Alto Madidi – ukryta kraina cz. I

Biwak nad rzeką Tekehe (fot. Ed Bochnak)
Ed Bochnak / slo

Staliśmy przed chatą skleconą z tyczek bambusa i pokrytą strzechą z liści palmowych. Spojrzawszy na Piotra powiedziałem: "To chyba tu". Wetknąłem głowę do wnętrza i zawołałem: "Melvin!". Wpadające przez szpary światło rozmywało półmrok. Na rozwieszonym pod sufitem hamaku dojrzałem czyjąś postać.

– Hola Eddie! – wykrzyknął Melvin z nieukrywaną nutą zdziwienia i szerokim gestem zaprosił nas do środka. Melvina poznaliśmy rok wcześniej. Pomógł nam zorganizować i poprowadzić niemal 700-kilometrowy spływ Rio Beni przez boliwijską dżunglę. Wewnątrz chaty jedynym meblem, poza hamakiem, był mały telewizor ustawiony na glinianym klepisku.
– Co was tu znów sprowadza? – zapytał Melvin.
– Alto Madidi – odpowiedziałem.
Znaczący uśmiech pokazał się na jego twarzy. – Kiedy? – zapytał.
– Jak najwcześniej – odpowiedziałem.
– Wspaniale. Trzy tygodnie to minimum. Musi być kucharz, tragarz... – szybko zaczął wymieniać.
– Dolicz drugiego tragarza, bo mamy ze sobą dużo sprzętu – przerwałem mu.
Melvin już był w swoim świecie. – Około 5 dni na przejście gór Tutumo, kolejne dwa z biegiem Rio Madidi, aby dojść do miejsca, gdzie rzeka staje się spławna, a ostatnie 10 dni na tratwie – wyliczał.
– Na jakiej tratwie – wtrąciłem – ja myślałem o jakieś łodzi, dłubance.
– Wybudujemy dwie tratwy z drzewa balsa – powiedział Melvin.

Minął rok od dnia, kiedy siedząc przy ognisku u ujścia Rio Madidi do Beni wsłuchiwałem się w odgłosy dżungli. Z oddali niosły się nawoływania wyjców. Wtedy to zadałem Melvinowi pytanie, które nurtowało mnie od wielu miesięcy.
– Czy w tych lasach żyje nieznany szczep Indian?
– O tak – potwierdził. – Kilka lat temu jakiś gringo przyjechał do Rurry i wszystkich wypytywał o nich, zbierał informacje od poszukiwaczy złota, przewodników i traperów. Potem wyruszył w górne dorzecze Rio Madidi i słuch o nim zaginął – tu Melvin przerwał i zaciągnął się dymem z papierosa. – Będąc na jednym z dopływów Alto Madidi, na piaszczystej plaży natknąłem się na strzałę, a przy niej odciski dużych płaskich stóp – mówiąc to rozłożył dłoń, wskazując na odstający kciuk. – Typową cechą pierwotnych nomadów jest odstający duży palec u stopy – podkreślił. – My ich unikamy – szybko dodał – oni nas też. Sami o siebie mówią Toromanas, czyli "wolni ludzie".

Ta opowieść nie dawała mi spokoju po powrocie ze spływu rzeką Beni. Zacząłem wertować książki i surfować po internecie. Z każdą przeczytaną stroną i zdobytą informacją klarował się przede mną obraz dzikiej i nieodkrytej jeszcze dżungli. Do serca Alto Madidi nie prowadzi żadna droga. Tylko miejscowi przewodnicy znają dawne ścieżki ciągnące się wzdłuż rzek, przełęczy i jarów. Jest to jeden z ostatnich przyczółków pierwotnej przyrody, ukryta kraina – gdzie życie i czas biegną starym torem, a w cieniu olbrzymich drzew przemykają ostatni wolni Indianie Toromonas.

Była godzina 5 rano, gdy opuszczaliśmy zaspane Rurre. Młody tragarz na dwukołowych taczkach zawiózł nasz ekwipunek do rzecznego portu. Promem popłynęliśmy do leżącego na drugim brzegu miasteczka Bonawentury.

Wpatrzony w słoneczną smugę światła migającą na falach odczuwałem lekki dreszcz emocji – właśnie rozpoczynałem kolejną wyprawę. Trasa miała biec przez jeden z najbardziej dzikich zakątków boliwijskiej dżungli, zwany Alto Madidi. Park Narodowy Madidi, założony w 1995 roku, znajduje się w górnym dorzeczu Amazonki. Zajmuje obszar ponad 20 tysięcy kilometrów kwadratowych. Wraz z graniczącymi z nim parkami Manuripi-Heath, Apolabambą i rezerwatem Manu w Peru jest częścią jednego z największych obszarów chronionych na świecie. Ponad 300 kilometrów, które zamierzamy przepłynąć, to dziewicza dżungla. Królestwo jaguara i tapira.

Po skromnym śniadaniu, przyrządzonym na otwartym palenisku w przydrożnej restauracji, spakowaliśmy wszystko na zamówionego przez Melvina minivana i ruszyliśmy w drogę ku przygodzie. Nasza grupa liczyła 6 osób: mój przyjaciel Piotr Tomala, kucharz Jimmy, dwóch tragarzy – Dervin i Tommy, nasz przewodnik Melvin i ja. Niemal 100-kilometrową trasę pokonaliśmy w 4 godziny.

