"Tańce wśród piratów" - Kostaryka
Magda Moll-Musiał i Marcin Musiał wyruszyli na wymarzoną podróży do Ameryki Centralnej, którą łączą z akcją charytatywną na rzecz Kamila Misztala, podopiecznego Fundacji Jasia Meli "Poza Horyzonty". Dzięki firmie Why Not Fly oferującej bilety lotnicze, projekt ruszył 31 października, a nasi podróżnicy penetrowali rejony Karaibów przez prawie 3 miesiące. Oto ich relacja z jednej z podróży....
Poniedziałek, 14 XI 2011, Panama City - Dziura Zabita Dechami Gdzieś Przy Granicy z Kostaryką
Marcin
Paweł ma 2 metry wzrostu, jest chudy jak szczapa, ma blond kręcone włosy, pogodny charakter i jest mistrzem w podróżowaniu na stopa. Razem z Magdą poznaliśmy go wirtualnie podczas konkursu na "Pracę Marzeń" i później w realu, przy organizacji wystawy charytatywnej "Kadry ze świata". Paweł wszędzie jeździ na stopa. A to sylwester w Barcelonie, a to ze Śląska do Indii, jeśli gdzieś chce jechać, wystawia kciuk i po chwili pędzi już przez świat. Czasem trzeba kombinować i wtedy dwumetrowy facet staje na rękach, żeby zwrócić uwagę kierowców. I to właśnie o Pawle myślałem, kiedy w kraju, gdzie autostop nie jest zbyt rozpowszechniony, stawałem z kawałkiem kartonu, na którym widniał napis "David".
Najczęściej zatrzymywały się taksówki chcące nas podwieźć pod granicę. Zatrzymał się też jakiś kolo, który zaproponował nam, że podwiezie nas specjalnie za jedyne 300 $. Zatrzymała się też policja, twierdząc, że nie ma bata, żeby ktokolwiek się zatrzymał, bo musielibyśmy mieć super szczęście, żeby ktoś jechał tak daleko. Zatrzymał się także w powietrzu helikopter, który nas filmował, gdyż staliśmy zaraz za mostem przy Kanale Panamskim. I zatrzymał się też super luksusowy czarny Land Cruser Prado z przeuroczymi ludźmi na pokładzie, którzy jechali do Davida. Trzeba było widzieć miny policjantów i taksówkarzy, którzy specjalnie zaparkowali swoje pojazdy na poboczu i patrzyli jak długo będziemy łapać okazję. Łapaliśmy niecałe pół godziny!
Teraz jesteśmy w Dziurze Zabitej Dechami Gdzieś Przy Granicy z Kostaryką, jakieś piętnaście minut do przejścia w La Concepcion. Nocujemy u Giny, sympatycznej kobiety, którą poznaliśmy w Toyocie razem z Josem i Guanim. Gina była bardzo ciekawa w jaki sposób podróżujemy, gdzie już byliśmy i jaki jest świat. Pytała nas czy w Polsce mamy konie, ile jest warta złotówka, jaka jest powierzchnia Polski i ile żyje w niej ludzi. Wszystko ją ciekawiło. Po kilku godzinach wspólnej wymiany doświadczeń zaproponowała nam nocleg w jej domu, ponieważ mieszka ona najbliżej granicy, godzinę jazdy za Davidem. Dom w Dziurze ma 10x7 metrów, jest parterowy, niebieski i pełno w nim latających towarzyszy. Dom nie ma okien, zamiast nich są betonowe ażurowe pustaki w kolorze niebieskim. W tej wiosce uprawia się pomarańcze. Gina była zdziwiona, że w Polsce można kupić owoce na kilogramy. Tutaj jest określona ilość sztuk w cenie jednego dolara, a miara "kilogram" nie funkcjonuje. Zamiast "kilograma" jest "libra", czyli 0,55 kilograma.
Jose poprosił nas, żebyśmy zrobili sobie z nim zdjęcie na tle jego samochodu i wysłali mu je mailem. Gina i Guani też chcieli, żebyśmy im wysłali mailem zdjęcie, tylko że żadne z trójki współtowarzyszy nie znało swojego adresu mailowego. Zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, no kilka zdjęć na stacji benzynowej.
Jose, Guani i Gina są przyjaciółmi i pracują razem sprzedając owoce i warzywa. Zazwyczaj w Panamie są dwa razy w tygodniu, ale przeważnie jeżdżą autobusem. Oznacza to, że przynajmniej 3 dni z tygodnia są w trasie. Wyjątkowo wybrali się w podróż samochodem i trafili na nas.
