Ojciec duchowny o formacji kleryków: Proponuję to, co sam przeżyłem. Inaczej bym grał

Czego brakuje w formacji przyszłych księży? Jaką duchowość mają księża diecezjalni? Co powinno się zmienić w seminariach, żeby formacja do kapłaństwa była lepsza? O tym w rozmowie z Martą Łysek mówi ks. Michał Oleksowicz, ojciec duchowny w Wyższym Seminarium Duchownym w Toruniu.
Marta Łysek: Doliczyłam się właśnie, że masz trzydzieści osiem lat. Jak to jest w wieku trzydziestu ośmiu lat być w seminarium ojcem duchownym dorosłych facetów, niektórych starszych od siebie?
Ks. Michał Oleksowicz: - Powiedziałem ostatnio taki tekst przy stole, że szybko zacząłem, więc mam dużo dzieci (śmiech). Instytucjonalne ojcostwo zaskoczyło mnie rok temu i to było wskoczenie na głęboką wodę. Wcześniej byłem ojcem duchownym w sensie ogólnie posługi kapłańskiej, ale novum polegało na tym, że z dnia na dzień wszedłem w nową rolę. Wciąż uczę się tego, uczę się siebie i uczę się tych, z którymi pracuję. Tak to odbieram. Tu nie ma jakiejś gotowej formuły. Faktycznie jest ktoś starszy ode mnie wiekiem, więc jest tu taki paradoks, że ojciec ma syna starszego od siebie (śmiech). Tyle, że tu nie chodzi tu o relację zstępowania biologicznego, ale o bycie towarzyszem drogi, o relację w wymiarze duchowym. Dzięki temu, że jest ktoś starszy ode mnie, nie jestem takim ojcem, który wszystkie rozumy zjadł i wszystko wie, tylko takim, który może się uczyć - od starszych i od młodszych też.
Mówisz o towarzyszu drogi. Jakie obowiązki ma ojciec duchowny?
- Taki pakiet standardowy to jest troska o życie duchowe. Jeden z głównych aspektów mojej pracy to życie modlitewne w seminarium: modlitwa to podstawowy łącznik człowieka z Bogiem, więc ojciec się o to troszczy. Drugi aspekt, czyli organizacja dnia, jest z tym pierwszym ściśle związany. Gdy zmieniają się okresy liturgiczne, a to „dorzucimy” roraty, a to majowe – więc mamy okresowe wariacje związane z życiem liturgicznym Kościoła i odpowiednią modyfikację sposobu przeżywania wiary. Trzeci aspekt to towarzyszenie danej osobie na drodze życia duchowego. Chodzi tu przede wszystkim o sakramentalną spowiedź, kierownictwo duchowe czy też takie ogólne narzędzia w postaci nauk, które my tak technicznie nazywamy egzortami.
Staram się oduczyć kleryków modlitwy, która jest tylko "zaliczeniem"
Po człowieku, który przychodzi do seminarium, spodziewamy się na ogół, że już trochę potrafi się modlić. Czy początkujących kleryków trzeba uczyć modlitwy rozumianej jako żywa relacja z Bogiem, czy już to potrafią?
- Ja ich bardziej oduczam tego rodzaju modlitwy, który może wynieśli z katechezy, z domu, z takiego pakietu standardowego. Próbuję ich natomiast wprowadzić w rzeczywistość modlitwy, która może być życiową drogą, która jest procesem. Na ile potrafię, staram się oduczyć ich modlitwy, która jest tylko zaliczeniem czegoś, odklepaniem, i wprowadzić w przestrzeń osobistego spotkania z Bogiem.
Jak to wygląda w praktyce?
- Zaproponowałem na przykład wieczorne modlitwy w takiej formie, że mamy trzydzieści minut czasu wyznaczonego na modlitwę i ona odbywa się w ciszy. To znaczy, że ja nie recytuję żadnych modlitw, nie odmawiam z nimi wspólnie różańca. Na początku roku formacyjnego omówiłem z nimi podstawowe formy modlitwy, które występują w życiu chrześcijańskim, a potem powiedziałem: chłopacy, macie w planie wieczory, gdzie jest trzydzieści minut do dyspozycji na modlitwę. Jesteśmy wtedy razem w kaplicy, ale każdy się modli osobiście. Czy wtedy zrobisz medytację Pisma Świętego, czy będziesz rozmawiał z Bogiem jak przyjaciel z przyjacielem, czy będziesz się modlił modlitwą Jezusową, czy będziesz odprawiał rachunek sumienia – to jest twoja osobista decyzja. Próbuję oduczyć czegoś, co jest może nabyte, wtłoczone w głowę, nieprzetrawione, a wprowadzić ich w taką przestrzeń, żeby sami zaczęli pływać w oceanie życia duchowego ze świadomością, że szukają Boga i że osobiście szukając, odnajdują własną drogę duchowego życia.
