Na Camino de Santiago Bóg oczyszcza nas z wszelkich wyobrażeń i romantycznych wizji

Fot. Damian Wojciechowski SJ

"Człowiek zawsze sobie marzy jak to będzie pięknie i duchowo wzniośle na pielgrzymce, tymczasem zaraz na początku byłem odarty z wszelkich iluzji. Szlak Camino Via de la Plata zaczyna się pierwszą muszelką na ścianie na rogu znamienitej katedry w Sewilii (...). Potem idzie się przez jakieś niezbyt schludne przedmieścia, puste parkingi, przejazdy kolejowe, obok obdrapanych lub w ogóle porzuconych hangarów i budynków gospodarczych. Poboczem szosy, ścieżką wśród chwastów, w deszcze zacinającym w twarz. Wszystko to po to, aby oczyścić się z wszelkich wyobrażeń, romantycznych wizji i być gotowym na to, co przyszykuje sam Pan Bóg". Przeczytaj pierwszą część historii brata Damiana Wojciechowskiego SJ.

Zero romantyzmu

- Wstawaj! Wynoś się! Bo zadzwonię po policję! - środek nocy w dusznym pokoiku bez okien w hostelu w Sewilli. Przy trzydziestym powtórzeniu tych samych słów, choć to było po andaluzyjsku, dobrze zrozumiałem treść. Jakiś delikwent wślizgnął się do hostelu i zasnął na cudzej pryczy. W końcu wyciągnięty przez właściciela oddał łóżko temu, kto za nie zapłacił. Rano zobaczyłem niedaleko na ulicy człowieka, przez którego miałem zerwaną całą noc (sam jestem sobie winien, bo wybrałem najtańszy hostel w mieście): aparycję miał zupełnie inteligentną, mógłby nawet być u nas prezenterem w TVN. No cóż bezdomni w Hiszpanii, to nie bezdomni w Kirgistanie. Taki o to kubeł zimnej wody na początek pielgrzymki.

I to nie wszystko: na Chopina w Warszawie ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że mam w plecaku nóż. Zostawiłem rzeczy przy rentgenie, a sam pobiegłem coś zrobić z moim pamiątkowym scyzorykiem z RPA podarowanym przez ludzi, którzy byli ze mną na wyprawie w Tien-szanie. W końcu zakopałem scyzoryk pod krzakiem przed lotniskiem. Tymczasem jak wróciłem do rentgena, był już tam oficer SG, który oświadczył mi, że za pozostawienie plecaka bez nadzoru to jeśli nie rozstrzelanie lub areszt, to przynajmniej nie wpuszczenie na rejs. Moje Camino zawisło na włosku, dokładnie na włosku pana w mundurze! Dzięki wstawiennictwu św. Jakuba mogłem jednak zająć miejsce w samolocie.

Człowiek zawsze sobie marzy jak to będzie pięknie i duchowo wzniośle na pielgrzymce, tymczasem zaraz na początku byłem odarty z wszelkich iluzji. Szlak Camino Via de la Plata zaczyna się pierwszą muszelką na ścianie na rogu znamienitej katedry w Sewilii, w której nie jeden raz bywali Królowie Katoliccy Ferdynand i Izabella. Potem idzie się przez jakieś niezbyt schludne przedmieścia, puste parkingi, przejazdy kolejowe, obok obdrapanych lub w ogóle porzuconych hangarów i budynków gospodarczych. Poboczem szosy, ścieżką wśród chwastów, w deszcze zacinającym w twarz. Wszystko to po to, aby oczyścić się z wszelkich wyobrażeń, romantycznych wizji i być gotowym na to, co przyszykuje sam Pan Bóg. Bo to on ma nas na tej pielgrzymce prowadzić. Pielgrzymka nie musi być podziwianiem przecudnych krajobrazów - dlatego czasami cały dzień idziemy poboczem szosy.

Kiedy rozpoczynamy pielgrzymkę lub rekolekcje dobrze jest zresetować sobie nasze marzenia, plany i oczekiwanie. Lepiej wejść w to doświadczenia z carte blanche i złożyć swoje pragnienia w Boże dłonie. Nie wyczekujmy nerwowo nadzwyczajnych duchownych doświadczeń lub cudownego rozwiązania naszych problemów. Dowierzmy się Bogu, że On lepiej wie, czego nam potrzeba i jak to ma się wydarzyć. Nie pozwólmy, aby nasze żądania i pomysły przeszkadzały Mu działać. To jest właśnie wiara czyli dowierzenie się.

Pielgrzymka czy wycieczka?

