Szlak Jezusa, czyli pieszo po Galilei
Czy to bezpieczne? - pytali nas znajomi, gdy opowiadałyśmy o planach przejścia z Nazaretu do Kafarnaum pieszo, bez usług biura turystycznego, bez przewodnika czy innej tego typu asekuracji. Była to i nasza obawa, bo region nie należy do najbezpieczniejszych, zwłaszcza - jak przypuszczałyśmy - dla młodych kobiet chcących szwendać się 60 km polnymi drogami, wśród osiedli żydowskich, arabskich, druzdyjskich i tylko od czasu do czasu chrześcijańskich.
To jednak miała być prawdziwa pielgrzymka po Ziemi Świętej i obu nam marzyła się właśnie tak: prosto, w miarę tanio i z noclegiem tam, gdzie akurat wypadnie. Można to nazwać przyzwyczajeniem z Camino de Santiago, gdzie poznałyśmy się z Agnieszką Hajduk. To Camino nauczyło nas polegać na własnych nogach, iść z małym plecakiem i bez wcześniejszego "bukowania" noclegu. Gdy dowiedziałyśmy się, że Szlak Jezusa (Jesus Trail) tworzono w oparciu o doświadczenia Camino, żadna z nas nie zastanawiała się długo.
Pierwsze kroki w Izraelu
Najpierw pojechałam ja z koleżanką, niecały miesiąc później Agnieszka z dwoma kolegami. Nasze wrażenia okazały się bardzo podobne, a to, o czym opowiadamy tutaj jest wspólnym doświadczeniem obu ekip. Najpierw było więc zderzenie z realiami współczesnego Izraela - z drobiazgową kontrolą wizową w Tel Avivie, na lotnisku gdzie zamiast ostrzeżenia, by nie pozostawiać bagażu bez opieki, rozbrzmiewał komunikat "noszenie broni na lotnisku jest surowo zabronione". Aż się prosiło dodać "witamy w ziemi mlekiem i miodem płynącej".
- Moje wyobrażenia o Ziemi Świętej były raczej "dziecięce" - przyznaje Agnieszka Hajduk. - Opierały się na ilustracjach, które można spotkać na przykład w Biblii dla dzieci. Na skutek zacierania się wspomnień, obrazy faraońskiego Egiptu, raju pierwszych rodziców, Judei i Galilei zlały się w jedno - wszystko przedstawiało się jako jeden, daleki, zadziwiający kraj.
Izrael okazał się jednak nieco inny niż na kolorowych obrazkach. - Wylądowaliśmy w środku nocy, gdzieś ok 3.00, na lotnisku Ben Gurion - relacjonuje Agnieszka. - Przy okienku wizowym od razu pytali nas o cel wizyty, kim jesteśmy i skąd się znamy. Te pytania sprawiły, że na wstępie już czuliśmy się "lekko podejrzani" o jakiś ukryty zamiar, na szczęście dalej wszystko okazało się już proste. Z lotniska dojechaliśmy pociągiem do Hajfy, tam chwila w oczekiwaniu na autobus i dalej do Nazaretu.
Ja, jadąc jako pierwsza, najbardziej martwiłam się właśnie tym, jak w świecie hebrajskich znaków odnajdę drogę do Nazaretu, ba, nawet - zupełnie prozaicznie - drogę do toalety. Na szczęście wszystkie potrzebne informacje okazały się dostępne w języku angielskim. A i miejscowi chętnie służyli pomocą.
Nasze wyprawy odbyłyśmy zimą (grudzień-styczeń), w okresie deszczy. Najlepiej wędruje się jednak od marca do maja i od września do listopada. (fot. Agnieszka Jaworska)
Nazaret - Kana Galilejska (14 km)
Rodzinne miasto Jezusa to dziś jedna z najbardziej tętniących życiem arabskich miejscowości. Choć utrzymanie wielu mieszkańców pochodzi z obsługi chrześcijańskich pielgrzymów, na głównym placu miasteczka wisi plakat niepozostawiający wątpliwości, kto tutaj rządzi: "O ludu Księgi! (Chrześcijanie!) Nie przekraczaj granic w twojej religii i nie mów o Bogu niczego innego, jak tylko prawdę! Mesjasz, Jezus syn Marii, jest tylko posłańcem Boga… (Koran 4:171)" - informują tutejsi gospodarze. Wśród krętych uliczek suku mijamy ich stragany z pachnącymi przyprawami i kierujemy się do Bazyliki Zwiastowania Pańskiego.
