"Mam poczucie, że Episkopat mnie zdradził i zostawił" [ROZMOWA]
Biskupi powinni współpracować z nami z prostej przyczyny. Ja nigdy nie będę biskupem i nigdy nie doświadczę tego, czego doświadczają oni. Ale oni nigdy nie przeszli tego co ja.
- Ja w tej chwili mam poczucie, że oni, Episkopat jako całość, oni mnie zdradzili, zostawili. I w ogóle nie interesuje ich to, co tak naprawdę dzieje się, oczywiście nie tylko ze mną, ale z ocalonymi - mówi wykorzystywany w dzieciństwie seksualnie przez księdza Wiktor Porycki w rozmowie z Pauliną Guzik dla programu "Między ziemią a niebem" TVP.
- Nigdy z Kościoła nie odszedłem, bo mnie skrzywdził jeden człowiek, a nie miliard czterysta milionów katolików na świecie - podkreśla Wiktor Porycki.
Publikujemy treść rozmowy:
Paulina Guzik (PG): Panie Wiktorze, bardzo dziękujemy, że spotkał się Pan dzisiaj z nami, aby opowiedzieć swoją historię. Jak to się stało, że doszło do molestowania?
Wiktor Porycki: To był osiemdziesiąty pierwszy rok. Byłem wtedy byłem ministrantem, a jednocześnie to był czas przygotowania do sakramentu bierzmowania. W parafii pojawił się nowy wikariusz, jedyny brodaty chyba wtedy, nie wiem czy nie w całej diecezji. Bardzo sympatyczny, dość szybko nawiązaliśmy kontakt, ale na początku na tematy - nazwijmy - neutralne. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, on wtedy czternastolatkowi pewne sprawy porządkował też w głowie. W tym wieku - żadna tajemnica - człowiek trochę głupieje, hormony zaczynają szaleć. Któregoś dnia poszliśmy do niego do pokoju, przewrócił mnie na łóżko i wtedy zrobił to ręką. Ja najzwyczajniej w świecie uciekłem. Zupełnie nie potrafiłem sobie poukładać w głowie, że ksiądz, niby ktoś kto ślubuje celibat, robi takie rzeczy i to jeszcze z facetem, chłopakiem.
To było coś, co mnie wtedy przerosło. Przyznam, że uciekałem wtedy przed nim, omijałem go z daleka, jeśli można tak powiedzieć, ale popełniłem błąd i zaufałem mu. Drugi raz, ten sam pokój, to samo łóżko, ten sam sok pomarańczowy - pamiętam nawet smak tego soku. I to już było bardziej siłowo, zrobił to ustami. Młody człowiek zupełnie pogubiony bo zupełnie nie wie dlaczego. Ten człowiek zmarł dwa lata później w innej parafii, nie żyje. Ile osób skrzywdził? Nie wiem.
Czy gdy się to stało, powiedział Pan komuś o tym?
Nie, absolutnie nikomu, ani wtedy, ani później przez długie, długie, długie lata. Po pierwsze, to były inne czasy. Co czternastolatek miał zrobił z tego rodzaju wydarzeniem? Gdzie iść, do kogo? Do proboszcza? Wtedy wydawało mi się, że skoro ksiądz tak robi, to powinno się robić. Z drugiej strony, proszę pamiętać, osiemdziesiąty pierwszy rok czy lata osiemdziesiąte, to troszkę inne realia polityczne w Polsce. Na milicję?
A mama?
Rodzice zmarli kilka lat temu, do końca nie dowiedzieli się o tym, co się wtedy wydarzyło.
Jak te wydarzenia z lat osiemdziesiątych wpłynęły na Pana życie?
We mnie jest strach przed drugim człowiekiem, przed otworzeniem się, przed pójściem za daleko, bo ten drugi może mnie skrzywdzić, więc lepiej nie wykonywać tego kolejnego kroku, lepiej się zatrzymać, lepiej zbudować ścianę. I ewentualnie w tej ścianie zostawić drzwi, lekko uchylone, może czasem kogoś wpuścić, tylko tyle. Mnie jest bardzo ciężko na przykład podjąć jakąkolwiek decyzję. To znaczy nie mówię o codziennych takich czynnościach, ale wszelkie poważniejsze decyzje natychmiast łączą się z mnóstwem wątpliwości. Nawet jak już ją podejmę, to potem jest analizowanie czy dobrze zrobiłem.
Trzecią rzeczą, która mnie dotyczy, jest pracoholizm. Ja muszę sobie i światu dookoła udowodnić w ten sposób, że nie jestem gorszy, że ja także mam jakąś wartość. Wchodząc w strefę bardzo intymną, w strefę seksualną, które jest w każdym człowieku - dla mnie seks jest czymś, co nazwałbym czynnością fizjologiczną, jak kichnięcie, podanie ręki - nie ma uczuć i emocji. Tak to wtedy zapamiętałem, tak to się we mnie utrwaliło i tak jest do dzisiaj. To jest moje piekło.
Zapamiętałem taki przypadek - to było w jednym muzeum. Przechodziliśmy przez długi korytarz, po obu stronach stały rzeźby, przechodziło się przez dziedziniec i drzwi. I ja tam w tych drzwiach zrobiłem się biały jak ściana, znajomi z którymi byłem zaczęli się śmiać, że się upodobniłem do tych marmurowych posągów. Dopiero po chwili załapali, że chyba coś nie do końca jest ze mną w porządku, ja odszedłem sobie na bok, trochę ochłonąłem. I wtedy zrozumiałem, co się stało. Mnie minął ktoś, kto pachniał tak samo jak ten sprawca. Wystarczyła odrobina zapachu, żeby wyzwolić tamte wspomnienia...
Szukał Pan pomocy np. w terapii?
