Cel - Santiago de Compostela
Droga nie była łatwa, a jak się okazało, kraj miodem i mlekiem płynący stał nie w tym miejscu, w którym go oczekiwaliśmy. Przeszliśmy przez chwile zwątpienia, targowanie się z własnym ciałem i pokonywanie paskudnych cech charakteru. Patrzyliśmy w lustro, którym okazały się nieprzewidziane sytuacje i... ze zdumienia coraz szerzej otwieraliśmy oczy.
Jak przed laty Mojżesz i reszta Izraela wyruszyli na pustynię, by dotrzeć do Ziemi Obiecanej, wyruszyliśmy i my. Droga nie była łatwa, a jak się okazało, kraj miodem i mlekiem płynący stał nie w tym miejscu, w którym go oczekiwaliśmy. Przeszliśmy przez chwile zwątpienia, targowanie się z własnym ciałem i pokonywanie paskudnych cech charakteru. Patrzyliśmy w lustro, którym okazały się nieprzewidziane sytuacje i... ze zdumienia coraz szerzej otwieraliśmy oczy. W końcu dotarliśmy do Santiago de Compostela, a tam Jakub, który przez całą drogę pilnował, żebyśmy nie wpakowali się w kłopoty, popatrzył na nas z politowaniem i... pozwolił nam przytulić się do swojej figury z nadzieją, że po raz kolejny zostaną wysłuchane nasze bardziej i mniej poważne intencje. A my postanowiliśmy, że już nigdy więcej nie wybierzemy się na tak długą pielgrzymkę. Nigdy, albo przynajmniej do następnego razu.
Wyjście
I wyruszyli Izraelici z Ramses do Sukkot w liczbie około sześciuset tysięcy mężów pieszych, nie licząc dzieci. Także wielkie mnóstwo cudzoziemców wyruszyło z nimi, nadto drobne i większe bydło i olbrzymi dobytek (Wj 12, 37 - 38).
I wyruszyli: Marek, Dominika i Ania; Rysiek, Gosia, Rafał i Michał oraz Gosia i Kuba. Razem dziewięć osób. Grupa niby niewielka, ale na Camino to prawdziwy tłum. Bo każdy człowiek to inny punkt widzenia, inne wizje, marzenia i oczekiwania. Ale o tym jeszcze nie teraz. Bo zanim wyruszyli, pielgrzymi musieli się spakować.
Muszla i żółta strzałka pokazują, w którą stronę iść, by nie zboczyć ze szlaku (fot. Fresco Tours / (CC BY 2.0) / flickr.com)
Izraelici mieli pewnie wozy i zwierzęta. Poza tym opuszczali Egipt na zawsze, więc nie musieli się zastanawiać, co ze sobą zabrać - brali wszystko. Zresztą ich "wszystko" to pewnie i tak mniej, niż "wszystko" współczesnego statystycznego Europejczyka. Zrozumiałe więc, że my musieliśmy się ograniczać. To wprost zdumiewające, jak człowiek potrafi zmniejszyć do minimum swoje zapotrzebowanie na przedmioty materialne, kiedy cały dobytek musi nieść na własnych plecach. Dlatego pakowanie było naprawdę ważnym elementem całej wyprawy. Dużo wcześniej - kupowanie namiotu i śpiworów. Szukanie w internecie. Ten śpiwór waży 90 dag, a ten 60 dag. 30 dag różnicy to bardzo dużo - tyle waży konserwa. Potem, kilka dni przed wyjściem, na podłodze w salonie każdy z naszej rodzinnej podekipy położył swój plecak i wszystko, co zamierzał tam upchać.
- Mamo, lepiej będzie, jak wezmę tę koszulkę, czy tę?
- Weź obie.
- Zwariowałaś?! Cztery to absolutne maksimum, bo przecież potem muszę to nieść! Trzy już wybrałam, więc mogę wziąć jeszcze tylko jedną.
Tak naprawdę to nie chodzi o koszulkę, bo przecież taka koszulka nie waży zbyt dużo. Chodzi o zasadę, bo jeśli pofolguję sobie przy koszulkach, to potem wezmę jeszcze dodatkowe spodenki, dodatkową konserwę i... tu już faktycznie ciężar zaczyna być odczuwalny. Podobno na szlaku prawdziwi desperaci wyciskają pastę do zębów z tubki do zlewu, żeby mieć chociaż wrażenie, że plecak jest lżejszy.