- Zaletą bycia pielgrzymem indywidualnym jest luksus (czytaj: łaska) bycia w miejscach istotnych dla wiary… "bycia" właśnie, a nie tylko ich zobaczenia, przemknięcia przez nie. Można dać sobie czas w Nazarecie, usiąść w ciszy groty gdy już wszyscy inni przejdą i odjadą - dodaje Agnieszka. Dodaje, że mimo wszystko nie trzeba bać się kontaktu z miejscowymi. - Warto być ostrożnym, ale my raz czy drugi nocowaliśmy u muzułmańskiej rodziny, otrzymaliśmy też po drodze wiele pomocy właśnie od muzułmanów - zapewnia.
Szlak Jezusa wytyczają pomarańczowe znaki. W mieście są to jedynie kropki namalowane farbą na domach, rynnach, słupach. Dość łatwo rzucają się w oczy. Pielgrzym wędruje za nimi posłusznie. - Najpierw po schodach, 406 stopni, potem asfaltową drogą z Nazaretu do Seforis - relacjonuje Agnieszka. Seforis to antyczne miasto, które prawdopodobnie było miejscem pracy św. Józefa. W czasach Jezusa była to najbardziej znacząca osada Galilei, dziś jest tu tylko park archeologiczny z pozostałościami rzymskich willi, mozaik, synagog i amfiteatru. Można zwiedzić, jeśli tylko pielgrzym znajdzie w sobie motywację dla kilkuset dodatkowych kroków.
Kana - Góra Arbel (30 km)
Do Kany idzie się ok. 4 godzin. - Hałaśliwe miasteczko nie sprawiło na nas dobrego wrażenia - mówi Agnieszka. - Kościół upamiętniający pierwszy cud Jezusa okazał się niepozorny. Ale za to, jak weselnikom z Ewangelii, i nam zdarzyło się tu napić czegoś innego niż oczekiwaliśmy. Dotychczas piliśmy tylko wodę z naszych butelek, a tu "zamieniła się" ona w sok pomarańczowy. Poczęstował nas nim ojciec franciszkanin opiekujący się świątynią. Jakby tego było mało, odpoczywając przy kościele usłyszeliśmy muzykę i po chwili zobaczyliśmy afrykański orszak weselny. Para młoda i goście, wszyscy odziani w białe stroje, rozpoczęli uroczysty taniec. Tak to w Kanie trafiliśmy na prawdziwe wesele!
Wesele w Kanie Galilejskiej (fot. Agnieszka Hajduk)
Wychodząc z Kany naliczyliśmy cztery minarety. Donośny głos muezina co jakiś czas przypominał o proporcjach religijnych wśród mieszkańców miasta - 90 proc. to muzułmanie, arabscy chrześcijanie stanowią więc niewielką mniejszość. Losy chrześcijan w Ziemi Świętej stają się tematem przewodnim wędrówki tego dnia, bo już niedługo, tuż za kibucem Lavi oglądamy Rogi Hittinu - wzgórza, pod którymi w 1187 roku muzułmański wódz Saladyn rozgromił wojska krzyżowców, następnie zdobył Jerozolimę i wyparł chrześcijan z niemal całego obszaru Ziemi Świętej.
Kana. Wychodzimy z miasteczka licząc minarety (fot. Agnieszka Jaworska)
Opuszczamy pole bitwy i przed nami rysuje się już Góra Arbel - jest to jeden z piękniejszych odcinków szlaku. Zanim jednak dojdziemy do wioski (o tej samej nazwie, co góra), możemy jeszcze spotkać druzów - przedstawicieli niewielkiej społeczności, religijnie wywodzącej się z islamu, którzy w pobliżu mają swoje sanktuarium. To grobowiec biblijnego Jetro, teścia Mojżesza, zwanego przez nich Neve Shueib. Choć druzowie żyją głównie na wzgórzach Golan, jeśli ma się szczęście można ich spotkać także w tych okolicach (ja spotkałam ich dopiero w Magdali, zostając poczęstowana kubeczkiem mocno słodkiej herbaty).