Teraz idziemy spać w towarzystwie cykad i deszczu, który od początku naszego pobytu w Panamie pada codziennie…
Książka jest w 100% autentyczna. Jest to opowieść, która wydarzyła się naprawdę autorom książki.
Czytelnik książki zapozna się z realiami życia w innych krajach, przeżyje wraz z autorami mnóstwo przygód, a być może (taki jest cel autorów) spojrzy w głębie własnego serca i stanie twarzą w twarz z własnymi marzeniami. Podróżnicza fabuła książki jest pretekstem do pokazania, że każde marzenie jest w zasięgu ręki, a jego spełnienie może być ogromną radością. Wystarczy zdecydować się zrobić pierwszy krok…
Zobacz następny dzień...
Wtorek, 15 XI 2011, DZDGPGzKostaryką
Marcin
Poranek w Dziurze był słoneczny i ciepły. Gina zaprosiła nas na śniadanie, a potem do swojej siostry Marii, która mieszka zaraz obok. Chcieliśmy jechać tego dnia do Kostaryki, ale kilka minut przecież nie robi nam różnicy, więc skorzystaliśmy z zaproszenia. Poznaliśmy całą familię siostry Giny. Maria ma dwie córki, starszą osiemnastoletnią Kilimarę i młodszą jedenastoletnią, wysoką i szeroką jak trzydrzwiowa szafa pancerna, Niur. Dziewczyna naprawdę jest potężna, a domownicy wołają na nią wielkolud.
- - To teraz jedziecie do Kostaryki, tak?
- - Tak, niedługo jedziemy.
- - A widzieliście już nasz wulkan?
- - Nie, a jest w pobliżu?
- - Tak, godzinę drogi stąd są góry i wulkan. Jeśli chcecie, możecie tam jechać.
- - Dobrze, ale pojedziesz z nami Gina, prawda?
- - Chętnie. Jest ładna pogoda, możemy jechać.
- Nasz plan pojechania do Kostaryki zaczynał się przesuwać o kolejny dzień.
- - Cześć, mam na imię Eva - powiedziała śliczna dziewczyna, kuzynka Kilimary i Niur.
- - Cześć, ja mam na imię Magda, a to jest Marcin. Jedziesz z nami zobaczyć wulkan?
- - Jasne, tylko się umyję.
W międzyczasie Kilimara też zdecydowała się jechać z nami. Zadzwoniła po swojego chłopaka, Omaro a ten przyjechał swoim czarnym pickupem, na pace którego stał czarny quad. Chłopak przywiózł ze sobą cenny przedmiot - komórkę z Internetem. W Dziurze nie ma sieci, więc dziewczyny rzuciły się na komórkę i przez Wi - Fi zaczęły nas szukać w sieci. Zaprosiły do swoich znajomych na face i polubiły naszą stronę. Zaczęły też przeglądać nasze zdjęcia. W międzyczasie przyszła Eva.
- - ¿Vamos?
- - Jeszcze nie, Kilimara poszła się myć.
Kiedy się umyła i dziewczyny przeglądnęły wszystkie zdjęcia byliśmy przekonani, że wreszcie pojedziemy. Nic bardziej mylnego, przyjechała koleżanka dziewczyn i zaczęła handlować z nimi klapkami. Pogoda się zmieniła, zaczęło padać. Ale ruszyliśmy. Do pobliskiego sklepu, gdzie Eva kupiła sobie coś do jedzenia. Wreszcie pojechaliśmy. Na truskawki z lodami. A kiedy już myśleliśmy, że deszcz zupełnie zniweczy nasze plany i wybieranie się ekipy jak sójka za morze skończy się na planach, dotarliśmy pod wulkan spowity we mgle. Ściągnęliśmy z pickupa quada i jeździliśmy po okolicy. Objechaliśmy cały wulkan dookoła, który jest najwyższym punktem w Panamie.
Cały region nazywa się Vulcano. Wygasły wulkan nosi nazwę Cerro Punta. Tak samo nazywają się Indianie zamieszkujący okolicę. Mężczyźni noszą niczym nie wyróżniające się ubrania, zaś kobiety ubierają jednokolorowe suknie ozdobione wzorzystymi szlaczkami. W całym regionie przez cały rok uprawia się pomarańcze, truskawki i ogromne klementynki, które mieszkańcy nazywają gruszkami. Strefa wulkaniczna jest bardzo bogata i żyzna, dlatego uprawia się tu wiele gatunków roślin.
