Jerzy Stuhr o wzajemnej, codziennej i zwyczajnej potrzebie rozmowy
- Zawsze mówienie o młodych jest związane z widzeniem całego społeczeństwa. Ale tak czy inaczej warto co pewien czas do spraw młodzieży powracać, bo jest to temat zmienny jak sama rzeczywistość, do której młodzi ludzie muszą się dostosowywać. Albo chcą ją zmieniać, a stare pokolenie – jeśli mamy tu używać takiej opozycji – ma prawo być z natury zachowawcze - powiedział aktor Jerzy Stuhr w rozmowie z Marią Malatyńską. Publikujemy fragment książki "Jerzy Stuhr. Bieg po linie. O sztuce, polityce i świecie rozmawiała Maria Malatyńska".
Maria Malatyńska: - Nie wiem, jak to się stało, ale wydaje się, że dojmująco rzadko rozmawiamy o młodym pokoleniu. Oczywiście, temat się pojawia, ale jakoś przy sposobności. Gdy rozmawialiśmy na przykład o zmianie estetyki w teatrze, wtedy była mowa o odmienności oczekiwań młodzieży artystycznej, a gdy częstym naszym tematem jest postawa obywatelska, to i młodzi obywatele też się w takim wywodzie pojawiają. Albo gdy mówił Pan o niszczeniu autorytetów, które panująca partia zafundowała społeczeństwu, wtedy w tle pojawiał się temat młodych, najbardziej narażonych na takie podważanie wartości. Ale tak, żeby tylko o nich, to chyba nigdy…
Jerzy Stuhr: - Bo pewnie inaczej się nie da. Wszak oni w społeczeństwie nie istnieją „sami”. Zawsze mówienie o młodych jest związane z widzeniem całego społeczeństwa. Ale tak czy inaczej warto co pewien czas do spraw młodzieży powracać, bo jest to temat zmienny jak sama rzeczywistość, do której młodzi ludzie muszą się dostosowywać. Albo chcą ją zmieniać, a stare pokolenie – jeśli mamy tu używać takiej opozycji – ma prawo być z natury zachowawcze.
Zacznę w takim razie od podsłuchanej rozmowy w sklepie, bo pojawi się tutaj ta schematyczna opozycja między „młodymi” i „starymi”, a rzecz mogłaby dotyczyć, najogólniej rzecz biorąc… niszczenia środowiska naturalnego, gdyby nie była nieco absurdalna. Oto młody człowiek głośno się oburzył, że starszy klient poprosił o plastikową torbę. I wtedy ów młody mówi, niby do starszego, ale tak, żeby wszyscy słyszeli: „To właśnie przez was ten świat jest tak zaśmiecony”. Na co starszy pan natychmiast odpowiedział: „No wiesz, synu, może masz rację, tylko ja ci chcę uzmysłowić, że jak my byliśmy młodzi i według ciebie zaczęliśmy zanieczyszczać ten świat, ten świat był na tyle inny, że trudno było pojedynczemu człowiekowi w jego stan aż tak mocno jak dzisiaj zaingerować. Bo na przykład jednorazowych pieluszek wtedy nie było, były takie z tetry i nie wyrzucaliśmy ich, tylko pracowicie gotowaliśmy te pieluchy, żeby starczyło na długo”.
Miałem ochotę natychmiast się tu wtrącić, bo może młody człowiek nie wiedział, co to gotowanie pieluszek – a przecież w filmie „Amator” jest też taka scena, w której Filip Mosz gotuje pieluszki, w każdej chwili sobie można przypomnieć. Ale słuchałem dalej starszego pana. „Gdy my byliśmy młodzi, ani jeden z nas nie miał samochodu, jeździliśmy na rowerach, najczęściej kupowanych na tak zwanej tandecie, bo w sklepach też ich raczej nie było”. Tu też mógłbym się wtrącić. Gdy przyszedłem do Starego Teatru w 1971 roku, jedynym aktorem, który miał samochód, był Janek Nowicki, ale to był właściwie samochód Basi Sobottowej, jego ówczesnej partnerki, która była olimpijską mistrzynią i z Włoch, gdzie pracowała, przywiozła sobie mini coopera. I tak pojawił się samochód, z którego chętnie korzystał Janek.
A pan w sklepie wspominał dalej: „Śniadania do szkoły były pakowane w tak zwany papier śniadaniowy, który się specjalnie kupowało, a inne rzeczy owijaliśmy w gazetę. Mówię o tym dlatego, żebyś młody człowieku wiedział, że to, co zjada teraz wieloryb w morzu – a przecież pisali o tym nie tak dawno, ze słusznym, oczywistym oburzeniem, że wydobyli z walenia ileś kilogramów plastiku – to raczej pochodziło z waszych pojemników na śniadania, czy z waszych woreczków, w które wszystko pakujecie. A i to, że dzisiaj robi się awantury o plastikowe rurki, które ryby zjadają, i używa się tego jak argumentu za zlikwidowaniem plastików, to wiedz młody człowieku, że za naszych czasów piło się wszelkie wody czy soki przez słomkę. Prawdziwą słomkę”.
I tak by można wymienić jeszcze tysiąc innych rzeczy, jeśliby jeszcze raz jakiś młody człowiek robił mojemu pokoleniu zarzut, że zniszczyło środowisko. W tej podsłuchanej rozmowie nie było już dalszych przykładów, a jeśli były, to podawane w chaosie i we wspólnym mówieniu wszystkich naraz. Bowiem włączyła się cała reszta przypadkowej, sklepowej widowni, dzieląc się, jak to u nas, natychmiast na „my” i „oni”. Młody człowiek uciekł ze sklepu, nie wysłuchawszy żadnego dalszego ciągu, ani tego, że teraz młodzi wszyscy jeżdżą autami, nawet studenci mieszkający w akademikach, że porzucają w lasach puszki po piwie i butelki po wodzie itd., itp.
Muszę przyznać, że nie przepadam za takimi dyskusjami, bo wyczuwam w nich zbyt prostą opozycję opartą wyłącznie na postępie technicznym. Przypomina się wtedy opowieść o dziadku, który zagubił się ze swoją późniejszą żoną, wówczas, jak i on – studentką, w czasie zamieszek w ’68, a słuchający tego, przejęty wnuczek poradził mu szczerze: „To trzeba było zadzwonić na komórkę!”. Takie opowiastki mają też jedną nieco denerwującą cechę: są zbyt mentorskie. Pewnie to jednak nieuniknione, gdyż przykłady same układają się w słuszne i niesłuszne działania.
Jaki morał z tego? Mógł młody człowiek nie zaczynać, nie wywołałby owej lawiny. Ale to żaden morał. Morałem byłaby raczej, widoczna tak zwanym gołym okiem, potrzeba rozmowy. Wzajemnej, codziennej i zwyczajnej rozmowy, nie tylko zresztą między pokoleniami. Rozmowy między ludźmi, która może dałaby szansę na naprawę tego, co nam na co dzień w zwykłym życiu przeszkadza. Oto przypadkowa, podsłuchana rozmowa, ale myślę, że każde takie przypadkowe starcie mogłoby cegiełka po cegiełce budować zwykłą, najprostszą, obywatelską świadomość. Krok po kroku. Zwyczajnie. Na co dzień.
Fragment pochodzi z książki "Bieg po linie" (Wydawnictwo MANDO, 2023)
Skomentuj artykuł