Uwielbiam. Tylko tyle

Uwielbiam. Tylko tyle
(fot. Sebastian Nycz / Fundacja Malak)

Najciemniejsze momenty są zawsze, kiedy zrezygnuję. Chodzi o to, żeby podnieść myśl, słowo i ręce do Niego wtedy, gdy wszystko mówi, żeby skupić się na sobie.

Co roku świętuję duchowe urodziny. Serio. 7 marca piszę urodzinowego posta na fejsie, spotykam się ze znajomymi, piję wino, przyjmuję życzenia. I zawsze robię placki z rodzynkami - niektórzy pewnie domyślają się, dlaczego (innych odsyłam do rekolekcji „Ewangelia dla potłuczonych”). To właśnie 7 marca w bazylice przy ul. Stolarskiej 12 wszystko zaczęło się zmieniać. Chociaż wtedy jeszcze nawet o tym nie wiedziałam.

W tym roku mija siedem lat, podczas których próbowałam znaleźć poważny powód, żeby machnąć ręką na to dziwne doświadczenie, czaiłam się w ostatniej ławce, mówiłam Mu o tym, co mnie wkurza w Kościele - nawet nie wiedząc, że właśnie się modlę, wyspowiadałam się pierwszy raz od lat, potem spowiadałam się jeszcze dziesiątki razy, spotkałam wspólnotę i zaczęłam w niej być i działać - tak, jak nigdy bym się nie spodziewała. I nadal przeplata się we mnie wiara i niedowiarstwo, wątpliwości i zaufanie, cierpliwość i irytacja, nadzieja i jej brak. Ale prawdziwym nowym otwarciem było Zesłanie Ducha Świętego, gdy pierwszy raz podniosłam ręce w geście szczerego, bezradnego uwielbienia.

Mówić Mu komplementy? Nie mam lepszego pomysłu

Siedziałam wtedy w kościele, w tłumie ludzi i czułam, że się rozsypuję. Z pozoru wszystko było dobrze. Od ponad dwóch lat trwała moja nieoczekiwana przygoda wiary. Od roku z hakiem w pełni sakramentalnie. Kościół miał już twarz konkretnych ludzi i powoli stawał się domem. Reszta życia też nie najgorzej: fantastyczni przyjaciele, wielu znajomych, fajne studia, licencjat o reportażach Kischa i Wańkowicza, pierwsze zawodowe drgnięcia, plany na przyszłość, dużo marzeń, a prawdziwa dorosłość jeszcze nie na tyle blisko, żeby się przejmować.

A jednak, chociaż nikt o tym wiedział, to był dla mnie okropnie ciemny czas.

„Opowiedziałam ci już wszystko, co czuję. Co mam jeszcze powiedzieć? O co mam prosić?” - zastanawiałam się tamtego czerwcowego wieczoru. Chociaż wyrzuciłam z siebie cały syf, czułam, że mam na plecach za duży ciężar i nie wiem, co z nim zrobić. Ale kolejna prośba o ratunek wydawała mi się jałowa. Zniechęcenie. „Dzisiaj jest Zesłanie - więc proście o Ducha! I tyle, to wystarczy” - usłyszałam podczas konferencji. - „A potem, z czymkolwiek tu nie przyszliście, zacznijcie uwielbiać. Na moment, na ten jeden wieczór odwróćcie oczy od siebie i mówcie Mu komplementy. Tak, jak umiecie.”.

„Okej. Chyba nie mam lepszego pomysłu.”

Kiedy zaczęła się modlitwa - głośna, energetyczna i radosna - stanęłam z przodu. Trochę na siłę, trochę przekór samej sobie. I w całym swoim chaosie i smutku podniosłam ręce. Najpierw poprosiłam o Ducha. W najprostszych zdaniach, właściwie na nic nie licząc. A potem - już zupełnie w poprzek sobie - po prostu zaczęłam śpiewać jedną z tych kiczowatych piosenek uwielbienia.

I nagle On dał się poznać tak, jak nigdy wcześniej. Na dnie doliny nadszedł dla mnie wreszcie dzień Pięćdziesiątnicy.

Nie wszystkie pieśni i słowa uwielbienia muszą być głośne. Ważne, żeby On je usłyszał. Jest ich jedynym adresatem.

Od uwielbienia tylko krok do uwolnienia

Zabawne, jak wielu ludzi gdy słyszy o uwielbieniu, pospiesznie zaznacza na wstępie: to nie moja duchowość. Co konkretnie nie jest waszą duchowością? Czy wydaje się wam, drodzy uwielbieniowi sceptycy, że w chodzi w tym wszystkim o ręce w górze, taniec i covery Hillsonga? No, może trochę. Ostatecznie ulubionym obrazem wszystkich charyzmatyków jest król Dawid tańczący przed Arką (zob. 2 Sm 6. 12-23). Ale chociaż zewnętrzne formy rzucają się w oczy, tak naprawdę nie chodzi o nie. A o co?

„Uwielbienie jest tą formą modlitwy, w której człowiek najbardziej bezpośrednio uznaje, iż Bóg jest Bogiem. Wysławia Go dla Niego samego, oddaje Mu chwałę nie ze względu na to, co On czyni, ale dlatego że ON JEST”. (KKK 2639).

