Tam gdzie ziemia dotyka nieba

Wyjazd, zmiana otoczenia, krajobrazów i dźwięków mowy, powoduje wyostrzenie się wrażliwości serca i sprzyja otwarciu się na niespodziewany przekaz (fot. victor_nuno / flickr.com)
Jacek Święcki

Dziś niełatwo jest pisać o podróżach i o miejscach, które warto zobaczyć. Świat stoi przed Polakami otworem, zaś przemieszczanie się stało się, w porównaniu do niegdysiejszych kosztów, niewiarygodnie tanie.

Podróże kiedyś i teraz

Młodzi Czytelnicy z trudem wyobrażają sobie, jak to było za nieboszczki PRL, gdy miesiącami wyrywało się paszport ważny tylko przez rok i na jednorazowe przekroczenie granicy Polski. Jeszcze bardziej szokująca okazuje się dla nich informacja, że paszportu nie trzymało się w domu, ale zawsze pobierało się go na milicji w zamian za dowód osobisty, zaś po skończonej podróży należało go „zdać”, aby z powrotem odzyskać dowód. Oba takie spotkania z budzącym grozę funkcjonariuszem były dla niego świetną okazją do dokonania nieformalnego przesłuchania, w trakcie którego skłaniał szczęśliwego posiadacza ściśle reglamentowanego dobra, jakim był wówczas paszport, do takiej czy innej formy „współpracy”.

DEON.PL POLECA

Traumatycznym przeżyciem było zawsze przekraczanie granicy z korowodem celników czepiających się dosłownie wszystkiego, zaś przekraczanie tzw. żelaznej kurtyny (tj. granicy rozdzielającej „obóz socjalistyczny” od Zachodu) odbywało się przy akompaniamencie ujadających psów, drutów kolczastych oraz przeszukujących wszystko i wszystkich pograniczników.

Do tego wszystkiego dodajmy także mordercze wyszarpywanie wiz w niekończących się kolejkach przed ambasadami, załatwianie biletów na pociąg, samolot czy też prom, zdobywanie „przydziału dewiz” (symboliczne 130 USD, które wolno było legalnie kupić i wywieźć) i wciąż powtarzane pytanie: „A może by jednak TAM zostać?”. Bo czy warto wracać do kolejek, kartek, marnych pensji w walucie niewymienialnej na „zielone” i nieustannego „kombinowania” (czytaj: zgadzania się na moralne kompromisy), aby jakoś urządzić się w życiu?

W takim kontekście każda relacja z podróży opowiadająca, jak TAM było, ekscytowała, niekiedy budziła sensację. Gdy po raz pierwszy wracałem z zagranicznej eskapady do Francji (miałem wtedy 18 lat), to wypytywano mnie dosłownie o wszystko, bo wszystko było nowe: Jak wygląda paryskie metro? Ile gatunków kaw można kupić w tamtejszych sklepach? Ile kosztuje kolorowy telewizor?

A jeśli ktoś miał okazję być jeszcze dalej – na innym kontynencie - to z pewnością mógłby co kilka dni robić pokazy przeźroczy, a ludzie waliliby drzwiami i oknami… Każda palma, każdy kolorowy stragan z egzotycznymi owocami, każda zatoka nad błękitną tonią nie przypominającą siwizn Bałtyku wywoływała okrzyki zdumienia i zazdrosne komentarze: „Ten to się naoglądał”!

Wtedy jeździliśmy zagranicę, aby nasycić się normalnością, która od września 1939 opuściła Polskę na długie lata, a także po to, aby, na przekór komunie, która traktowała obywateli jako swoją własność, urwać się ze smyczy i pobiegać trochę po niekontrolowanym przez nią terenie.

