Nowa wolność osoby skrzywdzonej. Świadectwo Sary
Gdy miała 11 lat, była wykorzystywana seksualnie przez krewnego, który później został księdzem. Jako dorosła osoba doświadczyła wykorzystywania seksualnego w społeczności kościelnej. Trzeba było 50. lat, żeby wyrzuć z siebie ciężar, który przez te lata ją przygniatał. "Ale w końcu runął mur milczenia, za którym cierpiałam po cichu, i jestem wolna” - wyznaje Sara we wstrząsającym i poruszającym świadectwie.
Sara urodziła się około 1950 roku w Austrii Zachodniej. Gdy miała 11 lat, była wykorzystywana seksualnie przez swego bliskiego krewnego, wówczas 19-letniego mężczyznę, który później został księdzem. To głębokie zranienie emocjonalne było dla niej źródłem cierpienia przez całe dziesięciolecia. Wywołało urazę, wstyd, choroby, depresję i rozpacz. „Zniszczyłeś moją kobiecość!” wyrzucała w myślach swemu krewnemu. Sara doświadczyła również dramatu wykorzystywania seksualnego w społeczności kościelnej. 45 lat później podjęła trud przepracowania swojej historii poprzez rozmowy psychoterapeutyczne i towarzyszenie duchowe. Po tym, jak Téo van der Weele pomógł jej odkryć „potężny pokój Chrystusa” jako źródło wewnętrznej siły, była gotowa do konfrontacji z krewnym, który wykorzystywał ją jako dziecko. W 2019 roku był on emerytowanym proboszczem. Po spotkaniu z nim Sara powiedziała mi, jak wielki ciężar spadł jej z serca: „Dokonało się. Po ponad 50 latach trzeba było to w końcu z siebie wyrzucić. Nareszcie czuję się uwolniona. Dopiero teraz jasno zobaczyłam, jak bardzo wykorzystywanie seksualne ograniczyło moje człowieczeństwo i zniszczyło moją zdolność odczuwania jako kobiety, zanim jeszcze zdążyła się ona rozwinąć. Na jeszcze głębszym poziomie zablokowało to na długo moją zdolność do kochania... Ale w końcu runął mur milczenia, za którym cierpiałam po cichu, i jestem wolna”.
Wypowiedzenie na głos przemilczanego cierpienia działa uzdrawiająco
W rozmowie z drugim człowiekiem odsłaniamy się przed nim, wypowiadając treść naszych wewnętrznych przeżyć. Rozmówca może przyjąć nasze zwierzenia lub je odrzucić. Moje doświadczenie opisane we wstępnej części niniejszego tekstu pokazuje, jak bardzo to determinuje nasze dalsze funkcjonowanie. Mam tu na myśli uzdrawiające działanie słowa w walce o własną prawdę, mimo że trudno znaleźć rozumiejącego słuchacza. W końcu staje się jasne, w jaki sposób dzielenie się umożliwia duchową bliskość i pokój.
Podczas watykańskiego szczytu w sprawie wykorzystywania seksualnego w 2019 roku osoby skrzywdzone wskazywały jednoznacznie, że to, co zaszło kiedyś w atmosferze milczenia, zatruło ich życie na długie lata i że teraz domaga się uzdrowienia. Ich słowa i obrazy przypomniały mi moją historię cierpienia. Wspólny ból naruszonej godności i granic połączył mnie z ludźmi, których krzywda również nie została dostrzeżona.
„Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”, mówi przysłowie. Czy dlatego milczymy o nieprzyjemnych zdarzeniach, że nie mamy słów na to, co dzieje się z nami w głębi duszy? Pod presją ciągnącego się przez lata cierpienia wzrastała moja niecierpliwość w poszukiwaniu satysfakcjonującego życia. Nie udało mi się to jednak z powodu psychicznych blokad. Najpierw musiałam się pozbyć, niby wewnętrznej trucizny, wspomnień o zranieniach i niespełnionych marzeniach. Ale w jaki sposób? Potrzebna była moja świadoma decyzja, żeby po raz pierwszy dopuścić do siebie wszystko, co się za mną ciągnęło, oraz emocje, które były z tym związane. Pozwoliło to zrozumieć moje przeżycia zarówno mnie samej, jak i innym osobom. Nawet jeśli liczę na zrozumienie ze strony kogoś innego, to zawsze pozostaje ono darem. Już sama empatia ma sama w sobie działanie terapeutyczne, ponieważ wyrywa osobę skrzywdzoną ze wstydu i izolacji.
