Sakrament namaszczenia chorych nie jest zapraszaniem śmierci
Przeczytałam papieską intencję modlitewną na lipiec 2024 i szeroko się uśmiechnęłam… Brzmi tak: "Módlmy się, aby sakrament namaszczenia chorych dał przyjmującym go osobom oraz ich bliskim siłę od Pana, stając się dla wszystkich widocznym znakiem współczucia i nadziei". Warto wysłuchać tego, co papież Franciszek mówi o tym sakramencie, bo patrząc na naszą polską świadomość, kilka rzeczy może nas zaskoczyć.
Franciszek między innymi zwraca uwagę na to, że sakrament namaszczenia nie jest tożsamy z tym, że zaraz po wyjściu kapłana należy dzwonić do domu pogrzebowego. Niby to takie oczywiste, że ten sakrament nie jest tym samym co przyjęcie wiatyku, ale czy my rzeczywiście jesteśmy tego świadomi? Osoby cierpiące, chore, starsze – mogą przyjąć sakrament dla chorych, nawet gdy nie ma bezpośredniego zagrożenia życia. On jest po to by umacniać, leczyć, przynieść ulgę w cierpieniu… Nie po to, by wysyłać kogoś na drugą stronę.
Myślę, że z tym mamy właśnie największy problem. Może dlatego, że zwyczajnie po ludzku jest w nas ukryty lęk, że jeśli przyjmę sakrament namaszczenia chorych, to znaczy, że teraz zostaje tylko śmierć. To tożsame z przyznaniem się do tego, że mój stan jest trudny, być może nawet bardzo – a często wolimy tego nie widzieć, udawać przed samymi sobą, że nic złego się nie dzieje. Zaklinać rzeczywistość, zamiast sięgnąć do źródła łaski. Im dłużej uciekam, tym dłużej mogę udawać, że mój sposób jest dobry. A sakrament? Jeszcze zdążę…
Tutaj rozbijamy się tak naprawdę o kolejny problem. Czy rzeczywiście sakramenty są dla mnie czymś życiodajnym? Czy wierzę w to, że Bóg naprawdę mnie kocha, że chce towarzyszyć mi w bólu i cierpieniu, że zawsze jest blisko? Wielu z nas, mimo lat religijnych praktyk, nie posiada nie tylko głębszej świadomości jeśli chodzi o dary, które możemy otrzymać przez posługę Kościoła, ale poza świadomością nie ma również osobistego doświadczenia, jak bardzo jest ukochany przez Boga. Nie zrozumiem przecież do końca czegoś, czego nie doświadczam… Skoro nie doświadczam i nie rozumiem, nie sięgam po to. Dlatego tak bardzo cieszy mnie ta intencja papieska…
Papież Franciszek wskazuje jak ważne jest to, by dać się Bogu poprowadzić, również w cierpieniu. Dla kogoś, kto nie wierzy, może to brzmieć jak tani frazes, bełkot. Dla osoby, która traktuje Boga serio, może to być zaproszenie do jeszcze głębszej relacji z Nim. Trochę jest tak, że dopóki coś nas nie dotyka bezpośrednio, nie zastanawiamy się nad tym głębiej. Jednak w sytuacjach trudnych, granicznych, często wychodzi „poziom” naszej wiary. I nie chodzi o przysłowiowe „jak trwoga to do Boga”, bo osobiście uważam, że nie ma nikogo lepszego, do którego warto zwracać się ze swoją „trwogą” i dobrze jeśli tak się dzieje, nawet jeśli ktoś modli się pierwszy raz od dawna, przygnieciony cierpieniem. Chodzi o pierwszy odruch, gdy pojawia się trudna diagnoza, zdarza się wypadek…
Czy chcę się modlić wtedy, gdy cierpię? Gdy przychodzi choroba, czy proszę Boga by mnie uleczył, dodał sił do walki, stawiał na mojej drodze mądrych lekarzy, innych empatycznych ludzi? Czy w ogóle Jezus pojawia się na mojej liście osób, które proszę o wsparcie? Każdy z nas czasem cierpi, na wiele różnych sposobów. Gdzie w tym wszystkim jest Pan Bóg? Czy ja chcę Go do tego doświadczenia zaprosić? Czy wierzę w to, że On na to zaproszenie czeka, by dać mi swoją obecność - nawet jeśli nie przyjdzie fizyczne uzdrowienie, a problemy nie miną. On zawsze chce być blisko, pytanie czy Go do siebie dopuścimy.
Posłuchajmy papieża Franciszka. Módlmy się o to, by świadomość katolików rosła, by wraz ze świadomością, rodziło się zaufanie i malał lęk. Mamy niesamowite źródło łaski. Trzeba tylko po nie sięgnąć. Zachęcajmy też do tego tych wszystkich, którzy być może dziś bardzo tego potrzebują, a nie mają świadomości, że istnieje taka możliwość. Być może nie naprzykrzali się Bogu przez wiele lat, a On mimo to chce przyjść, ukoić, utulić, uzdrowić. Czasem jednak potrzebuje do tego ludzkich rąk. Naszych rąk.
Skomentuj artykuł