Pierwsze kilometry w górę rzeki Tekehe przemierzaliśmy brzegiem. W dżungli wykorzystaliśmy naturalną drogę, jaką było koryto rzeki. Brodząc w wodzie pokonywaliśmy znaczne odległości. Podążaliśmy starym szlakiem, który wiódł zboczem Gór Tygrysich, zwanych przez miejscowych Tutumo. Wyznaczały go nacięcia na pniach i nadłamane lub obcięte gałęzie, które z czasem zrastały się, ale z widocznym odkształceniem.

Około południa zaczął padać deszcz, który z małymi przerwami towarzyszył nam do wieczora. Rozpoczynała się właśnie pora deszczowa. Gwałtowna ulewa w górnym odcinku rzeki Tekehe mogła podnieść poziom wody nawet o kilka metrów. Aby uchronić się przed podtopieniem, nasz pierwszy biwak rozbiliśmy na wysokiej skarpie.

Nazajutrz teren wędrówki stał się bardziej dziki. Otaczające nas wzgórza porastał gęsty las deszczowy. W dolinach stały ciężkie mleczne chmury zapowiadające dalsze opady. Posuwaliśmy się cały czas w górę rzeki. Około południa natrafiliśmy na porzucony sprzęt, używany przez garimpeiros, czyli amatorów złotego piasku: drewniane koryto, a przy nim usypaną hałdę piachu i miedzianą miskę do wypłukiwania złota z rzeki.

Po krótkiej praktycznej lekcji udzielonej nam przez Melvina spróbowałem i ja szczęścia. Zanurzyłem miskę w rzece i nabrałem piasku. Okrężnymi ruchami wylewałem wodę z miski, wraz z mułem i żwirem, aż do momentu, gdy na dnie pozostał tylko miałki piasek. Wtedy dodałem znów wody i powtórzyłem cały proces. Złoto jest cięższe i opada na dno, natomiast piasek zmieszany z wodą tworzy zawiesinę, którą wylewa się z misy. Po kilku próbach na dnie miski zauważyłem pobłyskujące malutkie ziarna złota.

Melvin wytrwale kroczył z przodu, torując drogę maczetą. Minęło południe, a my prawie bez chwili wytchnienia w drodze, w dół i w górę. Chcieliśmy jak najwcześniej dotrzeć do leśnego strumienia, gdzie zamierzaliśmy rozbić nasz obóz. Rzeka gwarantowała czystą wodę i dobre miejsce na biwak. Szybko zapadała ciemność, drzewa, krzewy i korzenie stawały się coraz bardziej jednolitą masą. O zmroku, po 10 godzinach nieprzerwanego marszu, wyczerpani, dotarliśmy do leśnego potoku.

Miał to być nasz ostatni biwak po tej stronie gór. Nazajutrz mieliśmy przekroczyć dział wodny i wejść w zielone serce Alto Madidi. Siedząc przy ognisku, objadaliśmy się obwarzankami z serem.

Zmęczeni, nie zauważyliśmy gwałtownej zmiany pogody. W namiocie poczułem chłód, jednak zmęczenie wzięło górę i szybko usnąłem. Obudziłem się w środku nocy, szczekając zębami. Dopadło nas surazo – zimny prąd powietrza znad górskich andyjskich lodowców. Piotr, zawinięty w puchowy śpiwór, spał. Na zewnątrz panowała cisza. Nawet cykady gdzieś się pochowały i umilkły.

Świtało, gdy wyczołgałem się z namiotu. Konary drzew przytrzymywały biały dym z ogniska. Z dymem dopłynął do mnie zapach smażonych placków. Wokół było chłodno i mokro. Przy ognisku przywitał mnie Jimmy kubkiem gorącej kawy.

Tego dnia długim trawersem wspinaliśmy się na grzbiet stromego zbocza. Wilgoci o smaku jesiennych liści towarzyszyła mgła. Dopiero około południa dotarliśmy do przełęczy, z której roztaczał się wspaniały widok na dolinę Rio Madidi. GPS wskazał niemal 900 metrów nad poziomem morza. Wokół nas pokryte dżunglą szczyty, a w dali wstążka wody przedzierała się przez tropikalny las. Był to nasz cel – rzeka Rio Madidi.

Po krótkim odpoczynku Melvin poprowadził nas do małego źródła wytryskującego z gliniastego zbocza. Rodzący się tu strumień był jednym z dopływów Rio Madidi. Kryształowe krople spadały w dół w nieprzeniknioną, tonącą w półmroku selwę. Ruszyliśmy ich śladem. Czekało nas teraz strome schodzenie. Wąskie koryto strumienia powoli powiększało się, dając możliwość swobodnego marszu. W samo południe stanęliśmy nad brzegiem Rio Madidi. Całe Alto Madidi stało przed nami otworem.

W miejscu tym rzeka miała około 15 metrów szerokości. Kryształowo czysta rzeka była bardzo płytka. Wody powinno być na głębokość dwóch rozwartych dłoni, aby swobodnie spływać tratwą, tu zaś ledwo woda zakrywała jedną.

Na olbrzymiej, piaszczystej łasze, blisko linii gęstych krzewów, rozbiliśmy nasz pierwszy obóz nad Rio Madidi. – Uważajcie na sepe – ostrzegł nas Melvin – jest ich tu bardzo dużo. Sepe to mrówki liściarki, które obgryzają liście i znoszą je do gniazd. Liście niezbędne są do sformowania kompostów, na których hodują dostarczające im celulozy grzyby. Gniazdo zamieszkiwać może kilka milionów osobników. Tną nie tylko liście, ale też płótno i poliester. Po jednej dobrze przepracowanej nocy z namiotu może pozostać tylko stelaż.

cdn.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Alto Madidi – ukryta kraina cz. I
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.