W czasie drogi można zaprzyjaźnić się nie tylko z ludźmi. Schronisko w Herbon, przy klasztorze franciszkanów (fot. Marek Kapłański)
Ostatecznie, po przekładaniu rzeczy z kupki na kupkę, dopychaniu tego, o czym zapomnieliśmy i wyciąganiu tego, co uznaliśmy za zbędne, cały dobytek, podzielony według rodzaju i przydatności, zabezpieczony przed deszczem plastikowymi reklamówkami, leży sobie w plecakach, które powinny ważyć najwyżej 10% masy ciała właścicieli. Każdy z nas ma więcej, ale pocieszamy się, że kiedy zjemy już konserwy i całe 60 zupek chińskich, poczujemy ulgę.
Trzy spakowane plecaki stoją oparte o schody. Każdy, kto wchodzi do domu, musi je zauważyć. Centralne miejsce wybraliśmy dla nich nie tylko dlatego, żeby nie zapomnieć zabrać ich w podróż. Plecak to po prostu nieodłączna część pielgrzyma. W pewnym momencie staje się jakby elementem jego ciała. Jest w nim wszystko, co potrzeba, poza tym w nocy służy jako poduszka, w czasie postoju można na nim usiąść, nawet kiedy trawa jest mokra. Po dojściu na nocleg plecaki układa się jeden za drugim przed drzwiami do schroniska. Zastępują one pielgrzymów, którzy zamiast stać w kolejce, mogą odpoczywać obok. Trzeba jednak uważać, żeby za bardzo nie przyzwyczaić się do swojego bagażu.
Trudno powiedzieć, co jest bardziej pasjonujące - droga, którą można odmierzać przebytymi kilometrami, czy podróż w głąb siebie… (fot. José Antonio Gil Martínez / CC BY 2.0 / flickr.com)
Zmęczony pielgrzym zostaje daleko w tyle. Słyszy:
- Daj mi swój plecak, poniosę go przez chwilę.
- Nie mogę, bo on pomaga mi iść. Jak ci go oddam, to się przewrócę.
Często można spotkać ludzi, którzy ulegają temu złudzeniu. Nie mam pojęcia, skąd się ono bierze. Człowiek jest przekonany, że z ciężarem na plecach jest mu łatwiej niż bez niego. Jednak kiedy się go pozbędzie, natychmiast odczuwa ulgę.
Jutro mamy wylatywać do Lizbony. Jest 22:00, a ja przypomniałam sobie właśnie, że nie przyszyłam jeszcze do plecaka polskiej flagi. Szybkie poszukiwania białego i czerwonego materiału. Jest! Niestety śliskie płótno ślizga się i igła za nim nie nadąża. Krzywo przyszyte, ale trudno. Najważniejsze, że barwy narodowe zdobią bagaż. Dzięki temu będę mogła pokazać przedstawicielom innych narodowości, że i Polaków na szlaku nie brakuje. Poza tym nic tak nie buduje, jak "Powodzenia!" wypowiedziane po polsku przez wyprzedzającego rowerzystę. Bo Camino można pokonać na trzy sposoby: pieszo, na rowerze, lub konno. Ważne, żeby mieć za sobą odpowiednio długą trasę - w pierwszym przypadku minimum 100 km, w pozostałych - przynajmniej 200.
Podekscytowani kładziemy się spać, żeby następnego ranka wybrać się na mszę, a potem dołączyć do reszty ekipy. Pożegnanie z rodzinami, lotnisko, odprawa, wylot, lądowanie, nocleg na lotnisku w Paryżu, znowu odprawa, znowu wylot, znowu lądowanie... wreszcie Lizbona - przygodo witaj! Szybkie przepakowanie plecaków, kije w dłoń i zaczynamy marsz.
- Którędy do Alhandry?
- Idźcie prosto, potem w lewo, tam złapiecie pociąg.
- Ale my chcemy dojść tam na piechotę.
- Co?! Na piechotę? Przecież to jest 30 km!
Jaką minę miałby ten człowiek, gdyby się dowiedział, że chcemy przejść nie 30, ale 650 km, woleliśmy już nie sprawdzać. Jeszcze nie raz na pytanie: "Którędy do Santiago?" mieliśmy usłyszeć odpowiedź: "Santiago?! Przecież to jest w Hiszpanii!" Cóż, trasa portugalska należy do najmniej uczęszczanych, głównie dlatego, że mało tam schronisk, więc nie ma co się dziwić, że o pielgrzymach mało kto tu słyszał.
