Tak wyglądała codzienność w stanie wojennym

(fot. Tomasz Bidermann / Shutterstock.com)
Anna Lutosławska-Jaworska

Jest mróz, jest głucho, jest daleko, jest bezbrzeżnie smutno, a na samym końcu tego smutku leży siedmiu górników z kopalni Wujek - zobacz, jak wyglądało życie codziennie w stanie wojennym.

12/13 grudnia 1981

Słyszę dobijanie się do drzwi. To sąsiadka z klatki obok puka do wszystkich drzwi na moim piętrze. - Telefonujcie po pogotowie, bo mąż ma atak serca! Wszystkie telefony głuche. Wkładam szlafrok, może na parterze sąsiedzi mają czynny telefon. Nie otwierają. Pod listą lokatorów stoją dwaj - jeden mundurowy, drugi cywil.

- Czy tu mieszka Pilka? - Jak? - Pilka! - Nie. Czy jesteście autem, może macie telefon, dzwońcie po karetkę, mąż tej pani ma atak serca! - My nie jesteśmy od tego. - Ale jesteście ludźmi.

DEON.PL POLECA

Wszedł do suki i chyba dzwonił, bo zapytał o dokładny adres i nazwisko sąsiadki. Ruszyli. Cywil wychylił się z okna. - Zaraz przyjadą.

Zatrzymali się pod sąsiednim blokiem. Przyjechała karetka za pół godziny. Zabrali go do szpitala.

14 grudnia 1981

O 8.45 wychodzę z kombinatu w Hucie. A właśnie, że nie wychodzę - patrzę, słucham: tu chłopcy z opaskami w hutniczych hełmach, tam w czerwonych beretach, erkaemy. Para wychodzi z milczących ust. Tu chłopcy rozmawiają. - Spytaj ich, czy mówią po polsku. - Nie róbcie jaj. - I do mnie: - Niech pani wejdzie do dyżurki, bo tu pani zmarznie. - Mam kożuch. I muszę wyjść. - Teraz nie!

Wyszłyśmy w pięć, każda osobno, przez bardzo wąską szczelinę w bramie. Tylko tego mi trzeba - brać udział w cudzej walce. Jadę w dół z kombinatu do Krakowa - czy rzeczywiście to będzie cudza walka? Męska nienawiść warcząca przez bramę. Tylko dlatego cudza, że męska. Ale moja, bo polska.

18 grudnia 1981

To jedno wiedziałam na pewno - tytuł. Sam się zresztą narzucał. Właśnie wczoraj miałam być zimową żoną spadającą z nieba, ale stan wojenny w kolorze khaki udaremnił to. I nie tylko to. Jest mróz, jest głucho, jest daleko, jest bezbrzeżnie smutno, a na samym końcu tego smutku leży siedmiu górników z kopalni Wujek. Miało ich już nigdy nie być. Kto to mówi, że brat przeciwko bratu? O czym my mówimy? Co czują wszyscy Polacy znajdujący się poza krajem? Poza ojczyzną? Bez matki, bez prawdziwych wiadomości o niej. Nie ma prawdziwych wiadomości nigdy i nigdzie, bo prawd jest niestety więcej niż jedna. W każdej sytuacji, w każdym konflikcie, w każdym zdarzeniu.

Prawda Maniusia na krótkich nóżkach, który mniema o sobie, że jest mistrzem, a jest półgłówkiem. Otóż prawdą Maniusia dziś, 18 grudnia 1981, jest nuda. Najgorsza jest nuda - powiedział dziś do mnie, okrążając placyk-parking po to, żeby się po raz wtóry ze mną spotkać i prowokacyjnie (?) to powiedzieć.