Gina pokazała nam okolicę, wszelkie możliwe bary i ogrody, które warto zobaczyć. A potem poszliśmy do dżungli na spacer. Przez dżunglę wytyczono wąską ścieżkę prowadzącą do wodospadu, podobno pięknego w tej okolicy. Niestety nie doszliśmy tam, bo było już późno i powoli zaczęło się robić ciemno. Zapakowaliśmy quada i wróciliśmy do domu.
Książka jest w 100% autentyczna. Jest to opowieść, która wydarzyła się naprawdę autorom książki.
Czytelnik książki zapozna się z realiami życia w innych krajach, przeżyje wraz z autorami mnóstwo przygód, a być może (taki jest cel autorów) spojrzy w głębie własnego serca i stanie twarzą w twarz z własnymi marzeniami. Podróżnicza fabuła książki jest pretekstem do pokazania, że każde marzenie jest w zasięgu ręki, a jego spełnienie może być ogromną radością. Wystarczy zdecydować się zrobić pierwszy krok…
Zobacz następny dzień...
Środa, 16 XI 2011, Estrella - San Jose
Marcin
Z mocnym przekonaniem, że powinniśmy iść łapać stopa zaczęliśmy się pakować. Gina zaprosiła nas na śniadanie. Zwierzyła nam się, że kiedyś miała narzeczonego, ale nie może mieć dzieci i nigdy za nikogo nie wyszła. Między innymi dlatego przelewa swoje matczyne instynkty na dzieci swojej siostry. Dowiedzieliśmy się także, że w Dziurze rodzice mają nawet po 12 dzieci. Poszliśmy się pożegnać z Marią i jej córkami. A te powiedziały nam, że nas nie wypuszczą, jeśli dla nich nie zatańczymy.
Maria puściła nam salsę i zaczęliśmy tańczyć. Dziewczyny wyjęły swoje telefony komórkowe i zaczęły nas nagrywać. Ich radości nie było końca.
- - Salsa jest waszym ulubionym tańcem?
- - Nie, bachata.
W mgnieniu oka Maria znalazła płytkę CD z bachatą i poprosiła nas, żebyśmy zatańczyli, co uczyniliśmy. Kiedy skończyliśmy, Gina poprosiła mnie, żebym ją nauczył tańczyć bachatę. Pokazałem Ginie podstawowy krok i zatańczyliśmy. Potem w podzięce Gina zatańczyła nam salsę solo, a Maria dała nam na pamiątkę płytkę z bachatą. Poprosiły nas, żebyśmy je jeszcze odwiedzili, to pójdziemy razem na dyskotekę. Wówczas dowiedzieliśmy się, że Dziura nazywa się Estrella, czyli Gwiazda.
Pożegnaliśmy się z nimi, wzięliśmy plecaki i poszliśmy w stronę ulicy.
- - Chyba nie myśleliście, że będziecie szli z tymi ciężkimi plecakami do głównej drogi, co? - powiedziała do nas Gina, a Maria podjechała swoim samochodem. Dziewczyny podwiozły nas, złapały nam busa do granicy i pojechaliśmy.
Słyszeliśmy, że na granicy odprawa trwa nawet kilka godzin. Tymczasem po dwudziestu minutach w naszych paszportach znalazła się pieczątka Kostaryki. Cofnęliśmy zegarki o kolejną godzinę i ruszyliśmy przed siebie. Dziesięć minut później siedzieliśmy wygodnie w pickupie Babci Niemki, która przez cale życie podróżowała. Do tego stopnia kochała podróże, że nie chciała mieć dzieci. Nie mogła usiedzieć na miejscu, co chwilę rzucała kolejną pracę i jechała w świat. W końcu nie mogła znaleźć pracy, bo pracodawcy bali się ją zatrudnić. Kiedy miała 54 lata, otrzymała propozycję odejścia na wcześniejszą emeryturę. Spakowała manatki i wyjechała do Kostaryki, bo w tym kraju podobało jej się najbardziej. Kupiła rancho i siedzi tu już 17 lat. Troszkę jej się już nudzi i chciałaby wrócić do Niemiec, ale nikt nie chce kupić jej rancha, więc mieszka tu dalej.