Pielgrzymowanie to ciężka praca, na którą składa się wysiłek fizyczny i trud kształtowania własnego charakteru (fot. Marek Kapłański)
Woda
Pan odpowiedział Mojżeszowi: "Wyjdź przed lud, a weź ze sobą kilku starszych Izraela. Weź w rękę laskę, którą uderzyłeś w Nil, i idź. Oto ja stanę przed tobą na skale, na Horebie. Uderzysz w skałę, a wypłynie z niej woda, i lud zaspokoi swe pragnienie". Mojżesz uczynił tak na oczach starszyzny izraelskiej. (Wj 17, 5-6)
Wprawdzie nie szliśmy przez pustynię, ale przełom lipca i sierpnia to niezbyt dobra pora na pielgrzymkę. 40 stopni to zdecydowanie za gorąco, żeby iść. Oglądaliśmy się za siebie i przez kilka dni co jakiś czas widzieliśmy dym. Nie mieliśmy dostępu do mediów, ale członkowie rodziny mówili nam przez telefon, że ciągle słychać o pożarach w Portugalii. Drogi były puste. Ludzie zamykali się w domach, w poszukiwaniu odrobiny chłodu, a my szliśmy przed siebie.
Zanim wyszliśmy z domu, tata przygotował trasę pielgrzymki, rozpisaną na konkretne etapy. Dzięki temu wiedzieliśmy, dokąd mamy dojść konkretnego dnia. Odcinki nie wydawały się nam długie, teren nie wyglądał na zbyt górzysty, więc postanowiliśmy, że będziemy łączyć niektóre etapy, żeby zdążyć pójść jeszcze na Finisterrę. Przypuszczaliśmy, że spokojnie możemy pokonać 40 km w ciągu jednego dnia, o ile raz na jakiś czas trochę odpoczniemy. Chcieliśmy za to po dojściu do Santiago przejść jeszcze niecałe 100 km i zobaczyć miejsce, które w średniowieczu uważano za koniec świata. Pielgrzymi kąpali się tam w oceanie i palili swoje ubrania na pamiątkę tego, że na Camino "umiera stary człowiek, a rodzi się nowy". Zabierali stamtąd charakterystyczne, duże, płaskie muszle, które były dowodem odbycia pielgrzymki. Później wkładano je do grobu, wierząc, że po śmierci pielgrzyma, św. Jakub wstawi się za nim i zabierze go do nieba. Dziś muszle bez problemu można kupić w Santiago, nawet jeśli przyleciało się tam samolotem, stąd symbol ten stracił sporo na znaczeniu.
Fatima - jedno z najsławniejszych sanktuariów w Europie. Jak moglibyśmy go nie odwiedzić? (fot. cdolivei / (CC BY 2.0)
Nie o muszlach jednak miało być, ale o tym, że mieliśmy dobre chęci, lecz o wiele łatwiej jest podróżować palcem po mapie, niż przemieszczać się na własnych nogach. Gorący asfalt paruje, od słońca aż boli skóra, robią się pęcherze od poparzeń, wyglądamy wszyscy jak liniejące węże. Idziemy pół godziny, po czym na chwilę kładziemy się w cieniu, o ile uda się go znaleźć. Realizując nasz projekt, powinniśmy zdecydowanie rzadziej robić postoje, ale kiedy od gorąca kręci się w głowie i dopadają mdłości, wcale nie jest to proste. Można zapomnieć o dojściu na Finisterrę, kiedy mamy kłopot z przejściem 20 km w ciągu dnia. Na horyzoncie pojawia się mgliste niebezpieczeństwo, że nie zdążymy dotrzeć nawet do Santiago - kupiliśmy już bilety na lot do domu, więc nasz czas jest ograniczony. Piszę sms do przyjaciela: "To jest katorga. Mamy ochotę położyć się na asfalcie i czekać na sępy." Dostaję odpowiedź: "Tu już nic się zrobić nie da, tylko zacisnąć zęby i iść." Nie ma to jak męski racjonalizm! Ale Wojtek ma rację. Poza tym łatwiej jest iść, kiedy wiadomo, że ktoś o nas myśli.