Jestem bardzo szczęśliwa w tym głębokim nieszczęściu - że jestem wolna. Odeszłam z pracy i nie dam się w nią wciągnąć. Jak długo? - Trudno przewidzieć. Dziś wydaje mi się, że do końca życia. Pozorność pracy aktorskiej ujawniła mi się wtedy, kiedy tak niezwykle intensywnie działo się poza murami teatru, a my jak kanarki wyśpiewywaliśmy teksty bardzo mądre, napisane przez człowieka wielkiego serca i umysłu, niespotykanej wrażliwości, ale przecież nie to, co chciałoby narodowi dziś powiedzieć. I nic takiego - zrozumiałe - nie zostało jeszcze napisane. I tak gwałtownie zazdrościłam wtedy tym, którzy piszą sobie sami teksty, teksty wyrosłe wprost z naszych spraw, z ulicy, z nienawiści, z miłości i nadziei. Bo to jest śpiew ptaka wolnego. Wolnego twórczo, podatnego na bodźce, wrażenia, bez selekcji i konwenansów. A kanarek? No nic, niczego takiego nie doznaje, nie czuje, a więc wypuszcza te gładkie trele w dwóch-trzech wariantach. Jak my. Wieczorem przy myciu ujrzałam w lustrze swoją twarz. Robi się obca. Już? Zawsze to mam, kiedy dzieją się złe rzeczy. Twarz robi się obca. Czy zauważyliście to też u siebie?

Ubieram się w co jest pod ręką, czyli kiedy wyjmę czarny sweter i popielatą spódnicę, to będę w tym chodzić tak długo, aż trzeba będzie to wyprać. Kokieteria ogranicza się do zmiany szaliczka - mam dużo jedwabnych szaliczków - na szczęście dla otoczenia. Nie znudzą się. Radio świergoli przez godzinę muzyczkę - o pełnych godzinach wiadomości. Działa jeden program.

18 grudnia 1981

Znowu świetne wiadomości w radiu. "W Skierniewicach od trzech dni nie było żadnego napadu ani włamania". To rozumiem, od razu mi się humor poprawił. I nawet osiągnięto wzruszenie u samotnej kobiety. - "Na ulicach Warszawy jadące bojowymi wozami piechoty oddziały żołnierzy ludność pozdrawia uśmiechem i dłonią". Jak mogłam się tak opuścić w elementarnych obowiązkach patriotycznych i będąc w Warszawie trzy dni temu niczym nie pozdrawiałam jadących bojowymi wozami... A przecież miałam parę okazji. Bojowe wozy piechoty. Dary z DDR.

Po Warszawie obnosiłam irracjonalnie biały bez dla pani Ireny, której nie znam, a która robi wszystko, żeby wysyłać w porę awizowane żony do mężów za Morzem Śródziemnym. Przyniosłam zupełną atrapę - zmarznięty, sztywny biały bez. Czułam się winna, że wyjęłam go z ciepłej kwiaciarni. Trup. Pani Irena i tak się wzruszyła. Ponieważ nie ma ani telefonów, ani Internetu, więc panie robią na drutach swetry, szaliki. Czują się zawstydzone, bezradne, bezrobotne. A żony pytają: KIEDY?

Wujcio Staś. On jest zawsze najważniejszy w Warszawie. Z nim żegnał się Boleczek, wylatując do Anglii, jego odwiedzam zawsze przy wylotach zagranicznych. Wciąż coś zapomina, narażając się na grubiańskie szyderstwa żony. Mądry, wrażliwy, serdeczny. Rok temu mówił: Jak do władz Solidarności wejdą radykałowie - koniec z tą organizacją. Wieszcz. Zaprzepaścili taką szansę.

A nasza teatralna władza związkowa, tak dzielnie pokrzykująca oskarżenia przeciwko dyrekcji, stosująca w imię szlachetnej idei wolną amerykankę w błocie, teraz skwapliwie się rozwiązała czy zawiesiła, no po prostu nie było, nie ma i o nowego swojego dyrektora upominać się nie będzie. Żałosne, żałosne. Głowa w piasek.