Babcia Niemka jechała do najbliższej wioski, ale podwiozła nas o jedną miejscowość dalej, ponieważ tam łączyły się drogi i uznała, że łatwiej nam będzie złapać następnego stopa. Sama w przeszłości często podróżowała na stopa i lubi podróżników. Wysadziła nas na stacji. Zaczęliśmy łapać stopa, który pojedzie nieco dalej. Na stacji się nie udało, ale kiedy stanęliśmy przy głównej drodze, po kilkunastu minutach zatrzymał się czternastometrowej długości tir, za sterami którego siedział Jose Antonio Martinez. Jose przedstawił nam się jako Goli. Jego mama całe życie mówiła do niego Goli, aż pewnego dnia Jose nie wytrzymał i zapytał, dlaczego nie mówi do niego Jose, tylko Goli, ale do dnia dzisiejszego nie otrzymał odpowiedzi.
Goli mieszka w Panamie, a do San Jose wozi etui na płyty CD. Bardzo chce się przeprowadzić do Kostaryki, bo lubi zimno a w San Jose jest zimniej niż w Panamie. Magda zaproponowała mu, żeby przyjechał w takim razie do Polski, to będzie usatysfakcjonowany. Goli opowiedział nam, że w Panamie co rok wszyscy zmieniają tablice rejestracyjne. Rząd ustala jaki kolor będzie obowiązywał w danym roku i jaki będzie jej wzór. Coroczna wymiana tablic rejestracyjnych kosztuje 150 dolarów od pojazdu i jest traktowana jako podatek.
- - Dzięki, że się zatrzymałeś.
- - Ja się nigdy nie zatrzymuję. Jeżdżę tędy codziennie i nawet jak stoi taka laska w mini spódnicy i z dużym biustem, to się nie zatrzymuję.
- - To dlaczego się zatrzymałeś i nas zabrałeś?
- - Nie wiem, tylko Pan Bóg to wie.
- - Dzięki wielki, zrobiłeś nam w takim razie przysługę.
- - Nie zawsze byłem dobrym człowiekiem. Przez 10 lat robiłem ludziom krzywdę, okradałem ich. Dopiero kiedy urodziła mi się córka, zaczęło mi zależeć i się zmieniłem.
Goli wysadził nas na obrzeżach miasta. Złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy do hostelu. A teraz siedzimy przed komputerem i zamiast iść spać, piszemy relacje, wrzucamy zdjęcia i zastanawiamy się co robić jutro. Różnica czasu między Kostaryką a Polską to 7 godzin. Dobranoc.
Książka jest w 100% autentyczna. Jest to opowieść, która wydarzyła się naprawdę autorom książki.
Czytelnik książki zapozna się z realiami życia w innych krajach, przeżyje wraz z autorami mnóstwo przygód, a być może (taki jest cel autorów) spojrzy w głębie własnego serca i stanie twarzą w twarz z własnymi marzeniami. Podróżnicza fabuła książki jest pretekstem do pokazania, że każde marzenie jest w zasięgu ręki, a jego spełnienie może być ogromną radością. Wystarczy zdecydować się zrobić pierwszy krok…
Zobacz następny dzień...
Czwartek, 17 XI 2011, San Jose
Magda
Wyspaliśmy się porządnie. Po śniadaniu w postaci polskich kisieli instant i siatki pomarańczy, które dostaliśmy od Giny, ruszyliśmy poznawać miasto.
Kierowaliśmy się mapką otrzymaną w hotelu, która wskazywała najciekawsze punkty San Jose.
Pierwszym ciekawym dla nas przystankiem był targ rękodzieła. Weszliśmy między kramy i zupełnie straciliśmy poczucie czasu. Chodziliśmy kilka godzin, oglądając zabawne fajki z kokosu, torebki z kokosu, biżuterię z drewna tropikalnego, oryginalne instrumenty muzyczne. Kupiliśmy sobie coś do domu, a mianowicie drewnianą żabę, która jest pusta w środku i jak pociera się ją specjalnym patyczkiem, wydaje dźwięk niczym żywa żaba! Marcin spełnił też swoje marzenie i za 10 dolarów kupił sobie prawdziwą maczetę!
- - Hej, hamaki, hamaki mam, zobaczcie! - krzyczy do nas młodzieniec. - Po jakiemu mówicie? Hablan espanol?
- - Si - odpowiadam.
- - Ja też umiem po hiszpańsku, ale mówmy po angielsku. Jestem ze Stanów. A wy skąd?
- - My z Polski.