Run Forest, run! - i Forest Gump biegnie do Atlantyku, potem do Pacyfiku, potem znowu do Atlantyku. Biegnie tyle, ile biec musi. Czasami bywa taka bieda, że jak na nas siądzie, to jedyne co możemy zrobić, to biec przed siebie. Nic nie możemy wówczas zmienić ani w świecie, ani w innych, ani przede wszystkim w sobie. Ale możemy biec, bo nic innego nie ma wtedy sensu, a bieg zawsze ma cel. Takie biegnięcie jest wtedy najprostszą formą rekolekcji. Biegniemy po cienkiej linii między przepaścią jaką jest nasza przeszłość i mgłą jaką jest nasza przyszłość. I biegnijmy tak długo jak trzeba będzie. Аż czas uleczy nasze rany, a Pan powie, że możemy już wrócić do domu.

Nieraz słyszy się utyskiwania, że Camino straciło swój religijny charakter i stało się imprezą czysto turystyczną, a nawet komercyjną. Paul z Austrii pokazywał mi np. zdjęcia z jednego z hosteli dedykowanego dla Koreańczyków, gdzie przy każdym łóżku był umieszczony ekran LCD. I rzeczywiście ja sam nie spotkałem nikogo, kto by robił na zewnątrz wrażenie, że jest na pielgrzymce jako imprezie religijnej (no może jedną osobę). Równocześnie według statystyk centralnego biura Camino w Santiago, zdecydowana większość ludzi, którzy przeszli Camino, podaje jako motyw swojej wędrówki religię. I rzeczywiście jeśli zapoznać się z pielgrzymami bliżej, to okaże się, że wielu z nich ma bardzo duchowe intencje wyruszenia na Camino. I tak każdy niesie na Camino swój własny garb i próbuje go z Bożą pomocą wyprostować. Każdy ma swoje Camino. Ilu pielgrzymów, tyle Camino.

Jeszcze jedna bieda na Camino, to … komórki. Ludzie z całego świata przychodzą wieczorem do schroniska i wydawało by się, że to wspaniała okazja do rozmowy i spotkania, ale niestety wielu tonie w swoich telefonach. Oczywiście zawsze jest jakieś usprawiedliwienie, bo np. trzeba przygotować trasę na następny dzień. Muszę się przyznać, że i ze mną takie się zdarzało, kiedy ktoś siedział obok mnie, a ja grzebałem w swoim Xiaomi. Komórka to przekleństwo naszych czasów.

Iść w rytm modlitwy

Kiedy uczestniczymy w pielgrzymce do Częstochowy, możemy się nie martwić o strawę duchową - wszystko będzie nam podane na talerzyku: konferencje, modlitwa, świadectwa, pieśni, Msza. Tymczasem na Camino jesteśmy sam na sam z Pan Bogiem i … swoją pustką. Jeśli nie stworzymy sobie sami duchowego planu dnia, to nie damy Panu Bogu szansy przemówić do nas. Z tego względu lepiej iść samemu. Godziny spędzone w samotności, często w pustkowiu, w lesie, na rozległej przestrzeni, już nastrajają nas na spotkanie z Najwyższym. Bardzo ważne jest wyłączyć telefon, nie zaglądać w facebook i instagram. Nie robić relacji na żywo dla rodziny i znajomych z każdego swojego kroku. Cisza to nie tylko milczenie, ale również odłączenie się od informacyjnego szumu. Tylko w ciszy, w porywach wiatru, może do nas przemówić Pan. Jesteśmy sami i czasami na wiele kilometrów dookoła nie widać żywej duszy i tę samotność trzeba potraktować jak dar.

Rano Ewangelia i medytacja nad nią, potem godzinki, pieśni pielgrzymkowe, które spokojnie możemy głośno śpiewać. Różaniec, koronka, Anioł Pański. Gorzej z Mszą. Hiszpania to nie Polska, gdzie możemy być pewni, że w każdej wiosce jest Msza o 7.00 i 18.00. Kościółki są wszędzie - nawet w wiosce, która liczy 20-30 domków, ale nie ma księży. Ks. Blaz z Fuenterroble de Salvatierra powiedział mi, że ma 8 parafii do obsłużenia! Czyli bywa w jakiejś wiosce raz na 1-2 tygodnie. Trafić na ten dzień i to jeszcze na określoną godzinę jest prawie niemożliwe. Nawet w małych miasteczkach Msza może być tylko raz dziennie i to akurat wtedy, kiedy i tak musimy iść dalej. Tylko w dużych miastach są mszę o różnych porach dniach, co można sprawdzić na misas.org. Tym bardziej musimy się mobilizować, aby trzymać się swojego modlitewnego rozkładu dnia, aby pielgrzymka nie stała się wycieczką.