Idziemy mało uczęszczanymi drogami, więc trudno o wodę. Na szczęście spotykamy dobrych ludzi, którzy nigdy nam jej nie odmawiają. Podajemy swoje puste butelki i po chwili dostajemy z powrotem pełne. Pewna kobieta na stacji benzynowej oddaje nam swoją wodę mineralną z lodówki. Jeśli wierzyć mitom, to chyba właśnie tak powinna smakować ambrozja.
Jakaś pani podlewa ogród wężem. Kiedy przechodzimy obok, pyta nas o pozwolenie, po czym polewa wodą nasze ubrania. Mamy powód do śmiechu i przez chwilę czujemy ulgę. Po kilku minutach wszystko znowu jest suche.
- W takiej temperaturze nie da się iść! Nigdy nie dojdziemy do celu! - powoli wpadamy w przygnębienie
- Przecież ludzie jakoś tu żyją i normalnie funkcjonują. To musi być możliwe!
Postanawiamy wstawać przed świtem i iść jak najdłużej i jak najszybciej, zanim słońce będzie wysoko na niebie. W najgorętszej porze robimy długą przerwę obiadową, a potem idziemy, aż słońce zaczyna zachodzić. Metoda działa! Szkoda, że nie wpadliśmy na to wcześniej.
Jak widać, pobożność maryjna jest bliska nie tylko Polakom (fot. Marek Kapłański)
Odpoczynek
Kiedy obłok podnosił się nad przybytkiem, Izraelici zwijali obóz, a w miejscu, gdzie się zatrzymał, rozbijali go znowu" (Lb 9, 17)
Na odcinku od Lizbony do Porto nie ma schronisk dla pielgrzymów, za to jest wielu dobrych ludzi. Pierwszą rzeczą, jaką trzeba zrobić po dojściu do miasteczka, jest znalezienie straży pożarnej. Bombeiros, jak nazywa się tu strażaków, nigdy nie odmawiają pielgrzymom pomocy. Nawet, jeśli nie mają miejsca, gdzie można przenocować, oferują prysznice i mówią, dokąd się udać, na przykład odsyłają do miejscowego księdza. W niektórych miejscowościach nie ma jednak strażaków, więc tam dopiero zaczyna się przygoda i szkoła zaufania.
Trzeci dzień marszu. Cel - Santarem. Jesteśmy na miejscu, słońce zachodzi, strażaków brak. Idziemy do kościoła i modlimy się o nocleg. Przy wyjściu zaczepia nas grupka tutejszych mieszkańców. Tylko jedna starsza kobieta zna angielski. Po kilku pytaniach, odpowiedziach, wymachiwaniu rękami, naszych konsultacjach po polsku i ich po portugalsku, okazuje się, że ci ludzie proponują nam nocleg i zapewniają, że nie będzie nas to nic kosztować.
Rewelacja - nocleg przyszedł do nas sam. Podążamy za naszymi przewodnikami i... tu zaczynają się problemy. Najpierw idziemy do domu jednej z osób, które nas prowadzą. Potem okazuje się, że to nie tam mamy spać, ale w siedzibie czegoś w rodzaju Czerwonego Krzyża. Tam jednak nas nie przyjmują, więc po długim bieganiu po mieście, a właściwie szybkim kuśtykaniu po kostce brukowej, której nierówności dają się we znaki zmęczonym stopom, wracamy do punktu wyjścia. Ostatecznie ksiądz przyjmuje nas w salce katechetycznej. Daje nam ręczniki i szampon, a żeby nikt nas nie niepokoił, na drzwiach wiesza kartkę, że nocują tu pielgrzymi z Polski. Od niego też dowiadujemy się, dlaczego tak długo trwało znalezienie dla nas jakiegoś miejsca - nasi dobroczyńcy próbowali załatwić nam łóżka i nie mogli sobie z tym poradzić. Rozwiązanie okazało się prostsze, kiedy w końcu zrozumieli, że my chcemy tylko kawałek podłogi. My jednak tłumaczyliśmy sobie całą tę bieganinę w inny sposób. Jak się później okazało, każdy z nas modlił się o nocleg do innego świętego, a oni najwyraźniej nie mogli się dogadać. Mieliśmy nadzieję, że w miarę upływu czasu współpraca będzie szła im coraz lepiej i oszczędzimy sobie zbędnych kroków.