Brak wyjaśnienia rodzi kolejne cierpienia
Moi rodzice byli mocno doświadczeni przez los. Trudna walka o byt w małym gospodarstwie sprawiła, że nie potrafili oni wyrażać swoich uczuć i pragnień. Tak więc jako dziecko nauczyłam się, że o uczuciach się nie rozmawia. Podejrzewałam, że rodzice niosą niewidzialne ciężary, ale nie odważyłam się z nimi o tym porozmawiać. Jedyne, co mi pozostało, to tłumaczyć sobie po swojemu ich niezrozumiałe zachowania. Takie własne interpretacje mogą być obiektywnie błędne i mieć fatalny wpływ na dalszy rozwój wypadków. Surowa, nieprzyjazna ciału pobożność przeciwstawiała się dziecięcej potrzebie radości i wolności. Zmartwienia i obawy doprowadziły mnie do przekonania, że życie pojmowane jako misja może być tylko trudne. Wziąwszy pod uwagę materialną biedę, potrzebowałam trochę więcej miłości, bym mogła czuć się dobrze.
Pod koniec podstawówki nie mogłam przekonać rodziców, że wypadek samochodowy, w którym uczestniczyłam wydarzył się nie z mojej winy. Sprawiło to, że moja wiara w życie zaczęła się chwiać, i uczyniło ze mnie emocjonalną sierotę. Moja przygnębiona i przytłoczona matka nie była w stanie zapewnić mi życiowej orientacji i ludzkiego ciepła. Do jedenastego roku życia cieszyłam się z tego, że jestem dziewczynką i chciałam być matką wielu dzieci. Wszystko się popsuło, gdy odwiedził nas mój bliski krewny, maturzysta i posadził mnie na swoich kolanach. Byłam jeszcze wówczas nieuświadomiona seksualnie, więc ze zdziwieniem poczułam pod sobą ciepło. W tym momencie moja mama zbeształa mnie (!) za to, że robię coś niewłaściwego. Odeszłam zdezorientowana i zaniepokojona. Jej ton sprawiał, że obawiałam się, że staję się "złą kobietą", nie wiedząc właściwie, co to znaczy. Poczułam się poniżona przez matkę, co podważyło moją samoocenę i położyło się cieniem na naszej relacji na całe życie.
Do napaści seksualnych dochodziło w lecie, zawsze wtedy, gdy krewny wiedział, że moi rodzice są daleko w polu. Wmówił mi, że nikt nie może się o tym dowiedzieć, a zwłaszcza moja matka. Milczałam jak grób. Miejscowy ksiądz, u którego się spowiadałam, znał sprawcę. Tajemnica spowiedzi nie pozwoliła mu jednak uchronić mnie przed dalszym wykorzystywaniem. Czułam się zbrukana i winna, ponieważ pozwoliłam, aby piękny dar Stwórcy został podeptany. Milczałam, byłam zagubiona, czułam, że nie ma już dla mnie miejsca w domu. Komu mogłam się zwierzyć? Postanowiłam wstąpić do zakonu w wieku trzynastu lat. Okazało się, że wpadłam z deszczu pod rynnę: życie zakonne nie pasowało do mojej osobowości, choć jako kandydatka bardzo starałam się sprostać oczekiwaniom przełożonych i zachowywać regułę. Przed maturą, czułam się samotna, przygnębiona i otępiała. Po raz pierwszy w życiu chciałam popełnić samobójstwo, łykając tabletki. Nie zdecydowałam się na ten krok jedynie ze względu na moją pobożną matkę. Czułam, że utraciłam swoją kobiecość. Cóż więc mogłam ofiarować Jezusowi przy obłóczynach? Pomocą w przetrwaniu okazały się psalmy, bo dzięki nim znalazłam dostęp do swoich uczuć i nauczyłam się modlić osobiście, wołać słowami psalmów do Stwórcy. Bóg Jezusa był mi jeszcze obcy. Nie pozwolono mi wrócić do domu rodzinnego, musiałam więc nadal tkwić w tej sytuacji, dopóki moje ciało nie zaczęło się buntować. Byłam rozdarta pomiędzy zewnętrznym wizerunkiem gorliwej zakonnicy a pustką, którą odczuwałam wewnątrz. Studiowanie teologii pomogło mi rozwinąć duchowość, która później okazała się ratunkiem w najtrudniejszych chwilach. Pragnąc wyrwać się z codziennego kieratu, wpadałam niekiedy w pułapkę. Dlaczego nowy ksiądz, a także profesor teologii mieli mi tłumaczyć męską seksualność poprzez pokazywanie swoich genitaliów? Nie pamiętam nic więcej poza prośbą na koniec, żeby iść się umyć; musiałam niejako udawać martwą. Podobno księża uważali się za upoważnionych do wprowadzania dzieci i niepewnych kobiet w "piękno miłości" i chodziło im zupełnie o co innego. Z goryczą zauważyłam, jak starannie sprawcy planują swoje napaści seksualne, z wyczuciem i uprzejmie wabiąc swoje uległe ofiary tak, żeby samemu nie narazić się na niebezpieczeństwo.