Natomiast to, kogo mamy na wejściu w procesie formacji i jak jest z życiem duchowym, z którym ktoś przychodzi z katechezy czy z domu, wygląda rozmaicie. Różne są doświadczenia wiary, czy to w rodzinie, czy we wspólnotach, w których klerycy kiedyś byli. Bywa tak, że ktoś ma wypracowany sposób osobistej modlitwy, na przykład wie, co to znaczy medytować Pismo Święte albo był na rekolekcjach ignacjańskich i wie, czym jest modlitwa w ciszy. Ale bywa też, że ktoś ma doświadczenie modlitwy liturgicznej, celebracji Eucharystii, różańca świętego i przychodzi właśnie z takim doświadczeniem. Dlatego zaproponowałem taką szeroką formułę modlitw wieczornych: bądźmy razem, zmagajmy się razem, ale jednocześnie każdy niech szuka tego, co go buduje i karmi.
Na modlitwie odkryłem Boga jako towarzysza życia
W tym kontekście chcę zapytać o Twoją modlitwę, bo ktoś, kto stara się formować innych w jakiejś dziedzinie, powinien być w niej biegły. Czym Ty żyjesz tak, że możesz im to przekazać?
- No wiesz, modlę się, bo mi płacą za to (śmiech). To oczywiście żart, ale jeśli chodzi o moje życie modlitwy, to mam tak ostatnio, że mi Pan Bóg bardziej smakuje niż kiedyś, że mi modlitwa bardziej smakuje niż kiedyś. Próbuję to nazwać, określić, dlaczego tak jest. Nie do końca umiem to zwerbalizować. Moje wewnętrzne pragnienie Boga jest silniejsze niż kiedyś. Odczytuję to jako łaskę, bo to nie jest tak, że się teraz nagle napiąłem: dobra, jestem ojcem duchownym, muszę bardziej pragnąć Boga! (śmiech). Przeżywam to od środka i mnie to cieszy.
A Twoje ulubione formy modlitwy?
- Kiedy byłem w podstawówce, miałem bardzo silne doświadczenie osobistej modlitwy. To był okres w moim życiu, kiedy po prostu rozmawiałem z Bogiem jak z przyjacielem - o wszystkim. O życiu, o tym, że jest trudno, bo moja mama miała wtedy bardzo trudny czas, rodzinnie było fatalnie. I ja rzeczywiście odkryłem wtedy Boga jako towarzysza życia. A potem przyszło życie wspólnotowe, wspólnota młodzieżowa, KSM, rekolekcje, czyli przeżywanie wiary w modlitwie wspólnotowej. Później było pełne entuzjazmu przeżywanie seminarium, jako kleryk szedłem raczej na wysokiej fali.
Do odkrycia modlitwy Jezusowej doprowadził mnie kryzys
A po święceniach?
- Po święceniach przełomem było to, że zacząłem jeździć na rekolekcje ignacjańskie. To była taka zmiana tonu, barwy: medytacja Pisma Świętego, cisza, metodyczne podejście do modlitwy. Nie od razu zacząłem jeździć na ignacjańskie, dopiero po dwóch latach, gdy skończyła się moja formacja kapłańska tu w diecezji, a zacząłem studia w Rzymie. To był taki moment, w którym pomyślałem: i co dalej z moim życiem modlitwy? Poczułem, że rozpoczyna się długi rozdział w moim życiu i dobrze by było, gdybym się zatroszczył o moje życie duchowe. Więc co roku jechałem na rekolekcje ignacjańskie. A potem, wciąż w Rzymie, przeżyłem kryzys w moim życiu kapłańskim... Nie pierwszy i pewnie nie ostatni, ale właśnie ten kryzys doprowadził mnie do odkrycia modlitwy prostoty, modlitwy Jezusowej. I to jest doświadczenie, które trwa już jakieś pięć lat. To nie jest modlitwa łatwa i przyjemna, ale odkryłem ją jako moją wewnętrzną drogę. I teraz nią po prostu wędruję: czasem mniej po omacku, czasem bardziej po omacku, ale wędruję.