Pueblos muertos

Martwe wioski. To rzeczywiście robi wrażenie tak silne, że na początku nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Najpierw trzeba porównać hiszpańskie pueblo z polską wsią. U nas to długa ulica, domy, zagrody i drzewa wzdłuż drogi, a za domami pola i łąki. W Hiszpanii pueblo to maleńkie miasteczko, czasami dosłownie kilkadziesiąt domów. Zazwyczaj na niewielkim wzgórzu. Wąskie uliczki, dokąd słońce nie dochodzi. Małe, dwupiętrowe domki z kamienia lub otynkowane na biało. Balkony i podcienie. Wszystko miniaturowe. W Centrum niewielki Piazza di Spagna, a przy niej ayuntamiento, czyli ratusz. Obowiązkowo z flagą Hiszpanii, prowincji i okręgu. Dalej kościółek. Kilka szyldów sklepów i tyle. I ani jednej żywej duszy.

Po krętych uliczkach roznosi się stuk pielgrzymiego kija. Na słońcu wylegują się koty. Ni żywej duszy i i to nie tylko dlatego, że na hiszpańskiej prowincji siesta trwa od 10 rano do 17 po południu (niezależnie zima czy lato). Wioski są wyludnione. Czasami większość domów opuszczonych, chwiejące się ściany, zawalone dachy. Widziałem ogłoszenia o sprzedaży domu powieszone w latach 60-tych! Dopiero wieczorem można zobaczyć jakiś starszych ludzi idących do sklepu. Młodzież to już tylko w większej miejscowości.

Śmierć przyszła tutaj w latach 80-tych po wstąpieniu Hiszpanii do Uje. Małe gospodarstwa stały się nieopłacalne. Tylko duże mogły wyżyć z dopłat. W wioskach teraz widać jakieś państwowe dotacje: plac dla zabaw (a dzieci nie ma!), miniośrodek zdrowia. Ale to już za późno. Trudno żyć w wiosce, gdzie 2/3 domów stoi pustych, a po chleb trzeba jechać do miasteczka. A to i tak w wioskach na Camino trochę więcej życia: kawiarnia, bar, hostel. Starsi ludzie dożywają swoją biografię i niedługo będzie można wyłączyć tu prąd. W porównaniu z Hiszpanią polska prowincja tętni życiem i aktywnością. Domy są u nas na bogato i w co drugim jakaś firemka.

Jeśli wioseczka choć trochę większa, to będzie w niej bar. Głównie służy do siedzenia lub oglądania meczu. W Castilloblanco, miłym miasteczku z białymi domkami, barów jest kilka. W tym gdzie jem obiad zbierają się miejscowe "szuwarki". Co rusz krewka szefowa wyskakuje na salę: ucisza towarzystwo, a krnąbrnych wystawia na ulicę.

Valdesalor wybudowano za Franco po wojnie. Gotowa wioska dla przesiedleńców, którzy mieli zagospodarowywać miejscowe pustkowia. Coś w rodzaju hiszpańskiego PGR. Brzydkie i pokraczne. Jeden z nabrzydszych kościołów, które widziałem w całym swoim życiu. Widocznie autorytarny system nic ładnego stworzyć nie umie. Kolorową ławeczkę wybudowano o wiele później.

Ścięgno szczęścia

Co za cholerstwo! Jak mi, który przeszedł na nogach tysiące kilometrów po najdzikszych górach, kto od małego tylko i na tych nogach biega, mogło się naciągnąć ścięgno Achillesa na Camino? Przecież Camino to po prostu dziecinada w porównaniu z górami Syberii czy Tien-szanu! Nigdy nie miałem takich problemów z nogami i musiało mi się to zdarzyć tutaj, na prostej drodze, na asfalcie!

Jestem wściekły na siebie, że jak zwykle zlekceważyłem obtarcia na nogach, a potem, że nie zauważyłem, że coś się dzieje ze ścięgnem. Cała noga czerwona i opuchnięta, ledwie ciągnę ją za sobą. Na ścięgnie zaczęły się robić jakieś wrzody. Mam zakończyć pielgrzymkę po kilku dniach marszu? Wszystko mi się oberwało. Wszystkie plany pokrzyżowane. Patrzę na nogę i coś mi zaczyna świtać w głowie. Ależ tak! Naszemu założycielowi, św. Ignacemu z Loyoli zdarzyło się to samo, gdy bronił twierdzy w Pampelunie. Armatnia kula strzaskała mu nogę i przewróciła całe życie do góry nogami. Chciał być rycerzem, robić karierę na dworze książęcym, a został kaleką utykającym na jedną nogę. Francuzi strzelali, ale to Pan Bóg kule nosił. Widocznie nie było wyjścia i ta kula to był jedyny sposób, w jaki Pan Bóg mógł skierować życie Ignacego na inne tory. Posłuchajmy jak on sam to opisuje:

"Po upływie dwunastu lub piętnastu dni, jakie jeszcze spędził w Pampelunie, przenieśli go w lektyce do jego rodzinnej miejscowości. Ponieważ czuł się bardzo źle, wezwano z różnych stron lekarzy i chirurgów. Byli oni zdania, że trzeba ponownie łamać nogę, żeby kości dobrze złożyć. Mówili bowiem, że widocznie źle były złożone za pierwszym razem, albo że podczas drogi zmieniły swe położenie; w każdym razie nie były na swoim miejscu, a wobec tego powrót do zdrowia był niemożliwy. Zabrano się więc do powtórzenia tej "jatki". Podczas tej operacji, podobnie jak i podczas tych wszystkich, które już przecierpiał i które miał jeszcze przecierpieć, nie powiedział ani słowa, nie okazał też żadnego znaku boleści prócz tego tylko, że mocno zaciskał pięści".

Przez Pampelunę przejeżdżam pociągiem. Z twierdzy w której był ranny Inigo pozostała tylko pamiątkowa tablica.

"Kości zaczęły się już zrastać, ale poniżej kolana jedna kość była nasunięta na drugą, tak iż noga była przez to krótsza. Nadto kość ta sterczała tak bardzo, że był to widok nader brzydki. On zaś, zdecydowany iść drogą światową, nie mógł tego ścierpieć, bo sądził, że to go będzie szpecić. Zapytał więc chirurgów o możliwość odcięcia tej kości. Odpowiedzieli mu, że można ją odciąć, ale że cierpienia będą większe niż wszystkie te, jakich już doznał, ponieważ był już zdrowy i ponieważ operacja ta potrwa dłuższy czas. Niemniej zdecydował się na to męczeństwo z własnej woli, chociaż brat jego starszy był tym przerażony i mówił, że nie odważyłby się znieść takiego bólu. Ale ranny przetrzymał i ten ból ze zwykłą u niego cierpliwością. Rozcięto mu więc ciało, odpiłowano tę wystającą kość i zastosowano środki, ażeby noga nie została krótsza. Przykładano wiele maści i bez przerwy naciągano nogę przy pomocy wyciągu, który go męczył przez wiele dni".

Jak widzimy Ignacy jednak nie poddawał się: dla kontynuacji swoich planów i realizacji marzeń o karierze gotów był na największe cierpienia. Dopiero bezczynność podczas rekonwalescencji i przypadkowa lektura żywotów świętych i samego życia Jezusa zaczęła zmieniać jego serce i plany. Tak samo my mamy swoje sny i recepty na szczęście. Gotowi jesteśmy dla nich cierpieć i zadawać sobie najgorsze katusze. I dla naszego dobra, by zatrzymać ten proces autodestrukcji, Pan Bóg musi czasami złamać nam kopyto lub przynajmniej je nadwyrężyć. Tak było też z Jakubem, który wszelkimi sposobami, nie zawsze etycznymi, walczył o swoje szczęście i spełnienie marzeń. Walczył o to nawet z Panem Bogiem:

"Gdy zaś wrócił i został sam jeden, ktoś zmagał się z nim aż do wschodu jutrzenki, a widząc, że nie może go pokonać, dotknął jego stawu biodrowego i wywichnął Jakubowi ten staw podczas zmagania się z nim. A wreszcie rzekł: «Puść mnie, bo już wschodzi zorza!» Jakub odpowiedział: «Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz!» Wtedy [tamten] go zapytał: «Jakie masz imię?» On zaś rzekł: «Jakub». Powiedział: «Odtąd nie będziesz się zwał Jakub, lecz Izrael, bo walczyłeś z Bogiem i z ludźmi, i zwyciężyłeś»". (Rdz 32, 25-29)

Naciągnięte ścięgno Achillesa na zawsze zostało dla Jakuba pamiątką zmagania się z Bogiem o swoje szczęście. Chcemy być szczęśliwi i tego też chce dla nas Bóg, ale nie zawsze nasza droga do szczęścia pokrywa się z planem Bożym. A tymczasem mamy wypełniać Wolę Bożą. I to dla własnego szczęścia. Pamiętam jak w Rzymie, Ojciec Pichler ze Słowenii, który miał coś między 90 a 100, podjechał na śniadaniu do mojego stołu swoim balkonikiem. Usiadł i oświadczył: "Co to jest Wola Boża? Wola Boża to jest to żebym teraz zjadł śniadanie. I nic więcej!".

W maleńkim pueblo farmaceutka daje mi maść, dobiera opaskę na kostkę, potem biorę kostur w ręce. Jeden dzień odpoczywam. A potem utykając jak Jakub i św. Ignacy idę najpierw 15 km. dziennie, potem 20, 25. I tak krok za krokiem ścięgno wraca do normy.

Dalszy ciąg historii nastąpi...

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Na Camino de Santiago Bóg oczyszcza nas z wszelkich wyobrażeń i romantycznych wizji
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.