Gdy cierpienie duszy wymyka się spod kontroli, krzyczy ciało
W 1974 zachorowałam. Lekarze nie potrafili jednoznacznie zdiagnozować mojej choroby. Nie byłam jeszcze wtedy w stanie mówić o swojej traumie. Aby wyzdrowieć, musiałam opuścić wspólnotę. Potem, we Francji, pewien ksiądz zaprosił mnie do siebie na plebanię na obiad. Zaplanował to tak późno, że nie zdążyłam na autobus powrotny do centrum. Przygotował mi łóżko na noc i zapowiedział: "Przyjdę tu później". Zaalarmowana, błagałam: "Proszę, nie!". Tego wieczoru nie przyszedł, ale o piątej nad ranem wytrysnął swoim nasieniem na mój brzuch. Z przerażeniem zobaczyłam na sobie czerwone plamy. Wytarł mnie ścierką z szafki nocnej. Poczułam obrzydzenie. "Z pewnością nie jestem jedyna!" - przemknęło mi przez myśl. Od tamtej pory sama czułam się jak bezwartościowa szmata, jak istota bez kręgosłupa, z którą każdy może zrobić, co mu się podoba. Pomimo nowych obaw, wystąpiłam z zakonu.
Czternaście lat życia w zakonie ukształtowało mnie, ale nie przygotowało do "świata zewnętrznego", więc nie dałam rady sprostać swoim ideałom. Z obawy przed zepsuciem reputacji Kościoła, który był moją przestrzenią życiową, wykorzystanie seksualne traktowałam nadal jako temat tabu. Osamotniona i pełna wstydu z powodu tego, co przeżyłam, popadłam w duchową bezdomność. Szukałam pomocy w spowiedzi, bo było dla mnie ważne, żeby to, co zostało powiedziane, nie wydostało się na zewnątrz. Skrycie liczyłam na to, że uda mi się negatywne doświadczenia z księżmi zastąpić pozytywnymi! Niektórzy jednak woleli chronić swoich kolegów księży niż mi wierzyć, albo oskarżali mnie o prowokacyjne zachowania, które mogę z czystym sumieniem wykluczyć. Z pewnością moje działanie nie było wyrachowane! Gdy spotkanie ze mną wykorzystywali dla zaspokojenia własnych potrzeb, pojawiało się kolejne rozczarowanie. Przekonałam się, że niedojrzali ludzie mogą wszędzie nadużywać struktur i swoich funkcji, żeby wykorzystywać innych.
We Francji pewien proboszcz załatwił mi zakwaterowanie. Cena była wysoka: zamknął drzwi na klucz, rozebrał mnie, rzucił na łóżko i przyglądał mi się: było to niesłychane upokorzenie! Pewien zakonnik dowiedział się o moim odejściu z zakonu. Zaproponował mi, żebym do niego zadzwoniła w razie, gdybym chciała stracić dziewictwo, a on chętnie mi w tym pomoże! Gdybym nie była tak zszokowana, dałabym mu w twarz! Z kolei znajomy ksiądz z Portugalii przyjechał do Wiednia na seminarium. Zaprowadził mnie do hotelu i między jednym a drugim posiedzeniem rzucił mnie na łóżko i zaspokoił się. Miało to być przyjacielskie spotkanie, a ja wróciłam do domu zrozpaczona. Co było ze mną nie tak? Moja praca nauczyciela dawała mi poczucie spełnienia, ale stawała się coraz trudniejsza z powodu epizodów depresyjnych, tak że tamtejszy proboszcz zasugerował mi przejście na wcześniejszą emeryturę w wieku czterdziestu ośmiu lat. Następnie towarzyszyłam swemu bratu i pewnemu starszemu panu aż do ich śmierci, a potem nastąpiły ciężkie pustynne lata pełne zwątpienia w siebie i poszukiwania sensu. Kiedy w 2005 r. mój krewny obchodził czterdziestolecie kapłaństwa, mój wrzód psychiczny rozjątrzył się na wspomnienie krzywdy, którą mi wyrządził. Po raz pierwszy, przez krótką chwilę, pojawił się gniew: czy ja musiałam zostać ofiarą, żeby on został księdzem? Następnego dnia zdiagnozowano u mnie uszkodzenie nerek spowodowane niewłaściwym leczeniem w 1974 roku. Ciało zareagowało rozproszonym bólem i musiałam odstawić wszystkie tabletki. Wyszło na jaw zaburzenie metabolizmu, które można było leczyć tylko za pomocą akupunktury. To było szczęście w nieszczęściu: stałam dzięki temu się bardziej czujna mentalnie i bardziej aktywna fizycznie. Intensywne wędrówki, taniec, narty biegowe i poduszki cieplne łagodziły napięcie. Przeżycia, z którymi musiałam sobie radzić w ciągu dnia, w nocy przesuwały się przed oczami mojej wyobraźni jak na taśmie filmowej. Nie dało się ich wyprzeć, ponieważ uczestniczyło w tym także ciało. Warstwa po warstwie trzeba było przechodzić przez intensywny proces żałoby. Potrzebne były całe lata, zanim w końcu byłam w stanie o tym mówić. Dręczyło mnie pytanie, dlaczego moje życie tak się pogmatwało.