Śnieg jest tak idylliczny, taki puszysty. Moja matka w czasie wojny mawiała nieraz przy różnych okazjach, a było ich wiele i różnorakie - natura jest obojętna wobec naszych przeżyć.

Ta uroda śniegu, jego bujność, biel, stoi w drażniącej sprzeczności z naszymi odczuciami, niepokojem, troską.

Spotkałam Żdanę Lassotową. Słyszałam, że internowali Józka, ale od niej dowiedziałam się, jak to wygląda naprawdę. Siedzi na Montelupich. Kaja ma 12 lat, rwie się, żeby ojca zobaczyć. Obie dzielne, choć jemu zmienili wyrok z internowania na więzienie. Gil też aresztowany czy internowany, ale nie w Krakowie. Muszę być ze Żdaną w kontakcie.

Tramwaje - jedyny już ostatni środek lokomocji - stanęły - śnieg. Nie pomoże "pałowanie", jak parę dni temu w zajezdni. Tragifarsa. "Pałowanie" tramwaju! Intelektualiści w mundurach.

Pewnie wróciłeś z pracy. Jest dużo mandarynek na stole, bo je kupiłeś dla mnie. Pachną. Może już położyłeś się na chwilę. - Ty tak świetnie przesypiasz zmartwienie. Wprawdzie potem w nocy przyłapuję cię na czytaniu, piciu herbaty, paleniu papierosów. Zminimalizowany świat do kręgu światła z małej lampki. Dlaczego nigdy, tak jak inni mężowie, nie zwracałeś mi uwagi, że coś źle lub niewłaściwie robię? Nie wzruszaj mnie tak sobą na odległość, bo się rozlecę.

W twoim pokoju stają walizy i torby nieco rozładowane - czekają na wizę? loty do Algierii? na Ciebie? Bo ja nie czekam. Powiedziałam sobie: styczeń-luty - i czekam spokojnie. Rozładowałam się całkiem. Gdybym tego nie zrobiła - "pałowałabym" cały świat.

Kiedy byłam w Warszawie, odprowadził mnie wujek Staś na dworzec. Taki rycerski i zakłopotany. Rycerski, bo taki zawsze był, lubił się kimś opiekować, uwodziciel żartobliwy, uroczy. Zakłopotany, bo wpędzony w kompleksy przez ciotkę. Indywidualność nadziana egoizmem i okrucieństwem, zdominowała tego delikatnego człowieka. Signum temporis.

Przy herbacie powiedziałam: - Alina zwierzyła mi się, jak straciła cnotę. Ciotka: - Nic ciekawego. - Usta zaciśnięte.

Wujek i ja wymieniamy spojrzenia. Wujek poruszony: - Jak to nic ciekawego. Mój Boże, nic o tym nie wiem. Alinka.

Ciotka gromi spojrzeniem, wraca twardo do tematu, który wyzwolił we mnie to wspomnienie. Nie opowiadam, bo niezależnie od postępowania Aliny wiem, że to opowiadanie należy się tylko wujkowi.

Dziecko wzięte ze słomy z korytarza klasztornego w czasie wojny po pacyfikacji Zamojszczyzny, otaczane opieką, jego wielką miłością, odleciało bez pożegnania za ocean, nie pisze, nie pyta, nie szuka kontaktu. A wujek kocha i tęskni - to jego dziecko, ciotka - skreśliła, ale jątrzy.

Mam obiecany pamiętnik Aliny. Mam jej listy. To nie jest dobra dziewczyna. Jest tak twarda, jak ciotka - choć nie z niej się urodziła.

19 grudnia 1981

Wolna sobota. Zawiesiłam na ścianie gałązkę jodełki: przybraną, ubraną, kolorową. Wyszłam z pokoju, wracam, patrzę na gałązkę - stanęła jej szyszka. Ciekawa jestem, czy inni też to zauważą. Śnieg sypie na "ocalenie narodowe" cicho i miłosiernie. Jeśli posypie jeszcze trochę, to nawet na piechotę nigdzie nie dojdziemy. Mam chleb, masło, trochę jarzyn, jajka i stojącą złoconą szyszkę.