- - A z Polski! Mój ukochany papież był z Polski! A teraz macie tam najwyższą na świecie figurę Chrystusa! Jak to miejsce się nazywa?
- - Świebodzin - odpowiada zszokowany Marcin.
Hamaka nie kupiliśmy, natomiast ja skusiłam się jeszcze na kolczyki i bransoletkę z kokosa.
Nagle dopadł nas głód. Popatrzyliśmy na zegarki, była już 14-sta…
Po szybkim obiedzie, zwiedziliśmy Muzeum Sztuki Współczesnej (z której rozumieliśmy wyłącznie akcenty seksualne) i załapaliśmy się na wielką fiestę dotyczącą sadzenia drzew palmowych odbywającą się, nie wiadomo czemu, w ogrodzie kompleksu muzealnego. Wysłuchaliśmy kostarykańskiej muzyki, zjedliśmy przepyszne lody, a na specjalnym kiermaszu warzyw i roślin kupiliśmy jukę, żeby Marcin wreszcie mógł ją skosztować.
Z kilogramem juki poszliśmy do Muzeum Jadeitu. Wstęp kosztował 8 USD od osoby, ale warto było pooglądać przepiękne, mające 1500 lat przedmioty z tego minerału. Mogliśmy też sporo poczytać o tradycjach i wierzeniach Indian Mezoameryki. Jadeit to zielony kamień z grupy krzemianów, jest rzadkością w przyrodzie, charakteryzuje się dużą twardością. Indianie robili z niego amulety, wierzyli, że chroni on przed złymi mocami. Był kojarzony z mocami duchowymi - dlatego szamani posiadali wiele akcesoriów z tego materiału. Przy pochówku, łamano jadeitowy amulet na dwie części i jedną oddawano na wieki zmarłemu, a druga przechodziła jako spadek na potomnych.
Muzeum Złota Prekolumbijskiego zniechęciło nas ceną wstępu (12 USD od osoby), ale chętnie weszliśmy do muzealnego sklepiku. Było tam wiele przedmiotów wykonanych współcześnie, ale ściśle według prekolumbijskich wzorów (rzeczy te wyglądały podobno identycznie, jak obiekty muzealne). W pewnym sensie mogliśmy więc podziwiać naczynia, przedmioty liturgiczne i złotą biżuterię Majów i Azteków. Najbardziej zafascynowały nas jednak… prekolumbijskie ceramiczne pieczątki! Indianie mieli tradycję malowania ciał w różnorakie wzory. Żeby szło to sprawnie oraz by wzory były regularne, posługiwali się dwoma typami pieczątek do malowania na skórze. Jedne wyglądały tak, jak dzisiejsze pieczątki - odciskało się wzór, trzymając za trzonek, a inne były obrotowe, jak nawlekane na nitkę walce pokryte szlaczkiem. Kupiliśmy jedno takie cudo, dokładną kopię pieczątki indiańskiej z muzeum. Marcin obiecał wytatuować mi plecy akwarelką lub henną. Może urządzimy mały gabinet prekolumbijskiego tatuażu na jakimś slajdowisku?
Teraz jesteśmy w hostelu i brzuchy bolą nas z przejedzenia. Uprażyliśmy chipsy z bananów - patajonów (to takie banany o zielonej skórce i trochę kwadratowym kształcie, w środku różowe i bardzo twarde) i przysmażyliśmy prawie kilo juki. Marcinowi juka posmakowała (ja zakochałam się w jej smaku w Boliwii), pewnie więc będziemy częstszymi gośćmi wystaw współczesnej sztuki…
Książka jest w 100% autentyczna. Jest to opowieść, która wydarzyła się naprawdę autorom książki.
Czytelnik książki zapozna się z realiami życia w innych krajach, przeżyje wraz z autorami mnóstwo przygód, a być może (taki jest cel autorów) spojrzy w głębie własnego serca i stanie twarzą w twarz z własnymi marzeniami. Podróżnicza fabuła książki jest pretekstem do pokazania, że każde marzenie jest w zasięgu ręki, a jego spełnienie może być ogromną radością. Wystarczy zdecydować się zrobić pierwszy krok…
Zobacz następny dzień...
