Katoliku, poznaj swoje ciało. Czy NPR to ochrzczona antykoncepcja? [WYWIAD]
- Można stosować metody naturalne, formalnie zachowywać naukę Kościoła, a nie znać dobrze ciała współmałżonka, ani nie umieć przeżywać więzi z nim - podkreśla o. Ksawery Knotz.
Bartłomiej Sury: Naturalne metody planowania rodziny mają swoich krytyków w samym Kościele. Ta krytyka brzmi tak: małżeństwo, które korzysta z NPR, uzurpuje sobie prawo do kontrolowania swojej płodności według własnego widzimisię. W takiej wizji uznaje się, że w większości przypadków wola człowieka jest prawdopodobnie przeciwstawna woli Bożej. Jak odpowiedzieć na taki punkt widzenia?
Ksawery Knotz OFMCap: Trzeba zmienić perspektywę patrzenia i nie koncentrować się na samej prokreacji. Pan Bóg stworzył nas cielesnymi - kobietami i mężczyznami. Stworzył konkretne ciała. Te ciała same w sobie są wartością. To jest fundament - przyjąć, zaakceptować, ale także dobrze poznać swoje ciało, w tym jego płodność.
Poznanie i akceptacja swojego ciała uświadamia nam, że możemy planować dzieci. Dlaczego? Ponieważ zaczynamy rozumieć cykl płodności kobiecego ciała. Na tym polega przezwyciężenie pewnego tabu - niewiedzy na temat cyklu płodności oraz wynikającej z tego bezradności.
I właśnie wykorzystywanie tej wiedzy o ciele w celu uniknięcia poczęcia traktowane jest jako sprzeciwianie się woli Bożej.
W takim myśleniu ukryte jest przekonanie, że procesy fizjologiczne dziejące się w moim ciele nie powinny być przedmiotem mojej wiedzy. Jeśli zdobędę wiedzę o swoim ciele, pewnie sprzeniewierzę się Panu Bogu. Przy takim założeniu wyłącznie biologia determinuje nasze życie. Takie myślenie, choć powołuje się na Boga, jest w rzeczywistości bardzo materialistyczne. Uznaje podporządkowanie się materii, czyli biologii, za kryterium bycia chrześcijaninem. Jest to bardzo zredukowana wizja naszego człowieczeństwa, daleka od chrześcijaństwa.
Widać w tym również skrajny sceptycyzm wobec rozumu.
Dlatego potrzebujemy całościowej wizji człowieka. Człowiek ma uczucia, kocha, posiada rozum. Mamy prawo, a w zasadzie obowiązek, analizować sytuację własnego małżeństwa przy pomocy rozumu. Szukamy wspólnie dobra dla naszego małżeństwa. W takim poszukiwaniu wyłania się wola Pana Boga. Aby to było możliwe, trzeba najpierw dowiedzieć się jakie procesy zachodzą w ciele i jak mogę na nie reagować. Dzięki temu mogę podejmować lepsze, wolne decyzje.
"Otwartość na życie" - to w gruncie rzeczy hasło bardzo enigmatyczne. Czasem rozumiane jest w sposób następujący: małżeństwo otwarte na życie to takie, które nie korzysta z antykoncepcji ani metod naturalnych i w związku z tym nie planuje liczby dzieci, lecz przyjmuje fakt kolejnych poczęć. Dzieci rodzą się w sposób spontaniczny.
Taka wizja otwartości załamuje się, gdy małżonkowie dostrzegają, że nie powinni mieć kolejnego dziecka. Często powody są bardzo poważne - kwestie zdrowotne, psychiczne, również te związane z relacjami między małżonkami. Dochodzi kwestia odpowiedzialności za wychowanie już poczętych dzieci. Znam małżeństwo, które planowało kilkoro dzieci. Drugie dziecko urodziło się niepełnosprawne i musieli poświęcić mu bardzo dużo czasu. Nie byli w stanie zdecydować się na kolejne.
W pewnym momencie miłość wymaga rozpoczęcia planowania. Pogląd mówiący, że w prawdziwych, katolickich, radykalnie ewangelicznych rodzinach nie powinno się planować dzieci, jest ideologią, która ostatecznie uderza w miłość małżonków. Jeżeli się kochają to dostrzegą zmęczenie, choroby, potrzebę wyjścia z domu, cechy osobowości współmałżonka, podejście do pracy zawodowej, zależności finansowe. Małżonkowie, którzy lekceważą tego typu uwarunkowania życiowe pozorują silną wiarę.