A są takie miejsca na świecie, gdzie na autostradzie świecą przyjaźnie "kocie oczka" - białe, zielone, czerwone - prowadzą bezpiecznie do wesołych domów. W Londynie, w Cambridge. U mnie w pokoju też wesoło. Wojskowe piosenki... walczyk na przepustce... karuzela... no bo służba to nie drużba...

20 grudnia 1981

Niedziela. Śnieg zasypał wszystkie auta. Stoją quasi-bałwanki wzdłuż osiedlowych dróżek. Dróżki też zasypane na wysokość 25 centymetrów. Kolejka aut: żuki, ciężarowe, nyski - ryby na Filtrowej!

Opowieść o bramie wejściowej w Hucie

- Nie wolno podawać jedzenia strajkującym! - Kobiety wypuszczają małą dziewczynkę z dużą, ciężką torbą. Ciągnie ją, podaje przez kraty. Za chwilę drugie, trzecie dziecko. Uzbrojeni mężczyźni nie dostają rozkazu strzelać. Też mają dzieci? Też są Polakami? Tak, obcy by odpędził. Tu jest przewaga stanu wojennego własnego. I kiedy biegłam przez mroźną zamgloną godzinę milicyjną w Warszawie - nie bałam się. Porozmawiam - "Wyszłam ze spóźnionego pociągu" - to dla swoich jest argument, dla obcych powód do zdrutowania.

W południe msza u Św. Anny. Romek Noga wiezie nas autem, na ulicach pusto, sporadycznie czołga się autko osobowe - ślisko!

U Św. Anny. Ile wspomnień. 1964/5 Sylwester i potem Nowy Rok. Bawiliśmy się u Plastyków. Byłeś w brązowym garniturze w białe prążki. Zdawałeś w nim wiele egzaminów. To widać - pod marynarką jest już mężczyzna, rozsadza studenckie ubranko. Miał to być tylko Sylwester. Ale z kieszeni wyszedł zielony Kaczor Donald, a z oczu zniewalające ciepło. Co za chłopak. Cieszyło mnie to niezwykle, że co rusz to ktoś albo mnie porywał od stolika, albo klękał z nadrannymi wyznaniami, albo komplementował. Chciałam, żebyś widział, jakie mam powodzenie. Właściwie po co mi to było - wtedy? Głupia babska próżność? A może kapitał na przyszłość - wiedz, kogo bierzesz? Nie, wtedy nie sądziłam, że mnie weźmiesz na zawsze. Zupełnie nie! Nawet nie miałam, prawdę mówiąc, ochoty na branie nawet na chwileczkę. Byłeś tylko tak czarujący, że nie mogłam myśleć o nikim więcej i było mi tak lekko z Tobą, jakbym nie miała najmniejszych zobowiązań. Zobowiązania wyszły przed bramę demu zielono-szare. Żebrzące, a nie zaborcze. Skruszał przez tę noc - pomyślałam okrutnie.

Ale wrócę do kościoła Św. Anny, bo o tym wciąż mam pisać. Sylwestrową zabawą wytańczeni do siódmej rano, weszliśmy o szarym świcie do pustawego kościoła. Staliśmy blisko wejścia. Modliłam się, czy raczej dziękowałam.

Stałeś obok przeokropnie wysoki w tej szlacheckiej świtce. Dziękowałam Bogu, że żyję. I o nic nie śmiałam prosić. Jak zawsze. nie proszę, bo od dziecka nie wierzę w wysłuchanie próśb człowieczych przez Boga. Doszłam do tego na wakacjach, kiedy my, dzieci, modliliśmy się co wieczór o pogodę na jutro, a gospodyni o deszcz, bo akurat była susza i deszcz był bardzo potrzebny ziemi. Przemyślałam te dwie zbijające się modlitwy i od ósmego roku życia nie proszę o nic. Dziękuję. Tylko dziękuję. Daję Ci Boże pole do popisu, możesz się domyślić, o co bym prosiła, co mi jest potrzebne.