To doświadczenie jest przekazywalne?
- Na pewno moje osobiste życie modlitwy się przekłada na to, co zaproponowałem moim młodszym braciom. Cisza, prostota, nie nadmierna ilość słów. Nie ilość rzeczy karmi nasze życie, ale to, jak intensywnie je przeżywamy. Nie zamadlam kleryków, nie recytujemy modlitwy po modlitwie. Może jest cicho, głucho i sucho, ale nie dlatego, że szukamy ciszy dla samej ciszy. Szukamy ciszy, żeby w tej ciszy w końcu zacząć słuchać.
Proponuję to, co sam przeżyłem, bo inaczej bym grał
Więc w jakimś stopniu moje osobiste doświadczenie modlitwy i Boga wpływa na to, gdzie prowadzę innych. To jest też trud tej posługi czy w ogóle towarzyszenia innym w życiu duchowym: poznanie samego siebie, żeby nie formatować ludzi na swój obraz i podobieństwo. Proponuję im coś, ale jednocześnie w tym proponowaniu staram się zostawiać margines wolności. Proponuję to, co sam przeżyłem, bo inaczej bym grał kogoś, kim nie jestem. Korzystam z mojego osobistego doświadczenia i równocześnie staram się w tym słuchać, poznawać, odkrywać to, co jest dobre dla innych.
A jak klerycy reagują na wieczorną modlitwę w ciszy? Pierwsze zderzenie z taką formą modlitwy jest trudne. Wiesz, mogli się spodziewać, że przyjdziesz i będziesz z nimi odmawiał różaniec…
- Na początku był opór, że zmiana planu dnia, że coś nowego, że o co w tym chodzi. Nie było tak, że gdy wprowadziliśmy zmiany, to wszystko szło nam jak po maśle. I ja się uczyłem tej pracy od zera, i oni starali się zrozumieć, o co tu chodzi, do czego to zmierza, próbowali jakiś sens w tym odkryć. Natomiast poprosiłem rektora o coś, czego nigdy nie było – żeby ojciec duchowny prowadził dzień skupienia. Taki dzień wypada zazwyczaj raz w miesiącu. To dzień wyciszenia, modlitwy. Ktoś zaproszony przyjeżdża, ma dla kleryków pewne treści do zaproponowania, jakiś temat do omówienia – zresztą prowadziłaś przecież w tym roku taki dzień skupienia dla naszych kleryków. A ponieważ ojciec duchowny jest na co dzień, to generalnie nie prowadzi dni skupienia.
W formacji duchowej chodzi o to, żeby kogoś podprowadzić do spotkania z Bogiem
Po co Ci była taka zmiana?
- Chciałem coś z klerykami przeżyć, żebyśmy razem przeszli kawałek drogi. I poprowadziłem dzień skupienia właśnie o modlitwie w ciszy. Miałem obawy, czy to wypali… Formuła była taka: mocna dawka ciszy, brak rozmów, blok modlitwy w ciszy trzy raz dwadzieścia minut z krótkimi przerwami na spacer i po południu druga taka seria modlitwy. Rano podczas wprowadzającej medytacji Słowa poczułem, że wystartowaliśmy, że klerycy potraktowali tę propozycję serio, że na tyle, na ile każdy potrafi, zaczęli w to wchodzić. Poczułem, że wiatr wieje, żagiel postawiony. To było mocne doświadczenie.
Wiedziałem też, że to jest to, o co chodzi w formacji duchowej: żeby kogoś tak podprowadzić do osobistego spotkania z Bogiem, by mógł się skupić tylko na jednym: na Bogu, który mówi do nas w ciszy, gdy jesteśmy obecni w sobie. W czasie tego dnia chodziło o zaproponowanie konkretnej metody modlitwy prostoty i jednocześnie stworzenie takich warunków zewnętrznych, abyśmy się zupełnie skupili na tym co wewnątrz, w sercu.
To teraz pytanie z sąsiedniej półeczki. Jaka właściwie jest duchowość księdza diecezjalnego?