Piątek, 18 XI 2011, Park Narodowy Poas
Marcin
San Jose nie ma wiele do zaoferowania, natomiast jest świetnym miejscem wypadowym. Jeszcze w czwartek postanowiliśmy, że wstaniemy o 6:30 i pojedziemy zobaczyć wulkan Poas. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Poszliśmy na dworzec - jeden z wielu, bowiem w San Jose jest mnóstwo dworców autobusowych i każdy odprawia turystów w inne części kraju. Autobus kursowy pod wulkan jedzie dwie godziny i płaci się za niego 8$ w obie strony. Odjeżdża o 9:00, a spod wulkanu wraca o 14:00. Tak jest teraz, ale nieustannie się to zmienia, więc najlepiej udać się wcześniej do Informacji Turystycznej, żeby potwierdzić godziny i miejsca odjazdu autobusów.
Wulkan Poas (2706 m.n.p.m) posiada trzy kratery, z których jeden jest aktywny. Jest niewielkie prawdopodobieństwo, że wybuchnie, bowiem stale wysyła w powietrze kłęby dymu. Szerokość krateru wynosi 1500 metrów i jest drugim co do wielkości kraterem świata. Jego głębokość wynosi 300 metrów. Na dnie znajduje się jezioro w kolorze zielonym, którego błotne gejzerowe erupcje wystrzeliwują na wysokość 40 metrów, co czyni go najbardziej aktywnym bulgoczącym jeziorem świata. Niedaleko znajduje się najstarszy krater Von Frantzius, a pół godziny marszu od głównego krateru znajduje się krater Botos otoczony wilgotnym lasem tropikalnym i wypełniony niebieską wodą.
Kiedy podeszliśmy pod główny krater, wokół nas była gęsta mgła i czuliśmy spadający na nas deszcz. Jedynie zapach siarki dawał znać, że w pobliżu znajduje się główny krater. Postanowiliśmy nie zwlekać, więc przeszliśmy się na spacer w kierunku niebieskiej laguny, czyli krateru Botos. Tam również była mgła, ale znacznie mniejsza. Biegała też tam wiewiórka, która za drobna opłatą w postaci krakersa zgodziła się pozować do licznych zdjęć.
Wróciliśmy pod główny krater i naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Kosmicznie duża dziura w ziemi, z małym zielonym jeziorkiem, z którego serca wybuchały w powietrze kłęby białego gejzerowego dymu. Urzeczeni widokiem tkwiliśmy tam pomimo padającego na nas deszczu. Niekiedy krater był zupełnie zasłonięty przez mgłę, by wiejący wiatr odsłonił go na dosłownie kilkanaście sekund i ponownie zakryć go gęstą mgłą.
Magda nawiązała znajomość z przewodnikiem po Kostaryce. Od niego dowiedziała się wielu ciekawych historii na temat wulkanu Poas, jak i innych miejsc. Zasłuchana, wsadziła aparat do futerału, zapominając go zamknąć. W pewnym momencie usłyszeliśmy głośne uderzenie pod naszymi nogami. Ku naszemu przerażeniu, na kamieniach leżał nasz aparat fotograficzny, który wypadł z futerału. Będący najbliżej nas turyści złapali się za głowę. Wzięliśmy aparat do ręki. Wizjer cyfrowy był potłuczony, pękła szybka zasłaniająca ekran i ochronne szkło hartowane. Gdyby nie porada w sklepie fotograficznym, żeby dokupić szkiełko hartowane, mielibyśmy zupełnie roztrzaskany aparat. Na szczęście elektronika działała i przez potłuczone szkło widać było obraz. Poruszyłem obiektywem. Zacinał się, pękła plastikowa wewnętrzna obręcz do poruszania zoomem.
Usiedliśmy załamani na ziemi w nadziei, że naprawa nie będzie droga i że będzie się dało robić zdjęcia. Na szczęście cała elektronika była sprawna, a soczewki obiektywu były nienaruszone. W nieco gorszych nastrojach wróciliśmy do hostelu. Zdążył nam odpisać Ezechiel, mogliśmy wreszcie opuścić hostel. Był tylko jeden problem. Ezechiel do późna pracował i mógł się z nami zobaczyć wieczorem. W Kostaryce mieszkał od kilku dni, bowiem jest Argentyńczykiem. Jego znajomość miasta była więc taka jak i nasza. Czyli żadna. Umówiliśmy się w klubie, w połowie drogi między jego domem a hostelem. Razem z nim przyszli jego nowi znajomi z pracy, Veronika i Pedro. Usiedliśmy z nimi i do północy tańczyliśmy merengue i salsę cubanę. Pedro pochodzi z Venezueli i zaprosił nas do siebie, kiedy będziemy w Caracas. Pedro bardzo chciał ze mną porozmawiać, nie znał jednak angielskiego, a moje umiejętności hablania espaniol są jeszcze na poziomie survivalowym (czyli potrafię powiedzieć "te quiero mucho", "dos cervezas por favor", czy "tengo hambre"), zatem rozmawialiśmy przeplatanym angielsko hiszpańsko migowym. Po imprezie pojechaliśmy do mieszkania Ezechiela i poszliśmy spać. Magda nastawiła budzik w komórce na 6:00. Mieliśmy w planach kolejną wyprawę…
Książka jest w 100% autentyczna. Jest to opowieść, która wydarzyła się naprawdę autorom książki.