A teraz? Dostajemy paszport ważny na 10 lat, wiz na ogół nie potrzeba (czasami dokupuje się je na lotnisku docelowego kraju), zaś bilety załatwia się w Internecie. I nikt już nie chwali się zbytnio wakacjami w Egipcie, czy też pielgrzymką do Rzymu, bo tego typu dobra zdemokratyzowały się i spowszedniały. Kolorowe okładki podróżniczych pism zdają relacje z wypraw do najdalszych krańców ziemi, zaś Internet pełen jest wpisów w rodzaju „Moja wycieczka do Nowej Zelandii”, czy też „Mój przelot balonem nad Kapadocją” uzupełnionych efektownymi zdjęciami. Czy w ogóle warto jeszcze o czymś takim pisać?

Dlaczego warto pisać o podróżach

A jednak warto. Może nie tyle o podróżach i miejscach, ale o tym, co one w nas samych odsłaniają, gdy tam jesteśmy.

Po cóż bowiem podróżujemy? Co nas zmusza do tego, aby opuścić znajome miejsca, ludzi i krajobrazy i pojechać w nieznane krainy? Ciekawość? Na pewno, ale to nie jest jeszcze wystarczający powód do tego, aby „sprzedać lodówkę i lecieć do puszczy amazońskiej” (jak nas do tego niedawno zachęcał pewien znany polski podróżnik). Podjąć takie ryzyko, zainwestować aż tyle, tylko po to, aby przekonać się, że „tam jest inaczej”?

Chyba jednak nie o to chodzi…

Z pewnością powszechnym powodem jest nieuświadomiona w nas do końca przemożna chęć dostania się do raju, do miejsca, gdzie nie ma problemów, a wszystko jest nastawione na nasycenia naszych wiecznie głodnych zmysłów. Dlatego też tak chętnie wybieramy na wakacyjny wypoczynek skatalogowane pięciogwiazdkowe „raje” z opcją „all inclusive”, których niezliczone warianty można sobie wybrać w każdym biurze podróży, chociaż one zawsze wyglądają tak samo, niezależnie od tego, czy usytuowane są w Tunezji, Tajlandii czy na Pacyfiku. Te same ogrody, baseny, suto zastawione szwedzkie bufety, z okna nieskazitelny widok na morze… W zasadzie nieważne, gdzie to jest, bo zawsze chodzi o to, żeby klient trafił do bezpowrotnie utraconego ogrodu Eden.

Innym powodem może być chęć zmierzenia się z jakimś wyzwaniem, stawienie czoła jakiemuś żywiołowi, aby pokonać samego siebie i potwierdzić tym samym swą własną wartość. Z tego właśnie powodu wspinamy się po górach, spływamy dzikimi rzekami, czy też żeglujemy po oceanach.

Jeszcze innym powodem może być pielgrzymka: chęć dotarcia do jakiegoś miejsca, które stało się naszym duchowym źródłem, lub którym może się wkrótce stać. Nie tylko w poszukiwaniu Boga, ale też – współcześnie znacznie częściej! – w poszukiwaniu ludzi, którzy nas kształtują i wydarzeń, które wywarły na nas przemożny wpływ. Świeckie pielgrzymki na grób znanego pisarza czy też pola słynnej bitwy współistnieją obecnie z religijnymi pielgrzymkami na groby świętych i miejsca niebiańskich objawień.

Taki rodzaj podróży ma już z pewnością nieco bardziej wewnętrzną motywację, niemniej to jeszcze nie jest zasadniczy powód, dla którego postanowiłem chwycić za pióro, aby opisać miejsca, w których byłem i w których przeżyłem coś ważnego. Rację tę znajduję na kartach Pisma św. Być może pamiętamy scenę, gdy patriarcha Jakub ucieka przed gniewem swego brata Ezawa i zatrzymuje się w przypadkowym miejscu na nocleg: „Kiedy Jakub wyszedłszy z Beer-Szeby wędrował do Charanu, trafił na jakieś miejsce i tam się zatrzymał na nocleg, gdy słońce już zaszło. Wziął więc z tego miejsca kamień i podłożył go sobie pod głowę, układając się do snu na tym właśnie miejscu. We śnie ujrzał drabinę opartą na ziemi, sięgającą swym wierzchołkiem nieba, oraz aniołów Bożych, którzy wchodzili w górę i schodzili na dół. A oto Pan stał na jej szczycie1 i mówił: «Ja jestem Pan, Bóg Abrahama i Bóg Izaaka” (Rdz 28, 10-12).