Gdy małżeństwo uważa, że nie powinni mieć kolejnych dzieci, mogą przyjąć minimalistyczną definicję otwartości: jeśli dziecko się pocznie, czego nigdy wykluczyć nie można, z pewnością je przyjmiemy i nigdy nie zdecydujemy się na aborcję. Nie będziemy natomiast w świadomy sposób dążyli do tego, aby dziecko się poczęło.
A więc wielodzietność niekoniecznie jest dla wszystkich.
Z drugiej strony musimy być wrażliwi na rodziny wielodzietne. Jest coraz więcej małżeństw, które nie mają problemów z dużą rodziną, chcą rodzić i widzą głęboki sens wychowywania kolejnych dzieci. Dla takich małżeństw wielodzietność jest źródłem autentycznego szczęścia, dostrzegają, jak dobra jest dla nich taka "kontrkulturowa droga życia". To jest jednak ich wspólny wybór. W jaki sposób podejmują decyzję o rodzeniu kolejnych dzieci? Na bazie rozmowy, w której rozeznają wolę Bożą. Używają rozumu, widzą głęboki sens swoich wyborów. Podejmują w pełni ludzkie decyzje, w których obecna jest miłość. Takie małżeństwa otrzymały szczególną łaskę Ducha Świętego, taki małżeński charyzmat, jednak nie sprowadzają wielodzietności do biologii, czyli ich dewizą nie jest - "Rodzimy dzieci aż do klimakterium. Tylko biologia może zadecydować o zaprzestaniu rodzenia".
A jednak w katolickiej blogosferze pobrzmiewa czasem kpina z NPR-u. Według wielu osób to po prostu "ochrzczona antykoncepcja". Uznawanie metod naturalnych jako moralnie dobrych, w przeciwieństwie do prezerwatywy, uważa się za hipokryzję, ponieważ ostatecznie chodzi o współżycie, które nie doprowadzi do poczęcia. Jak odpowiedzieć na ten właśnie argument?
Odpowiedź pojawiła się już w "Humane Vitae" - "Kościół nie da się nikomu prześcignąć w chwaleniu i zalecaniu korzystania z rozumu w działaniu, co człowieka jako rozumne stworzenie tak ściśle zespala z jego Stwórcą" (HV 16). Zarówno wierzący, jak i niewierzący mają wykorzystywać rozum do planowania dzieci. W tym nie ma różnicy między nami. Różnica występuje natomiast w podejściu do ciała. Istota antykoncepcji sprowadza się do ubezpłodnienia ciała - pozbawienia go płodności. Przyjmujemy wtedy, że nasze ciało jest niewłaściwie zbudowane, utrudnia współżycie, zmusza do rodzenia dzieci. Nie wiem, czy jestem płodna, czy nie, więc potrzebuję antykoncepcji.
Kościół proponuje całkiem inny scenariusz, mamy poznać nasze ciało i wykorzystać możliwości, jakie ono nam daje. Daje możliwość współżycia w fazie niepłodnej, gdy nie planujemy poczęcia dziecka albo w fazie płodnej, gdy decydujemy się na poczęcie. Nie ma tu mowy o pozbawieniu się płodności, ale o pełnym szacunku dla ciała, w którego rytmie żyjemy. Badanie faz cyklu płodności, aby wiedzieć, co się w moim ciele dzieje, nie ma nic wspólnego z antykoncepcją.
Wyobraźmy sobie typową sytuację współczesnych katolików - małżeństwo dostrzega, że seks bardzo wzmacnia ich więź. Nie są natomiast gotowi na kolejne dziecko. Tymczasem w okresie niepłodnym kobieta nie ma ochoty na seks, to naturalne. Co takie małżeństwo powinno zrobić? Zależy im przecież, żeby wzmacniać więź małżeńską.
Tak naprawdę nic nie wiemy o rzeczywistej więzi między nimi, ani o tym, co robią, aby poprawić współżycie w swoich uwarunkowaniach. Ponieważ odpowiedź na to pytanie jest trudna nasuwa się proste rozwiązanie, że aby odnowić więź trzeba współżyć w czasie płodnym, a żeby było to możliwe trzeba sięgnąć po prezerwatywę. Będzie współżycie, dziecka nie będzie, żona rozbudzona, mąż zadowolony. Tylko to wcale nie oznacza, że między małżonkami będzie się rozwijała autentyczna więź.
Czyli postuluje Ojciec inne metody wzmacniania więzi małżeńskiej?