Czytelnik książki zapozna się z realiami życia w innych krajach, przeżyje wraz z autorami mnóstwo przygód, a być może (taki jest cel autorów) spojrzy w głębie własnego serca i stanie twarzą w twarz z własnymi marzeniami. Podróżnicza fabuła książki jest pretekstem do pokazania, że każde marzenie jest w zasięgu ręki, a jego spełnienie może być ogromną radością. Wystarczy zdecydować się zrobić pierwszy krok…
Zobacz następny dzień...
Sobota, 19 XI 2011, Park Narodowy Tortugero
Marcin
Zupełnie zaspani, szybko spakowaliśmy się i pojechaliśmy na dworzec autobusowy, żeby dostać się do Tortugero, ostoi żółwi morskich i błotnych. Żeby dostać się tam, z San Jose należy `pojechać do Cariari, następnie do Pavon, a potem jeszcze 42 kilometry łodzią motorową do Tortugero, rzeką. Kiedy znaleźliśmy się w parku, poszliśmy szukać miejsca na rozbicie namiotu. Zauważył nas Robin.
- - Jeśli chcecie, możecie rozbić namiot pod moim domem. Moja babcia przypłynęła tu dawno temu jako jedna z pierwszych, jeszcze zanim powstał tu park. Za 4$ możecie u mnie mieszkać.
- - Wiemy, że można tu rozbić namiot za 2$ od namiotu.
- - Nie, za 2$ od osoby.
Pomyśleliśmy, że informacje, które wyszukaliśmy, pewnie są przedawnione i zgodziliśmy się.
- - Jeśli chcecie, mogę was jutro zabrać canoe rzeką w głąb parku, tam gdzie nie jeżdżą motorówki i jest cicho. Jest tam wąska rzeczka i żyje mnóstwo zwierząt. Mogę być waszym przewodnikiem - za jedyne 15$ od osoby. Jeśli chcecie tańszą opcję, wynajmę wam canoe za 10$ od osoby. Ale musicie zdecydować się już teraz, bo mogą przyjść inni turyści.
Lekka nachalność Robina podpowiedziała nam, żeby wstrzymać się z decyzją. Poszliśmy szukać żółwi na plaży. Ponoć małe żółwie wykluwają się do końca października, ale mieliśmy nadzieję, że może zaobserwujemy jakieś opóźnione egzemplarze. Ktoś nam proponował, że pokaże nam żółwie za jedyne 10$, ale nie uwierzyliśmy, że może w czymkolwiek nam pomóc. Tortugero to miejsce, gdzie Morze Karaibskie od razu jest bardzo głębokie, a plaża jest szeroka i piękna. Właśnie ten zakątek ziemi upodobały sobie wielkie żółwie morskie jako teren swojego rozrodu. Od czerwca wychodzą rano z otchłani morskiej, na granicy plaży i lasu tropikalnego składają liczne jaja i zmykają z powrotem do morza. Wieczorami z jajeczek, które nie stały się łupem drapieżnych ptaków, wylęgają się maleńkie żółwiki i również dreptają ku morskiej toni… Pomimo przejścia 8 km plaży, nie znaleźliśmy jednak ani grama żółwia. Pomyśleliśmy, że jest za wcześnie: na ulotkach parku jest napisane, że najlepszy czas na obserwację to między godziną 22 a 24. Jednak nawet spacerując z czołówkami do późnej nocy, na pograniczu plaży i dżungli, znaleźliśmy tylko gniazda żółwi, i pozostawione przez maleństwa skorupki…
- -Więc przyroda jest bardzo dokładna. Teraz nie ma już żółwi. x Do późnej nocy nie znaleźliśmy jednak żadnego.