Zwykłe miejsce, przypadkowy kamień i banalna nazwa („luz” znaczy po hebrajsku migdałowiec) – wydawałoby się, że nic się tam wielkiego nie może zdarzyć. A jednak właśnie w tym, a nie innym miejscu, w dramatycznych okolicznościach ucieczki, a nie w rodzinnych stronach, Bóg postanawia objawić się Jakubowi i powiadomić go o swej przychylności. Być może trzeba było, aby Jakub odszedł, aby zmienił otoczenie i wyrwał się z codziennej rutyny, aby mógł usłyszeć Boży głos i zrozumieć, że jest dziedzicem Wielkiej Obietnicy. Nazywa to miejsce nora’, co po hebrajsku znaczy nie tylko straszne, ale także wspaniałe: bo objawiający się Bóg zarówno przejmuje grozą, jak i fascynuje swą wspaniałością.

Specjalną rolę odgrywa w wizji Patriarchy drabina, po której zstępują i wstępują aniołowie. To znak, że ziemia nie jest pozostawiona sama sobie, ale jest w szczególny sposób połączona z niebem, stanowi jakby jego przedsionek. Jezus sam utożsamia się z ową drabiną, gdy mówi Filipowi w chwili, gdy go powołuje na Apostoła: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Ujrzycie niebiosa otwarte i aniołów Bożych wstępujących i zstępujących na Syna Człowieczego” (J 1, 52b).

To dzięki Jezusowi, który sam jest obrazem Boga niewidzialnego i w którym wszystko zostało stworzone (por. Kol 1,15-16) możemy, kontemplując widzialny świat i zwykłych ludzi wokół nas, zostać jakby w szczególny sposób oświeceni blaskiem Bożej chwały, zobaczyć niewidzialne (por. Hbr 11,27) i usłyszeć Jego pełen miłości głos, który wzywa nas po imieniu i pozwala odkryć - w nas i wokół nas - głębie, których istnienia dotąd nie podejrzewaliśmy.

Może to stać się równie dobrze w naszej szarej, zwyczajnej rzeczywistości. Niemniej, tak jak w przypadku Jakuba, wyjazd, zmiana otoczenia, krajobrazów i dźwięków mowy, powoduje wyostrzenie się wrażliwości serca i sprzyja otwarciu się na niespodziewany przekaz.

O tym właśnie będę tu pisał.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Tam gdzie ziemia dotyka nieba
Komentarze (1)
Krzysztof
16 lutego 2011, 21:35
 W uwagach pana Jacka znajduję  podobne nastroje, których doświadczyłem w ciągu podróży ostatniego roku. Miałem to szczęście że najpierw w lecie przez 2 tygodnie byłem na prawdziwej pielgrzymcew gronie wierzących ludzi ze wspólnoty, razemi z księdzem. Bylo to pielgrzymowanie śladami obecności Jezusa i pierwszych uczniów, rozpoznawanie w rzeczywistości tego, co znamy z opisów Pisma świętego. Była to również pielgrzymka do wnętrza siebie, kiedy to musiałem ponownie określić się wobec Slowa Bożego i widzialnych znaków Jego działania. Drugą podróż, tygodniowy pobyt w Rzymie, odbyłem niedawno. I tutaj inne pielgrzymowanie - śladami historii Kościoła, których jest w tym mieście mnóstwo. Jednocześnie czytałem wieczorami ostatni wywiad z BXVI i uczestnicząc z Papieżem w modlitwie Anioł Pański w niedzielę na Placu Św. Piotra wyraźnie i mocno uświadomiłem sobie wielkość Kościoła.  Pomimo róznych losów trwa, jest młody mlodością szczególnie rzucających się w oczy na placu różnych wspolnot, ktore żywo reagują  na słowa Papieża.  Po każdej z tych podróży pozostały zapiski - przede wszystkim dla siebie - które zatrzymały na papierze (w zasadzie na komputerze;) częśc tej atmosfery i tych odkryć.