- Duszpasterska! W tym sensie, że mamy mieć szerokie serce, otwarte na ludzi, do których jesteśmy posłani – taka szeroka formuła służby. A w tej szerokiej formule ksiądz diecezjalny ma odkrywać swoją osobistą drogę rozwoju i troski o życie duchowe. Bo kiedy mówię, że duchowość duszpasterska i służba, to nie o to mi chodzi, że odprawię Mszę świętą, majowe i już jest załatwione, mam wolne, ale chodzi o gotowość do bycia z owcami.
Księżom potrzeba uważności na swoją historię życia
My jesteśmy szerokozakresowi w pracy duszpasterskiej. Jako ksiądz diecezjalny mogę w parafii mieć i dzieci komunijne, i przedszkolaki, i katechezę dla dorosłych. To jest z jednej strony łaska, dar, a z drugiej strony duży trud naszej posługi. Nie jesteśmy jak wspólnoty zakonne, gdzie jeden się specjalizuje w duszpasterstwie akademickim i dziesięć lat ciągnie wspólnotę, a inny ma grupę dzieci. U nas jest tak, że trzeba ogarniać wiele rzeczy na raz, ogarniać wszystkich. Jesteśmy posłani do tego, żeby walczyć o każdego człowieka w takiej zwyczajnej, codziennej pracy parafialnej. A skoro jest taki szeroki wachlarz pracy duszpasterskiej - to tu potrzeba konkretów. Niezależnie od tego, czy ksiądz diecezjalny bardziej odnajduje się w duchowości ignacjańskiej, franciszkańskiej czy jeszcze innej, trzeba to ukonkretniać, wcielać w pracę z konkretnymi osobami i wspólnotami, bo inaczej może to się przekształcić w funkcjonalizm: jestem robotnikiem, mam umowę zlecenia, wykonuję swoje i tyle. Formuła pracy księdza diecezjalnego jest szeroka i dlatego wymaga nie tylko kompetencji teoretycznych, ale przede wszystkim dobrego fundamentu człowieczeństwa; potrzeba uważności na swoją historię życia i odkrywania Bożych znaków w osobistym życiu.
Zajrzyjmy teraz w trudny temat: klerykalizm u kleryków. Widzę czasem, jak oni bardzo próbują zachowywać się po księżowsku. Widzisz człowieka na drugim roku, jeszcze sutanny nie nosi, a jest bardziej proboszczowski niż mój proboszcz.
- Na początku pracy w seminarium - bo zanim zostałem ojcem duchownym, trzy lata pracowałem jako wicerektor - bardzo mi się to rzucało w oczy: że czasami klerycy są klerykalni, że są proboszczami, kanonikami, prałatami. To było coś, co mnie wewnętrznie napinało. Natomiast po tych trzech latach staram się patrzeć na to inaczej, głębiej. Szukam źródeł takich postaw. Zastanawiam się, dlaczego tak jest. Nie tyle skupiam się na zewnętrznej stronie, że ktoś jest w zachowaniu jak prałat czy kanonik, ale skupiam się na tym, dlaczego on już „jest” tym prałatem kanonikiem. Takie podejście do sprawy daje mi dużo wolności. Nie spinam się na starcie z tego powodu, że nie lubię kleryków-prałatów i teraz będę im to dawał odczuć, tylko na ile potrafię, po ludzku i dzięki Bożej łasce, próbuję tego człowieka poznać... Dlaczego jest taki, jaki jest? Dlaczego tak, a nie inaczej myśli i postępuje? Dlaczego tak myśli o wspólnocie, duszpasterstwie, ludziach? Moje spojrzenie się zmieniło. Ale to, że klerycy czasami już na starcie mają przekonanie, że są gotowi do święceń, jest dużym wyzwaniem dla formacji.
W seminarium nie chodzi o to, by "wejść w rolę" księdza
A co za tym stoi? Za tym byciem proboszczem na drugim roku, a kanonikiem na trzecim? Co tam widzisz?