Nie, do tej pory nie szukałem i na razie chyba jeszcze to nie ten etap, żeby szukać pomocy na zewnątrz. Muszę się też najpierw uporać z pewnymi upiorami własnymi, które mam, zdać sobie z nich sprawę, żeby móc o nich opowiadać.
Czego Pan oczekuje od biskupów w całej tej sytuacji walki z nadużyciami w Kościele?
Wydaje mi się, że tego, żeby ich czyny nie przeczyły słowom, bo w tej chwili tak to wygląda. Z jednej strony jest powtarzanie jak mantra, prawda, "ofiara na pierwszym miejscu" i chyba właściwie tylko tyle. Biskupi muszą zrozumieć, że czasy kiedy byli senatorami Rzeczpospolitej czy książętami, dawno przeminęły. Jeżeli nie są pasterzami, to chyba lepiej, żeby po prostu złożyli fioletowe szaty na ołtarzu i poszli gdzieś do klasztoru, gdzie chcą, ale odeszli. Ja w tej chwili mam poczucie, że oni - w sensie Episkopat jako całość - oni mnie zdradzili, zostawili. I w ogóle nie interesuje ich to, co tak naprawdę dzieje się, oczywiście nie tylko ze mną, ale z ocalonymi.
A jak wyobraża Pan sobie ten kolejny krok i właśnie poprawę tej sytuacji, współpracę z ofiarami? Nie tylko spotykanie się z nimi i wysłuchanie ich świadectwa, ale systemową współpracę, tak żeby ofiara pomogła Kościołowi zmierzyć się z tym problemem.
Biskupi powinni współpracować z nami z prostej przyczyny. Ja nigdy nie będę biskupem i nigdy nie doświadczę tego, czego doświadczają oni. Ale oni nigdy nie przeszli tego co ja. Wydaje mi się też, że to jest ten moment, w którym Episkopat powinien uderzyć się w piersi i powiedzieć: "tak, myśmy zaniedbali".
Czy myśli Pan, że to pomaga sprawie? Czy widzi Pan różnicę pomiędzy tym, co działo się przed szczytem w Watykanie, chociażby jeśli chodzi o podejście do ofiar, do całej sprawy w mediach, także katolickich? Czy widzi Pan różnicę?
Z czystym sumieniem mogę powiedzieć: tak. Widzę kilku biskupów, którzy starają się coś zrobić. To jest prymas Polak, to jest arcybiskup Ryś. To jest chociażby też kardynał Nycz, który w swojej sprawie powołał komisję do jej wyjaśnienia. Ale ja Panią zapytam: a gdzie pozostałych stu pięćdziesięciu?
Miał Pan żal do Pana Boga za to co się stało?
Największym grzechem Pana Boga, jeśli można tak powiedzieć, jest to, że dał nam wolną wolę. To nie On spowodował, to ten człowiek podjął taką, a nie inną decyzję. Natomiast bez wolnej woli bylibyśmy tak naprawdę maszynami, niczym więcej.
Mówi Pan o wspólnocie Kościoła, jako swojej wspólnocie. Został Pan w Kościele po tym co się stało?
Nigdy z Kościoła nie odszedłem, bo mnie skrzywdził jeden człowiek, a nie miliard czterysta milionów katolików na świecie.
Jaki jest teraz Pana związek z Kościołem? Czy on jest bliski, czy uczestniczy Pan w życiu tej wspólnoty, chodzi w niedzielę na Mszę?
Uczestniczę w życiu, chociaż nie czuję w żaden sposób wsparcia wspólnoty.
Czyli jest możliwe w Pana parafii wyjście i powiedzenie świadectwa, do czego zachęca papież Franciszek, mimo że tak dużo mówi się o tym, że to ofiary powinny być na pierwszym miejscu. Według Pana to jest po prostu niemożliwe tutaj w parafii, w małej miejscowości, w której Pan mieszka?
Na tym etapie świadomości wiernych, tak bym to określił, dla wielu z nas - ofiar czy ocalonych - jest to niemożliwe. Jest to ryzyko postawienia się pod pręgierzem i szyderstwa ze strony tak zwanych współbraci. Mam wrażenie, że to jest proces na lata. Długie lata zmieniania świadomości i psychiki - w pewnym sensie też - wiernych.
Co w tym wszystkim, w tym całym dramacie, który Pan przeżył, dało Panu nadzieję? Jeśli cokolwiek...
Dwóch ludzii - jeden jest księdzem, drugi jest biskupem, paradoksalnie. Tylko dzięki ich pomocy, wsparciu, zaczynam o tym rozmawiać tak naprawdę, potrafię się otworzyć i czuję... To jest trochę tak - dlaczego kogoś kochasz? Bo jest. Tak samo jest z nimi - bo są. Nie ważne co się ze mną dzieje, oni są. W nocy, obojętne, zawsze mogę liczyć na to, że jak zadzwonię, to odbierze i sobie pogadamy.
Co powiedziałby Pan całej wspólnocie Kościoła? Powiedział Pan już wiele słów do biskupów, ale całej wspólnocie Kościoła, także nam świeckim. Jak podejść do ofiar, jak je przyjąć, jak sprawić, że będziecie czuć się w tej wspólnocie lepiej?
Nie bać się nas, my nie mamy rogów, czułków. Jesteśmy takimi samymi ludźmi jak wszyscy dookoła. Trochę pokręconymi psychicznie. Chyba jedyne czego chcemy, to to, żebyście nas nie odrzucali, nie potępiali, nie osądzali nie znając naszych doświadczeń.
* * *
Wiktor Porycki (pseudonim) swoją historię i komentarze do tego, jak Kościół w Polsce radzi sobie z problemem wykorzystywania seksualnego nieletnich przez księży, opisał także na portalu wiez.com.pl
Skomentuj artykuł