Następnego dnia tata zauważa, że nie może stanąć na nogach. Podnoszę się z posłania i stwierdzam to samo. Podobnie moja siostra. Czyżby rodzinna epidemia? Reszta ekipy trzyma się całkiem dobrze. My też damy sobie radę. Grunt to się rozchodzić. Po przejściu kilku kilometrów dotrzymamy kroku reszcie ekipy.
Następny dzień to kolejne problemy z noclegiem. Tym razem trafia się nam kaplica cmentarna. Pan Rysiek straszy swoich synów, Dominika płacze ze strachu, ale ja się nie boję. Przynajmniej będzie czym się pochwalić przed kolegami. W nocy wieje mocny wiatr, pootwierane okna dachowe trzaskają tak głośno, że nie możemy spać. Dobrze, że nie jestem tu sama, bo zaraz na pewno przypomniałabym sobie wszystkie usłyszane kiedyś opowieści o duchach.
Cel już prawie osiągnięty! Wchodzimy do Santiago (fot. Marek Kapłański)
Do końca Camino spaliśmy jeszcze w namiotach, ugoszczeni przez Litwinów, których mieszkanko było tak małe, że nie mogli nas pomieścić. Innym razem trafiła się sala gimnastyczna, gdzie mogliśmy się rozłożyć po zakończeniu treningu karate. W Rabacal przygarnął nas pewien mężczyzna, który siedząc przy stoliku przed barem, mógł obserwować, jak zrezygnowani tkwimy przed kościołem. Po zmroku zamierzaliśmy położyć się tam w śpiworach pod gołym niebem, a ostatecznie wylądowaliśmy w opuszczonym mieszkaniu. Wprawdzie było tam bardzo brudno, na podłodze warstwa kurzu, wszędzie pajęczyny i zwłoki much, ale dla nas liczyło się ciepło i dach nad głową. Niczego więcej nie oczekiwaliśmy. Ważne było, że niezależnie od tego, gdzie spędzimy noc, to po niej wstanie dzień, a my znów przybliżymy się do Santiago.
Odpoczynek to nie tylko nocleg, ale i postoje w ciągu dnia. Raz to, że zrobiliśmy sobie przerwę w marszu, uratowało nam życie. Poruszaliśmy się brzegiem ulicy. Był tam dość duży ruch, dlatego szliśmy w milczeniu, jeden za drugim, jak najbliżej pobocza. Hałas jadących samochodów sprawiał, że trudno było usłyszeć własne myśli. Wybraliśmy tę trasę zamiast polnych dróżek, bo dzięki temu skracaliśmy drogę o kilka kilometrów.
Zmęczeni postanawiamy odpocząć. Schodzimy na bok, przechodzimy przez żywopłot i siadamy na trawniku. Nagle słyszymy huk. Samochód wpadł w dziurę w asfalcie, po czym wjechało w niego drugie auto. Kierowcom nic się nie stało, ale kilka sekund wcześniej byliśmy w tym miejscu. Dociera do nas, że mogliśmy zginąć. Dziękujemy Jakubowi, że żyjemy.
Katedra w Santiago de Compostela (fot. José Antonio Gil Martínez / CC BY 2.0 / flickr.com)
Cel i zakończenie
Znowu idziemy, ale tym razem bez plecaków. Ostatni etap to tylko ok. 4 km. Mamy ze sobą credenciale, czyli paszporty pielgrzymów. Nieśliśmy je przez całą drogę i w barach, kościołach, aptekach prosiliśmy o przybicie pieczątki na dowód, że trasę pokonaliśmy pieszo. Razem z tym cennym dokumentem czekamy w długiej kolejce, która jednak szybko posuwa się do przodu. Wypełniamy ankietę: kraj: Polska, powód: religijny... Pokazujemy paszporty i dostajemy compostelę - dokument napisany po łacinie, potwierdzający, że przeszliśmy Camino de Santiago. Teraz dumni możemy wejść do katedry. Jak nakazuje tradycja, obejmujemy figurę św. Jakuba, modlimy się przy jego grobie. Zajmujemy honorowe miejsca z przodu kościoła. Cel został osiągnięty. 24 dni marszu to wystarczająco dużo czasu, żeby przygotować się do tej chwili i ciesząc się nią, jednocześnie mieć świadomość, że prawdziwa droga zaczyna się dopiero po powrocie do domu.
Skomentuj artykuł