- Wskoczenie w pewnego rodzaju rolę, w jakiś system zachowań, sztywny kombinezon, mocne schematy myślenia. Wchodzę w nie, od razu przyjmuję ściśle określoną pozycję względem innych i czuję się bezpiecznie – nikt i nic mi nie zagrozi. To często jest związane z tym, że skoro chcę być kimś innym niż jestem, to bardzo prawdopodobne, że nie wiem, kim jestem, nie poznałem tego, co naprawdę jest we mnie. To takie wejście w rolę zastępczą, pójście na skróty lub ucieczka przed czymś, a może i przed sobą. Świadomie lub nie, ale to się czasami dzieje. Z pozycji wychowawcy można powiedzieć: nie bądź taki, nie rób tak - ale wtedy możemy jedynie taki stan „odgrywania ról” pogłębić, bo wchodzimy w jakiś narzucony dryl, musztrę. Wychowankowie mogą zacząć myśleć: formatorzy oczekują czegoś innego, więc my, klerycy, będziemy robili to, czego oczekują. I wtedy z jednej roli przeskakujemy w inną - taka wysublimowana zabawa w kotka i myszkę. A przecież najistotniejsze i najtrudniejsze w procesie formacji jest to, żeby zobaczyć samego siebie. Tak jak prorok Natan przyszedł do Dawida i powiedział do niego: ty jesteś tym człowiekiem - tak w procesie formacji chodzi o to, żeby ktoś spotkał siebie na drodze życia. A kiedy spotka siebie, jest wtedy szansa, że zacznie iść za Jezusem.
O klerykalizmie i wchodzeniu księży w role sporo mówił papież Franciszek.
- Tak, on rzeczywiście często mówił o problemie klerykalizmu w naszej formacji kapłańskiej, w stosunku do świeckich, do pracy w Kościele, naszego traktowania Kościoła. Mam wrażenie, że my przespaliśmy w Polsce pontyfikat papieża Franciszka. Jest w naszym życiu kościelnym trzynaście lat wyrwy… Nie wybudził nas z letargu mocny apel papieża Franciszka, żeby Kościół był misyjny, wychodzący do ludzi, żeby księża nie byli klerykalni. I to jest dla mnie niepokojące, bo przecież jesteśmy w Kościele rzymskokatolickim i nie możemy zapominać o rzymskości Kościoła, o następcy Piotra, o jego nauczaniu.
Troska o to, żeby ksiądz był ludzki, normalny, to jest podstawa wszystkiego
To może brzmieć banalnie, że ksiądz ma być dobrym człowiekiem, ale wcale takie nie jest. Papież Franciszek kiedyś powiedział: „Świat potrzebuje ojców, odrzuca panów, odrzuca tych, którzy chcą wykorzystać posiadanie drugiego do wypełnienia własnej pustki”. Dlatego troska o to, żeby ksiądz był ludzki, normalny, to jest podstawa wszystkiego! Nie chodzi mi o dobroludzizm, redukcję duszpasterstwa tylko do strategii marketingowej albo coachingu, ale o to, żeby ksiądz był najpierw człowiekiem, mężczyzną. Kiedy będzie mężczyzną, będzie ojcem, a będąc ojcem, będzie dobrym pasterzem, będzie dobrym księdzem. A kiedy od razu wskoczy w uniform i będzie tym uniformem chciał obwieszczać światu, kim to on jest albo nie jest, a prawda jego życia nie będzie z tym korespondowała, wtedy będzie niestety rozdźwięk, rozjazd. I to jest dziś zasadnicze wyzwanie dla formacji do kapłaństwa.
To jeszcze w kontekście tego bycia mężczyzną i bycia ojcem. Jak wygląda formacja do celibatu? To Twoje zadanie, czy robi to ktoś inny?
- A co masz na myśli?
To, że wśród różnych głosów na temat przygotowania do celibatu słyszę głosy części księży, którzy mówią, że właściwie nie byli w ogóle przygotowani. Nie mieli zajęć, które by im wyjaśniały, jak będą funkcjonować w życiu, co stracą, co zyskają, nie tylko w kontekście duchowym. Wydaje się, że to jest dość wymagający rodzaj formacji. Czyje to zadanie w seminarium?
- Też ojca duchownego. Ale nie jest tak, że to jest wyłącznie moja kompetencja, bo przecież całość formacji powinna prowadzić do tego, że jest jakaś ludzka dojrzałość, życie duchowe nastawione na życie w celibacie. Wybór celibatu to jest wypadkowa całości formacji, ale też istotny obszar pracy ojca duchownego.