Póki co próbuję ustalić, jaki jest problem zasadniczy - problem specyficznego sposobu myślenia, w którym więź odnowiona przez seks jest absolutyzowana i tak naprawdę oddzielona od cielesności, takiej jaka ona jest. Bez wątpienia seks jest momentem odnawiającym więź. Jednak wymóg budowania i odnawiania więzi poprzez współżycie nie pozwala na to, aby nie szanować ciała. To jest pułapka. Człowiek myśli, że jego świadomość może tworzyć dowolne pomysły na szczęście, traktując ciało jako przeszkodę do realizacji swoich pragnień. Miłość, która wyraża się we więzi, wyraża się także poprzez ciało, takie jakie ono jest, czasami słabo reagujące. Więź wyraża się również w przyjęciu tego ciała, bo jest to ciało kochanej osoby.
Przyjmujemy zatem, że to małżeństwo nie decyduje się na dziecko i w związku z tym częstotliwość współżycia jest bardzo mała. Małżeństwo obserwuje, że do ich małżeństwa wkrada się obojętność, izolacja.
Wtedy mogą szukać sposobów, jak lepiej poznać ciało, aby jednak współżyć częściej. Dodatkowo, rozwiązują problemy w ich relacji na poziomie psychologicznym. Ich sytuacja może ujawniać różne blokady, lęki, zahamowania, niedojrzałość emocjonalną. To jest szereg tematów do pracy nad sobą, lepszego poznawania siebie i uczenia się życia małżeńskiego, ale zawsze przyjmując realizm naszego ciała. Chodzi o to, aby więź była osadzona w realiach naszych ciał - aby jej nie odrywać od ciała. Pomimo trudności ze współżyciem więź małżeńska może rosnąć. Dochodzi do tego potrzeba obudzenia sakramentu małżeństwa, a więc nauczenie małżonków widzenia działania Boga w ich ciele i we więzi. Ono też przynosi bardzo dobre owoce. Małżonkowie widzą, jak Bóg zaczyna coś robić w ich życiu.
To złudzenie, że seks automatycznie buduje więź małżeńską?
Seks nie będzie budował tej więzi, jeśli oderwie się go od szacunku dla ciała drugiej osoby.
W takim razie co może robić małżeństwo, aby budować więź, nie traktując seksu jako magicznego sposobu pogłębiania relacji?
To pytanie zmusza nas do wejścia jakby na drugi poziom formacji. Najczęściej w Kościele mówimy o podstawowych założeniach - co trzeba wiedzieć, aby w ogóle przyjąć perspektywę chrześcijańskiej wizji małżeństwa i taką drogę życia. Czym innym jest wiedzieć, jak ma żyć małżeństwo katolickie a czym innym jest jednak umiejętność codziennego życia taką wizją. Pojawiają się tu właśnie wszystkie te wyzwania związane z niechęcią do współżycia, trudności, lęki. W konsekwencji do współżycia może dochodzić rzadko. Małżonkowie czują, że ten styl życia nadmiernie ogranicza ich seksualność.
Mówiąc najbardziej ogólnie: małżonkowie nie mają tego tematu odpowiednio przemyślanego. Wiedzą, że nie chcą stosować antykoncepcji, wiedzą, że powinni nauczyć się NPR-u, ale nie dość intensywnie zastanawiają się, jak żyć, gdy już się przyjmie tę drogę.
A więc jak żyć?
Konieczna jest formacja. Bez formacji tego problemu nie da się rozwiązać. Niestety, w Kościele brakuje formacji małżeństw sakramentalnych do życia seksualnego. Małżeństwa niesakramentalne rozwiązują te problemy przy pomocy prezerwatyw, pigułek, spiralek.
Ojciec jest właśnie jednym z tych ludzi Kościoła, którzy taką formację prowadzą.
Dlatego pokazuję małżonkom wszystkie trudności, jakie pojawiają się na tej drodze. Są to też trudności "czasu niepłodnego" - w tym okresie nie pocznie się dziecko, ale podjęcie współżycia jest trudniejsze. Na przykład żona nie ma zupełnie ochoty na seks. Znowu wracamy do wiedzy o ciele, o męskości i kobiecości. Mężczyzna jest rozkochany w żonie po stosunku. Z kolei żona chce czuć się kochana przed stosunkiem. To jest trochę trudne, aby pogodzić te dwie opcje, ale właśnie taka droga umożliwia dojrzewanie małżonków, uczenia się autentycznej więzi, która nie jest oderwana od cielesności. W okresie niepłodnym mąż musi się znacznie bardziej postarać, lepiej zatroszczyć o żonę, dłużej rozbudzać, stworzyć odpowiedni, emocjonalny klimat przed współżyciem, aby jego żona miała ochotę na seks. Mężczyzna ma za zadanie nauczyć się kobiety, kobieta mężczyzny.