Obiektywna wiedza uwalnia od tego ciężaru
Na warsztatach rozwoju samoświadomości dotyczącej urazów psychicznych, traumy i jej konsekwencji, nauczyłam się lepiej rozumieć siebie. Pojęcie "rodzina dysfunkcyjna" dało mi nowy klucz zrozumienia moich doświadczeń: brak relacji i rozmowy w domu wpychał mnie w dobrej wierze w ramiona tych, którzy spotykali się ze mną w przyjazny sposób i obiecywali troskę, będącą dla mnie substytutem miłości ze strony moich rodziców.
Jako ofiara coraz bardziej cierpiałam z powodu psychicznego przywiązania do sprawców. Jak mogłam zdystansować się od nich wewnętrznie i uwolnić się od urazy? Byłam głęboko przekonana, że będę mogła zostawić ten bolesny temat za sobą, gdy tylko krewny, jako pierwszy sprawca, przeprosi mnie sam i w imieniu pozostałych. To był błąd. Ludzie Kościoła często myślą, że sama wola przebaczenia przynosi wewnętrzny pokój. Ale pokój pojawia się wówczas, gdy w sprawcy dostrzegam także osobę, która nie wiedziała, co czyni i nie uwzględniła konsekwencji swojego działania. Przebaczenie sercem uwalnia mnie tylko wtedy, gdy wczuwam się w sytuację, która doprowadziła do napaści. Dopóki nie zdawałam sobie sprawy z frustracji sprawcy, z powodu której mnie skrzywdził, ja ze swej strony musiałam zmierzyć się z tym, co się stało. Moja egzystencja była samotnym balansowaniem między rozpaczą a nadzieją, że odkryję w niej sens. Zastanawiałam się, czy cokolwiek ma sens? Tylko Bóg i ja wiemy, jak często nękały mnie myśli samobójcze i musiałam walczyć ze wszystkich sił, żeby żyć dalej. Otoczenie postrzegało mnie bardziej jako osobę martwą niż żywą: byłam naznaczona traumą, ale nikt o tym nie wiedział. Utknęłam w dziecięcej bezsilności; walka była więc niemożliwa, a wszelkie dalsze napaści tylko pogłębiały ślad pierwszego wykorzystania. Lata ukrywania tych wydarzeń i godzenia się z nimi kosztowały mnie wiele energii, której brakowało potem na jaśniejsze strony życia.