Wiesz, to dobre pytanie. Powiem wprost: nie traktuję przygotowania do celibatu jako jakiegoś wyjątkowego zadania, bo mam wrażenie, że nie w tym rzecz. Że nie chodzi o to, żebyśmy teraz dokładali więcej treści, teorii. Przygotowanie do życia w celibacie to jest wypadkowa całościowego rozwoju tego młodego czy starszego człowieka, jego tożsamości ludzkiej, męskiej, potem tożsamości kapłańskiej. I na tym się buduje życie celibatariusza.
Jasne, że można dorzucić jeszcze warsztaty, blok tematyczny, wykłady na ten temat. Ale mnie niepokoi to, że my w formacji do kapłaństwa mamy przeakcentowanie formacji głowy: slajdy, prezentacje, formacja intelektualna. A człowiek to nie jest tylko głowa. Ja w tym sensie pracuję nad przygotowaniem do celibatu, że mówię chłopakom, że ich życie kapłańskie, ludzkie, to nie jest tylko głowa i zdawanie egzaminów, ale formacja integralna, od stóp do głowy.
I jak to się robi?
- Na przykład tak, że ostatnio pojechaliśmy z dziewięcioma klerykami na wyjazdowy dzień skupienia „duch-dusza-ciało”: do kamedułów i na termy. Po drodze byliśmy w sanktuarium maryjnym w Brdowie, w Kazimierzu Biskupim u Misjonarzy Świętej Rodziny, u kamedułów w Bieniszewie i u kamedułek w Złoczewie, ale do tego trzy godziny się moczyliśmy na termach w Uniejowie. Pewna mi bliska siostra zakonna wczoraj mnie zapytała: no jak to, proszę ojca, najpierw kameduli, a potem termy? Mówię jej: tak, na termach piękne kobiety, u kamedułów cisza i klasztor, chodzi o to, żeby to połączyć (śmiech). Nie wiem, czy cię to przekonuje jako propozycja formacji przyszłych celibatariuszy – jechać do kamedułów, a potem trzy godziny być na termach, ale tak próbuję na ten temat nie wprost mówić.
Nasza seksualność uporządkuje się wtedy, kiedy wszystko inne się uporządkuje
Ja o tym myślę sobie też w kontekście naszego dość trudnego czasu w Kościele, w którym widzimy sporo afer seksualnych. Klerycy nie żyją w oderwaniu od rzeczywistości, oni o tym wiedzą. I nietrudno zauważyć, że jest w życiu części księży taki moment, w którym przestają myśleć o celibacie jako o wartości. Jak to zrobić, żeby ci młodzi mężczyźni, którzy za chwilę wyjdą z seminarium, mając świadomość tych samolotów, które spadły, mogli jednak bezpiecznie dolecieć do końca życia?
- Pytanie jest bardzo zasadne. Po pierwsze sam zmagałem się i zmagam właśnie z tym, kim jestem jako mężczyzna. Zaakceptowanie własnego życia seksualnego, dynamiki psychofizycznej to jest coś bardzo ważnego dla mnie. Długo to w życiu trawiłem i ciągle trawię. To jest część mojego życia, która zawsze była dla mnie ważna. Dzisiaj bliżej mi do sposobu, w jaki Jan Kasjan mówił do ludzi, którzy mu się żalili, że mają problemy ze swoją seksualnością: nasza seksualność uporządkuje się wtedy, kiedy wszystko inne się uporządkuje. Dlatego niewiele mówię chłopakom o seksualności wprost. Nie żebym się wstydził słowa „seks”, ale wprost nie poświęcam temu wiele uwagi. Natomiast myślę, że skoro jest we mnie obecne przekonanie, że seksualność, relacja do kobiet to jest istotna część życia księdza - to mówię o tym w inny sposób, niż tylko używając słów. Celibat jest wartością, charyzmatem. To jest bardzo ważne! Celibat jest uzdolnieniem do służby dla Kościoła, dla ludzi.
Jezus wyraźnie mówił, że są tacy, którzy dla królestwa niebieskiego sami zostali bezżenni i kto może to pojąć, niech pojmuje - że są ludzie, którzy swoje życie w ten sposób realizują. To jest wartość pozytywna, coś, co jest konkretną formą życia kapłańskiego, pasterskiego.
Ty nie mówisz - a oni pytają?