Ujawniają się wtedy szalenie ważne różnice duchowe, psychiczne i fizyczne między mężczyzną a kobietą, ale i potencjał na przeżycie jedności. Często małżonkowie tego nie dostrzegają, a raczej nie umieją się nad tym zastanawiać. Posiadają odmienne schematy myślenia i komunikują się przy pomocy tych schematów.
Znowu wracamy do komunikacji.
Chodzi o namysł nad tym, co się dzieje. Jak przeżywamy naszą relację? Jakie towarzyszą temu emocje? Jak je wyrażamy? Jakie są konkretne potrzeby tej konkretnej kobiety - mojej żony i tego konkretnego mężczyzny - mojego męża.
Chcę powiedzieć jedno - seksualność małżonków to szalenie bogata, delikatna i różnorodna sfera. Problemów związanych ze współżyciem małżonków nie da się pokonać natychmiastowym rozwiązaniem typu "stosujcie prezerwatywę". Taki postulat liberalnego katolicyzmu jest anachronicznym sposobem myślenia, który nie uwzględnia współczesnej wiedzy o człowieku i jego złożoności. To nie jest postęp - wręcz przeciwnie, to myślenie prymitywne - złudna nadzieja, że seks będzie wspaniały, jeśli pojawi się antykoncepcja.
Bez najmniejszego problemu znalazłem porady księży, którzy w odpowiedzi na problem opisany przez internautę odpowiadają zdaniem typu "rozważcie to w sumieniu - jeśli uznacie, że prezerwatywa będzie dobrym rozwiązaniem, możecie ją stosować".
To jest właśnie rozwiązanie proste, ale zupełnie nieprzemyślane i dlatego szalenie wsteczne intelektualnie. Oczywiście ma w sobie ten posmak postępowości, ale ten postęp prowadzi donikąd. "Nie musimy się tłumić, możemy się rozwinąć, możemy się na siebie otworzyć" - wydaje się to wizja dająca wiele nadziei. Tymczasem jest to decyzja, która odcina szansę na wzajemne zrozumienie i na budowanie głębokiej, autentycznej więzi. Ta autentyczna więź łączy dwie osoby, które razem, powoli rozwiązują swoje problemy. Uczą się kochać wzajemnie.
Nie ma dróg na skróty, trzeba raz na zawsze zrezygnować z natychmiastowych, magicznych metod.
Właśnie taką magiczną metodą jest prezerwatywa.
Albo z drugiej strony, bezrefleksyjna, nieprzemyślana, pozbawiona osobistej decyzji "otwartość na życie", przy czym nie mówię teraz o rodzinach, które świadomie decydują się na wielodzietność.
Magicznym sposobem może być również zbywanie wszystkich problemów zdaniami typu: "Pan Bóg wam pomoże", "Zmów litanię i jakoś to będzie. Najskuteczniejsza jest ta…" - to też jest myślenie magiczne.
Jakie są Ojca sposoby na uczenie małżonków budowania więzi?
Nawiązując do papieża Franciszka - ważny jest proces rozeznawania. Wiemy, do czego chcemy doprowadzić, wiemy, na jakim jesteśmy etapie, zastanawiamy się, czego potrzebujemy. Powoli oswajamy się z tematem, zaczynamy rozmawiać o seksualności, przestajemy się wstydzić o tym mówić, rozwiązujemy problemy, które blokują nas przed tą rozmową - one niekoniecznie muszą być związane z seksualnością.
Do tej rozmowy potrzebujemy również odpowiedniego języka. Okazuje się, że język, którym posługują się media, w żaden sposób nie pozwala rozwiązać problemu. Jest zbyt prymitywny, aby poruszyć głębsze tematy.
Nie można również abstrahować od kwestii relacji z Panem Jezusem. Zauważyłem, że wielu małżonków naprawdę szczerze wierzy w obecność Chrystusa w Eucharystii, natomiast tylko teoretycznie uznają, że jest obecny również w ich więzi. Próbuję zatem wprowadzać Chrystusa Eucharystycznego pomiędzy małżonków - a więc małżeństwa zapraszam do wspólnego przebywania blisko Najświętszego Sakramentu. To dowód, że On jest tutaj z nami i między nami. Gdy z kolei wezmą monstrancję między siebie, jest to dla nich czytelny znak uświadamiający, że Jezus jest obecny właśnie między nimi, czyli właśnie w ich więzi. Często wywołuje to duże wzruszenie. To jest doświadczenie wiary w Boga obecnego w sakramencie małżeństwa.