Wewnętrzny głos dobrze nas prowadzi
Chociaż mój umysł wiedział, że jestem czymś więcej niż moje zranienia, emocjonalny chaos w sercu nie pozwalał mi przyjąć tej prawdy. Moje wnętrze przypominało zagracony schowek. Dzień za dniem upływał mi w złości i smutku; przechodziłam prawdziwe duchowe oczyszczenie. Oddech dawały mi samotne spacery, w czasie których modliłam się na głos, opowiadałam Bogu o swoim cierpieniu, a nawet płakałam. Potem mogłam wrócić do swoich zajęć radośnie i z lekkością. Z czasem dopuściłam do siebie całą swoją historię, z jej wszystkimi rozczarowaniami. Przestałam ukrywać cokolwiek przed Bogiem i przed samą sobą. Zaczęłam dzielić się swoja historią z innymi. Na początku robiłam to tylko w bezpiecznym otoczeniu, by nie wybuchać za każdym razem płaczem. Niepokoiło mnie jednak milczenie słuchaczy, bo nie wiedziałam, czy przyjęli tę sprawę tylko rozumem, czy również kochającym sercem. Sceny z przeszłości, które pojawiały się niespodziewanie, lepiej było wpierw przepracować na piśmie, a dopiero potem wypowiedzieć je na głos w rytuale Bożego miłosierdzia. Wypowiadając je, jednocześnie uwalniałam swoje emocje. Było to tak, jakby splątany kłębek rozsupływał się niejako sam z siebie, a wówczas wybuchały we mnie dziecięca radość, zachwyt i poczucie lekkości. Wspomnienia o przeżyciach z odległej przeszłości musiałam wyciągać z siebie niczym zaklinowane odłamki, a emocjonalną presję wydychałam na zewnątrz lub strząsałam ją z siebie. Nieomylnym potwierdzeniem tego, że odłamek znalazł się "na zewnątrz" był mój zaimprowizowany taniec.
Dzięki pracy nad uporządkowaniem rozsypanych puzzli mojej historii, udało mi się również zobaczyć w nowym świetle moje środowisko rodzinne. Pytanie o to, dlaczego stałam się taka, jaka jestem, doprowadziło mnie przeglądania rodzinnych archiwów. Zrozumiałam, jak ciężko było kobietom tworzącym moje drzewo genealogiczne: musiały znosić wszystko za wyżywienie i zakwaterowanie. Dewizą było przetrwanie, radość z bycia kobietą i matką była możliwa tylko w ograniczonym zakresie. Ich wzorce myślenia i zachowania oraz nierozwiązane traumy były przekazywane kolejnym pokoleniom. Mnie również wpojono obraz kobiety z okresu międzywojennego. To zrozumiałe, że nie można było przekazać godności i poczucia własnej wartości, jeśli samemu się go nie miało i nie znało. Mimo to jestem wdzięczna, że dowiedziałam się o odwadze tych matek, które z całych sił służyły życiu pomimo przeciwności losu. Ostatecznie przezwyciężyły one swoją rozpacz w posłuszeństwie wiary, podobnie, jak ja później, ponieważ Bóg jest Panem historii, zarówno ich, jak i mojej.
Dar nowej wolności
Obiektywna wiedza dała mi poczucie bezpieczeństwa w dialogu z innymi. Nastąpiło odwrócenie: mniej zależało mi teraz na tym, żeby inni pojęli moje poplątane życie, a bardziej na tym, żebym zrozumiała je sama. W 2019 roku, gdy opowiedziałam swoim dobrym przyjaciołom we Francji historię mojej bezdzietności, podeszli do mnie bez słowa i serdecznie mnie uściskali. Było to dla mnie uzdrawiające wydarzenie, ponieważ moje doświadczenia dotarły do ich kochających serc. Mój ciężar stał się lżejszy i stwierdziłam, że nie jestem już z nim sama. Spojrzałam na siebie inaczej: "Nie jesteś tak słaba, jak zawsze sądziłaś. Musiała być w Tobie jakaś siła, która cię niosła. I nie pochodziło to od Ciebie. To Bóg chciał Twojego życia mimo wszystko, prowadził je i podtrzymywał w przeciwnościach". Posłał mi ludzi, którzy przyjęli mnie w taki sposób, że mogłam się otworzyć i odrodzić duchowo. Moja nowa energia życiowa przynosi chwałę Bogu, daje mi szczęście i umacnia innych. Spełnia się na mnie obietnica z Księgi Izajasza: "Nie złamie trzciny nadłamanej, nie zagasi knotka o nikłym płomyku” (Iz 42, 3). Tak jak nadłamane drzewo rośnie dalej ze swoim zgięciem, tak i ja noszę ślady swoich zranień, ale jestem wdzięczna i cieszę się, że przetrwałam. Chcę nadal dojrzewać, korzystając z możliwości, jakie przyszłość wciąż przede mną otwiera.
Lipiec 2019
Świadectwo ukazało się pod niemieckim tytułem:
"Die neue Freiheit der Überlebenden Sara" w książce: Karl Rottenschlager, Hassen oder Vergeben. Bausteine für eine geinte Welt, 2021.
Sara jest pseudonimem Autorki.
Tłumaczył z j. niemieckiego Paweł Kaźmierczak.
Skomentuj artykuł