- Nie, nie pytają.
A gdybyś miał zmienić w seminarium, w formacji trzy rzeczy, co byś zmienił?
- Po pierwsze - żeby seminarium to była drużyna, jak piłkarska. Nie system wertykalny, choć funkcje są potrzebne, ale nie aż tak, że jest rektor, prefekt, ojciec duchowny, ekonom, dziekan alumnów, ceremoniarze, kantor, kurator gmachu, animator kultury i tak dalej, i piramida taka, że piramida Cheopsa przy tym jest mała. Chodzi o drużynę, pewnego rodzaju organizm wspólnotowy. Wspólnota jest tym, co sprawia, że dążymy do pewnego ideału, wzrastamy, rozwijamy się. We wspólnocie człowiek staje się bardziej człowiekiem, a nawet przekracza swoje ograniczenia - ale pod warunkiem, że rozumiemy siebie, współpracujemy, że jest cel, że są wymiany pozycji – raz ty jesteś na ataku, a ja na obronie. Wtedy jesteśmy jak jeden organizm, a nie szukamy się po korytarzach, chowamy przed sobą, giniemy w tłumie, masie – choćby nawet było nas niewielu.
Widzę, że czasem w naszym życiu codziennym w seminarium szukamy się, bo się chowamy, bo mamy swoje sprawy, bo trudno jest nam zapytać drugiego: co się dzieje, czy boli cię kostka, jak ci się biegnie przez ten dzień, albo po prostu powiedzieć: może teraz siądź na chwilkę na ławce, a ja wejdę grać za ciebie, pomogę ci. Jeśli w naszym seminarium w Toruniu jest teraz dziewięciu kleryków (trzech jest w domu propedeutycznym w Gdańsku), to przecież aż się prosi, żeby tak właśnie wyglądała formacja: jedna drużyna. Chodzi mi o takie klimaty w stylu św. Jana Bosko: pograjmy razem, pogwiżdżmy razem.
W seminarium czas na modlitwę w ciszy powinien być z samego rana
Druga rzecz: cisza. Kocham ciszę nie dla samej ciszy, ale dlatego, że w ciszy słychać. Więc dalej bym w tę stronę szedł: nie religijność obrzędowa, choć mam dla niej szacunek, ale cisza w formacji osobistej, szukanie osobistej przestrzeni spotkania z Bogiem. Ale do tego byłby potrzebny inny plan dnia. Chodziłoby o to, żeby formacja była tak ustawiona, że każdego dnia jest czas na modlitwę w ciszy rano, gdy jeszcze nie jesteśmy obrzucani hałasem dnia i wirem naszych emocji i myśli, ale jesteśmy jak gąbka, która jest w stanie chłonąć Słowo Boga. Dawno temu ojcowie pustyni zauważyli, że rano najbardziej chłoniemy to, co jest budujące – samego Boga.
I trzecia rzecz: więcej ruchu. Ja lubię góry, rower, basen. Widzę, że na ogół żyjemy bardzo statycznie i daleko od przyrody. To jest też jeden z efektów pośrednich kultury ekranu. Cztery litery posadzone przed telewizorem, komputerem, komórką. Taki sposób życia to też jest obraz naszego getta mentalności: jesteśmy zamknięci ciągle w sobie, siedzimy w swoich myślach. No nie, trzeba wyjść! Zmiana otoczenia, więcej ruchu, kontaktu ze światem, z naturą i od razu jest inny vibe. Warto wyjść do świata, zobaczyć, że jest coś więcej niż ja, niż mój czubek nosa i moje patrzenie na ekran. W formacji do kapłaństwa to jest bardzo potrzebne: praca na dworze, spacer, spędzanie czasu na otwartej przestrzeni.
---
Ks. Michał Oleksowicz - ur. 1987, pochodzi z Torunia i jest kapłanem diecezji toruńskiej. Adiunkt na Wydziale Filozofii i Nauk Społecznych UMK w Toruniu w Instytucie Filozofii (Katedra Logiki). W latach 2021–2023 wicerektor, a obecnie ojciec duchowny w Wyższym Seminarium Duchownym w Toruniu. Autor książki "Odkodować Słowo". Kocha góry, filozofię, dobrą książkę, modlitwę prostoty, kolej szynową i czekoladę.
Skomentuj artykuł