W lipcu tego roku przypadła 50. rocznica ogłoszenia przez Pawła VI encykliki "Humanae Vitae". Czy nie przeceniamy dziś w Kościele znaczenia tego dokumentu?
"Humanae Vitae" ustawiła fundamenty życia seksualnego w małżeństwie. Bez tej encykliki zawaliłaby się cała katolicka etyka seksualna. Część Kościołów lokalnych w ogóle nie przyjęła tego nauczania. W tych miejscach panuje totalny bałagan, jeśli chodzi o życie seksualne wiernych, a Kościół nie ma właściwie żadnej, pociągającej propozycji, którą mógłby zaoferować małżonkom.
Propozycję, którą prezentuje "Humanae Vitae" można zrozumieć lepiej, gdy odróżni się małżeństwo naturalne od małżeństwa sakramentalnego. Małżeństwo naturalne realizuje swoją miłość najlepiej jak potrafi, ale wyłącznie po swojemu. Małżeństwo sakramentalne uczy się żyć z Chrystusem, który działa w ich więzi. Ta encyklika jest po prostu niezbędna, ponieważ daje ramy, dzięki którym małżeństwo złączone z Chrystusem może dojrzewać do miłości, jaką otrzymuje od Boga. Oczywiście dziś można by ten dokument napisać innym językiem i wprowadzić nowe elementy - mamy teologię ciała, rozwinęło się nauczanie Magisterium.
Mimo to pojawiają się głosy, że Paweł VI nie miał właściwie jednoznacznego zdania, jeśli chodzi o regulację poczęć i w gruncie rzeczy niewiele brakowało, aby katolicka etyka seksualna wyglądała dziś inaczej.
Ci, którzy chcą zanegować "Humanae Vitae", muszą namnożyć tysiące wątpliwości, aby ją obalić. Wskazuje się więc, że Paweł VI właściwie nie wiedział co podpisuje, albo podpisał wbrew sobie pod naciskiem kurialistów (w domyśle tych, którzy nie mają pojęcia o normalnym życiu). Niedawno jednak pojawiło się opracowanie ks. Marengo z Instytutu Jana Pawła II ds. Nauki o Małżeństwie i Rodzinie, z którego jednoznacznie wynika, że Paweł VI wiedział co robił, i był świadomy, że to przyniesie dobre owoce dla Kościoła. Oparł się naciskom, aby przyjąć w Kościele antykoncepcję. Wiedział, że poznawanie ciała i jego rytmu płodności jest właściwą drogą.
Adaptacja "Humanae Vitae" nie dotyczy tylko prokreacji.
Podejście do ciała, które wymaga zdobywania wiedzy o nim nie ogranicza się tylko do płodności, obejmuje też poznawanie dynamiki życia seksualnego, świadomość, w jaki sposób ciało się rozbudza, wiedzę o miejscach erogennych… W tym kontekście buduje się więź małżeńską niosącą ze sobą szacunek, wierność, miłość i odpowiedzialność. To jest szeroka perspektywa, która wykorzystuje i interpretuje sformułowania zawarte w "Humanae Vitae".
Można stosować metody naturalne, formalnie zachowywać naukę Kościoła, a nie znać dobrze ciała współmałżonka, ani nie umieć przeżywać więzi z nim. Jeśli nie rozumiemy cielesności i nie wykorzystujemy jej do budowania relacji, może pojawić się bunt przeciwko ciału: "Co z tego, że stosujemy NPR, skoro współżyjemy raz na miesiąc?!".
Wtedy cielesna więź redukowana jest tylko do stosunku seksualnego.
Tymczasem ciało daje bardzo szeroką perspektywę budowania i wyrażania więzi - zawiera się w niej na przykład czułość, troska, opieka, poczucie bezpieczeństwa, wierność. Te wszystkie elementy wpływają z kolei na jakość małżeńskiego seksu.
Ksawery Knotz OFMCap - kapłan zakonu Braci Mniejszych Kapucynów, doktor teologii pastoralnej, rekolekcjanista, duszpasterz małżeństw, redaktor naczelny portalu "Szansa Spotkania".
Bartłomiej Sury - dziennikarz, redaktor i publicysta.
Skomentuj artykuł