Akt woli - to jest pierwsza struna do poruszenia. Staję w świadomości, że On JEST. Niezależnie od tego, co dzieje się we mnie i wokół mnie - jest ze mną Stwórca wszechświata, Baranek, Oblubieniec i Przyjaciel. Uznaję, że jest Panem. Zaczynam mówić Temu, którego kocham i za którym tęsknię, jaki jest.

Rzeczywiście, niektórzy chcą to wyśpiewać i wytańczyć. I wtedy podczas spotkania modlitewnego nagle odkrywasz, że rozumiesz króla Dawida, bo ciebie też przestaje interesować, czy ośmieszysz się przed kimś, czy nie. Liczy się tylko On. A ty stajesz się przed Nim jak dziecko, zupełnie wolny. Nic dziwnego, że uwielbienie często otwiera na charyzmaty - pojęcia okazują się za małe, zaczynasz więc modlić się w językach, pojawiają się prorocze obrazy i słowa…

Ale równie dobrze można uwielbiać w pustym pokoju. Uwielbiać w milczeniu i z zamkniętymi oczami. Uwielbiać pracą. Uwielbiać zmywaniem naczyń. Uwielbiać w myślach. Nie wszystkie pieśni i słowa uwielbienia muszą być głośne. Ważne, żeby On je usłyszał. Jest ich jedynym adresatem.

Serce w górze, gdy ręce w dole

A jak uwielbiać Bożą wszechmoc, kiedy wszystko się wali? Jak skupiać się na Miłości, kiedy pustka przybija? Jak chwalić Obecność, kiedy wydaje się, że nie ma żadnej obecności? To strasznie trudne. Ale właśnie wtedy uwielbienie jest dla mnie jak światło w ciemności. "Czasami w nocy budzi mnie ogromny lęk. Boję się o dzieci, o ich przyszłość... I wtedy uświadamiam sobie, że On cały czas jest ze mną, że jest wszechmocny" - opowiadał Marcin Jakimowicz podczas nauczania we wspólnocie Głos na Pustyni.

W jednej z firm, w których pracowałam, miałam spory kryzys. Wiedziałam już, że nie zostanę tam długo i strasznie się bałam, co będzie dalej. Powinnam już szukać nowej pracy, ale gdzie? Jak? Nie miałam pojęcia. A co, jeśli niczego nie znajdę? Pewnego naprawdę trudnego dnia poczułam, że sytuacja kompletnie mnie przerasta i tracę nadzieję. Wyszłam z pokoju. To musiało wyglądać absurdalnie - siedziałam w biurowej łazience, płakałam, trzymałam ręce w górze i, chociaż w wyobraźni widziałam już siebie w kolejce do urzędu pracy, modliłam się uwielbieniem. Godzinę później dostałam mail… z propozycją pracy. A później telefon z propozycją kolejnej. To były dwie świetne i kompletnie nieoczekiwane oferty.

Jestem strasznie małej wiary. Za każdym razem coś takiego mnie zaskakuje, ale, uczciwie mówiąc, takie wydarzenia zdarzają się dość często - ja nieudolnie, ale szczerze skupiam się na Nim wbrew okolicznościom, a On odpowiada tak szybko, namacalnie i hojnie, że moje niedowiarstwo chowa się do kąta. Ale odpowiedź wcale nie musi przyjść od razu i tak, jak sobie zaplanuję. To nie jest żadna transakcja wiązana, żadna magiczna sztuczka. Najważniejsze jest samo skupienie na Nim. W środku każdej sytuacji i stanu, w którym jestem: entuzjazmu, euforii, dumy, niepokoju, złości, irytacji, przerażenia. Nie udaję, że nie ma we mnie tych uczuć, nie zagłuszam ich, ale właśnie w nich staram się stawiać Go przed sobą. Najciemniejsze momenty są zawsze, kiedy zrezygnuję. Chodzi o to, żeby podnieść myśl, słowo, ręce do Niego właśnie wtedy, gdy wszystko mówi, żeby skupić się na sobie.

Obecność na wielbieniowych eventach nie jest do zbawienia koniecznie potrzebna. "Jakie piękne jest imię Twe" ustawione na dzwonek też nie. Nie chcę, żeby wszyscy katolicy chodzili na charyzmatyczne spotkania modlitewne. Bałabym się, gdybyśmy wszyscy mieli taką samą wrażliwość. Ale marzę o Kościele, dla którego uwielbienie jest równie naturalne, co oddychanie. Niezależnie od duchowości i samopoczucia.

Redaktorka i dziennikarka DEON.pl, autorka książki "Pełnymi garściami". Prowadzi blog dane wrażliwe.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Są takie momenty, kiedy brakuje nam tchu.
Są takie chwile, kiedy nie mamy już na nic sił.
Są takie dni, kiedy trudno nam dostrzec nadzieję.

Nadziejnik, który trzymasz w swoich rękach, jest właśnie...

Skomentuj artykuł

Uwielbiam. Tylko tyle
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.