonania samobójczej misji, bo ten przyjmie ją bez wahania. Jest w „1917” miejsce na rozrywające serce ostatnie pożegnania i wzruszenie skrawkiem dobra w rozpadającym się świecie. Jest tu i krew, i pot, i łzy – wszystko, czego trzeba do wojennego pejzażu. Jest bezlitosna machina wojenna, która mieli jednostki na wióry. Są padające wprost, jak najbardziej sensowne pytania o to, po co właściwie ta wojna? Czy warto zabijać i dawać się zabić dla kolejnej łąki z jedną krową i stodołą? To wszystko jest na miejscu, lecz wciąż dominuje nad tym nienaruszalne piękno wykonania. Jeśli film wojenny sprawia, że po projekcji masz ochotę zobaczyć go jeszcze raz, a najlepiej jeszcze kilka razy (a ja mam), to znaczy, że nie zobaczyłeś dobrego filmu wojennego, a okołowojskową laurkę. Taka obawa towarzyszy mi przy „1917”. Mistrzostwo obrazu, który niewątpliwie uwodzi widza, nie oddaje tego, co w samym filmie winno być najważniejsze i choć się pojawia, to jest rzucone mimochodem. Film nie powinien wojną czarować – powinien od wojny odrzucać. Kino wojenne powinno być w istocie kinem antywojennym. Dlaczego tak się nie dzieje?

Interesujące jest to, że dzieło Sama Mendesa powstaje ledwo dwa lata po „Dunkierce” Christophera Nolana. Filmy dotyczą oczywiście różnych wojen, lecz wrażenie, jakie pozostawiają, jest uderzająco podobne przede wszystkim dzięki użyciu w obu filmach wyjątkowych środków formalnych: montażu równoległego z „Dunkierki” i pozorowanego braku cięć z „1917”. Oba mają na celu wkręcenie widza w centrum obrazu, jakby uczestniczył w wydarzeniach. Skutecznie, bo mało filmów równie trzyma w napięciu jak te dwa. To zresztą dzieła tego samego montażysty – Lee Smitha, nagrodzonego za „Dunkierkę” Oscarem. Smith zna się zresztą z Mendesem także z planu „Spectre”, ostatniej odsłony przygód Jamesa Bonda. To również nie zaskakuje, bo oglądając „1917”, tempo filmu i niektóre tematy muzyczne Newmana wprost przywodzą ostatni film o agencie 007. Newman zresztą również do „Spectre” komponował.

Świadomość takiej siatki powiązań jest uderzająca, bo doskonale wyjaśnia, dlaczego pomimo całego zaprezentowanego dramatyzmu wojny, „1917” tak mocno wciąga, a nie odrzuca widza. To dzieło, które choć ukazuje brutalność konfliktu zbrojnego, używa jednak środków znanych z kina rozrywkowego i pozostaje filmem akcji o przygodach żołnierza na froncie. Będąc opowieścią ocalałego, a Mendes tak właśnie prezentuje film, jako hołd dla swojego dziadka-weterana, siłą rzeczy skupi się na tym, co epickie i wzniosłe. Pokaże rzeczy niewątpliwie piękne, jak honor i oddanie, choć te często lokują się w autentycznie bezsensownej sprawie. Otwiera go sielskie ujęcie, na nim też się skończy. Ot, kolejny dzień na froncie, lecz przecież tego dnia kolejnych kilkuset ludzi straciło życie dla kilku metrów spalonej ziemi. Tu tkwi chyba największy problem z filmem Mendesa – „1917” to zbyt piękne błoto na szlachetnym mundurze. „Głowa do góry, dostaniecie po medalu. Nie ma nic lepszego niż kawałek wstążki, by rozchmurzyć wdowę” – mówi porucznik Leslie, sceptyczny dowódca z placówki w samej awangardzie frontu. Choć Mendes gra powracającym lekceważeniem medalu, od którego cenniejsza jest chwila świętego spokoju, w „1917” pokazuje, jak ten medal zdobyć.

Redaktor i publicysta DEON.pl, pracuje nad doktoratem z metafizyki na UJ, współpracuje z Magazynem Kontakt, pisze również w "Tygodniku Powszechnym"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Zbyt piękne błoto na szlachetnym mundurze
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.