Odpoczynek na Rogach Hittinu z widokiem na Górę Arbel (fot. Agnieszka Hajduk)
Arbel - Góra Błogosławieństw (16 km)
Zejście z Arbelu w stronę Magdali ma dwa warianty - górą, przez klify lub dołem, przez przełęcz. Oba dostarczają spektakularnych widoków. Ja, ze względu na deszcz, zeszłam przełęczą, podziwiając jedynie z daleka skalne jaskinie mieszkalne z I wieku, wyżłobione w zboczach góry. Agnieszka z chłopakami powędrowali górą, dzięki czemu zdołali wdrapać się do jednej z takich jaskiń, a z klifu podziwiali też morze Galilei.
- Wielkie poruszenie i zachwyt wywołał w nas widok jeziora Genezaret. Z Arbelu zobaczyliśmy je po raz pierwszy, także Wzgórza Golan i górę Hermon. Jezioro (tu zwane Kinneret) - świadek cudów: uzdrawiania, uciszenia burzy, rozmnożenia chleba, wypędzenia z opętanego demonów i wpuszczenia ich w stado świń… To tam było, po przeciwnej stronie, w kraju Gerazeńczyków. W tym momencie zamyślenia ktoś z nas zaintonował "3000 świń" Luxtorpedy. Cóż, wzruszenie prysło, ale pojawił się uśmiech i uznanie spektakularności znaków mocy Bożej.
Kafarnaum na wyciągnięcie ręki (fot. Agnieszka Jaworska)
Po dotarciu do wsi Wadi Hamam, przez zagrody i pola wędruje się w kierunku Magdali. Jeśli na drodze głównej skręcić w lewo, można obejrzeć rodzinną miejscowość Marii Magdaleny. Archeolodzy i wolontariusze Magdala Center odsłaniają tu przed gośćmi tajemnice miasteczka z pierwszych wieków: port, przechowalnie ryb i jedną z najstarszych synagog w Izraelu. Powstaje tu także sanktuarium poświęcone publicznej działalności Jezusa - kościół budowany na samym brzegu Genezaretu, gdzie ołtarz ma kształt Chrystusowej łodzi.
Kafarnaum, dom Piotra na wyciągnięcie ręki
Z domu Marii Magdaleny do domu św. Piotra idzie się około trzech godzin. W przydrożnym barze zatrzymujemy się na kawę z kardamonem, do której podają nam jeszcze po świeżym daktylu. Następny przystanek to dopiero Tabga, gdzie oglądamy bizantyjskie mozaiki w bazylice rozmnożenia chleba.
Kilka kroków dalej jest miejsce upamiętniające ustanowienie Prymatu Piotrowego. Ja dotarłam tam tuż przed zmierzchem, było pusto i cicho i tylko fale jeziora uderzały w usytuowany na samym nabrzeżu kościółek. Agnieszka z chłopakami przybyli tu rano i - jak mówią - ciszy już nie było, ale za to był cud rozmnożenia… Eucharystii. Przy każdym z ołtarzy (a było ich około pięciu) dla przybyłych tu autokarami grup pielgrzymkowych, odprawiana była Msza Święta i, co ciekawe, prawie każda po polsku.
Pierwsze spojrzenie na Jezioro Genezaret (fot. Agnieszka Hajduk)
Do Kafarnaum jest z Tabgi już tylko 3 km. Ale trudno ominąć Górę Błogosławieństw, do której jednak trzeba nieco odbić w lewo. I to okazuje się zwodnicze, bo świątynia, otoczona pięknymi ogrodami, absorbuje nas i potem nie mamy już czasu wędrować do Kafarnaum. Chcemy zdążyć na autobus z Tyberiady do Jerozolimy. Dom św. Piotra pozostaje więc "na wyciągnięcie ręki", ale nigdy do niego nie docieramy, rzucając ku niemu jedynie rozmarzone spojrzenie z parkingu samochodowego i obiecując sobie w duchu powrót. Łapiemy stopa do Tyberiady i ruszamy w kierunku Świętego Miasta.
Druga ekipa co prawda dotarła do Kafarnaum, ale także nie odwiedziła domu św. Piotra. Udało im się za to pojechać na Górę Tabor. Wszak elastyczność planów to także cecha podróży indywidualnych.
Po powrocie do Polski wszyscy jesteśmy zgodni, że chcemy wrócić do Ziemi Świętej, bo podróżowanie po niej okazało się nie tak trudne, jak nam się wydawało. Czy jest ono bezpieczne? Na pewno nie należy rezygnować z ostrożności, ale nam nie przydarzyła się żadna złowroga przygoda. Wręcz przeciwnie, przywieźliśmy wspomnienia pełne przyjaznych gestów i życzliwości napotkanych po drodze ludzi.
Skomentuj artykuł