Dziś też po wszystkich listach Jana Pawła II, Prymasa i Macharskiego powinniśmy prosić o spokój, bo to zalecali. Myślałam o zmarłych.

Byłam w sierpniu w kaplicy w Afryce francuskiej. Ksiądz witał nas, potem przy improwizowanym ołtarzu odprawiał mszę św. A było to wieczorem, i kiedy śpiewaliśmy po polsku "Po górach, dolinach, rozlega się głos", przez okno wpadł zawodzący śpiew muezina. Który Bóg tego słuchał? Która pieśń-modlitwa doleciała do Dobra Najwyższego? Śpiewałam tak, żeby nie zagłuszyć tamtej arabskiej nuty. Śpiewaliśmy wszyscy nieco rozbawieni. Potem rozmawialiśmy o tym.

Osiem dni temu, czyli tuż przed stanem wojennym, widziałam się z p. Sz. Delikatna, drobna pani, która była w lecie u męża, jak ja. Jedna z wytęsknionych żon spadających z nieba. Spadli razem z synem piegowatym na całym ciele - pięknie pływającym chłopcem. Kiedy poszłam do nich w ostatni wieczór przed odlotem, pokazali mi ciernie z korony Chrystusa. Potem zbieraliśmy je z Tobą, pamiętasz, jak wypatrywałam przez okno auta i wołałam: "Są, są", ale to nie były te. Bo ziemia afrykańska rodzi różne rodzaje kolców.

Oczywiście, że to, co piszę, jest po prostu listem do Ciebie z wiadomościami spóźnionymi, wspomnieniami, które znasz, bo jesteś często ich głównym bohaterem. Dziś wieczorem wieszałam na lampie zabawne jeżyki, które wiozłam do Ciebie i miały ozdobić nasze afrykańskie drzewko.

Nie dotrzymam słowa. To jest okropne - tak rzadko, tak zupełnie wyjątkowo w moim życiu - nie dotrzymywałam słowa: miałam być na wigilię z Tobą.

Ale jednocześnie powiedziałam coś, za co Boleczek bardzo mnie zbeształ; nawet kiedy już położyłam się spać przyszedł i mówił wciąż o tym, że tak nie wolno, że Michał cierpiał, że jestem niedobra, że mam mu przyrzec, że nigdy tak już nie powiem. Wiesz, o czym mówię?

Na lotnisku, kiedy wylatywałam w 1980, kupowałeś mi te wspaniałe migdałowe pomadki, żegnaliśmy się i w okropnej rozpaczy powiedziałam: "Już się wszystko kończy".

Ale przecież wiesz, co mówiłam: nie kończy się to, co jest między nami, tylko obecność, dotyk, oczy, uśmiech, niespodzianki, jedzenie, spanie, kolory, zapachy, gorąco, fotografie, kąpanie, pływanie wspólne... wspólne... wspólne... Wszystko to jest teraz osobne. I jak przerażająco różne. W niczym niepodobne. Żebyś tylko tu nie chciał zjechać! Miej cierpliwość. Będę u Ciebie, niestety, sterana, smutniejsza niż dawniej, ale będę. Czekaj tam.

Anna Lutosławska-Jaworska, wszechstronna polska artystka. Karierę rozpoczynała w teatrach krakowskich. Występowała także we Wrocławiu. Pisała scenariusze i reżyserowała spektakle. Przez dłuższy czas przebywała w Afryce, w Algierii, gdzie zajęła się fotografią, malarstwem i zaczęła pisać książki.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Tak wyglądała codzienność w stanie wojennym
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.