Od kilku godzin jedna myśl nie dawała nam spokoju. Odkąd wysiedliśmy z autobusu w Cariari, nie mogliśmy się doszukać jednego aparatu fotograficznego i komórki. Kurczowo trzymaliśmy się myśli, że najprawdopodobniej zostawiliśmy je w domu Ezechiela, spiesząc się wcześnie rano. Mieliśmy nadzieję, że nie staliśmy się ofiarami kradzieży.
Po powrocie do namiotu powiedzieliśmy Robinowi, że możemy wynająć canoe za 10$, gdyż zorientowaliśmy się w wiosce, że standardowa cena to 5$ od osoby i że chcemy płynąć sami. Zgodził się. O 5:30 pobudka.
Książka jest w 100% autentyczna. Jest to opowieść, która wydarzyła się naprawdę autorom książki.
Czytelnik książki zapozna się z realiami życia w innych krajach, przeżyje wraz z autorami mnóstwo przygód, a być może (taki jest cel autorów) spojrzy w głębie własnego serca i stanie twarzą w twarz z własnymi marzeniami. Podróżnicza fabuła książki jest pretekstem do pokazania, że każde marzenie jest w zasięgu ręki, a jego spełnienie może być ogromną radością. Wystarczy zdecydować się zrobić pierwszy krok…
Zobacz następny dzień...
Niedziela, 20 XI 2011, Tortugero
Magda
Słońce obudziło nas tuż po piątej. W nocy ulewnie lało, krople wody dudniły o nasz mały namiot - nie należeliśmy zatem do za bardzo wyspanych. Ale pragnienie przygody było większe niż senność.
Poszliśmy na plażę, z nadzieją, że może teraz zobaczymy żółwie. Niestety, żaden nie chciał pokazać się nam.
O umówionej 6 czekaliśmy pod namiotem na Robina. Nie było go jednak. Nie było go też przy przystani, ani przy wejściu do parku… Ponieważ wioska jest mała i wszyscy jej mieszkańcy znają się, zapytałam strażników parku, czy Robin może już tu był.
- - Nie, nie było go tu.
- Przy przystani również zapytałam o Robina.
- - Poczekajcie, zapytam się jego wujka - powiedział sympatyczny dryblas. Po chwili odpowiedział:
- - Wujek mówi, że Robin popłynął z innymi turystami.
- - Niemożliwe - nie było go dziś w parku. Pytaliśmy strażników.
- - Ale on nie wpływa do parku, nie może. Pływa w drugą stronę…
- - Dlaczego nie może?
- - Bo to problematyczny chłopak i lepiej nie mieć z nim nic do czynienia. Wyszło parę razy, że okrada turystów. Dlatego nie pozwalają mu wpływać do parku z kimkolwiek.
- Ups... Nie mieliśmy jednak już nic cennego w namiocie. Aparat i telefon, jeśli je zabraliśmy, zniknęły wcześniej, niż rozbiliśmy namiot…
- - Ojoj, nie wiedzieliśmy tego! A skąd możemy teraz wypożyczyć czółno?
- - Chodźcie, zaprowadzę was.
Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów. Młody człowiek wynajmował łódki i kajaki. Od razu przydzielił nam canoe i za opłatą 10$ mogliśmy korzystać z niego przez cały dzień.
Podziękowawszy obu panom, podpłynęliśmy do wejścia do parku. Strażnicy mieli przerwę śniadaniową, nie dało się wejść. Postanowiliśmy również spożyć pierwszy posiłek. Marcin dziarsko pokroił bagietkę i pomidora swoją nowo nabytą maczetą, po czym posmarowaliśmy kromki mazistym awokado i zjedliśmy pyszne śniadanie na wodzie. Po pół godzinnej przerwie, strażnicy pojawili się z powrotem.
- - Poproszę 2 bilety - powiedziałam, wręczając strażnikowi banknot 100$.
- - Nie przyjmujemy studolarówek w żadnym z parków narodowych w Kostaryce - usłyszałam odpowiedź.
- - Jak to? Ale dlaczego?
- - Bo takie jest prawo, przeczytaj sobie.
Nie mieliśmy równowartości 20$ w colonach, ani nic do powiedzenia. Popłynęliśmy z powrotem do wioski, rozmienić pieniądze. Na szczęście nie było problemu.
- - Hola, Magda! - zawołał za mną Robin, machając wiosłem. - Mam dla was canoe!
- - Hola Robin. Spóźniłeś się ponad półtorej godziny, teraz nic już nie potrzebujemy od ciebie. - odpowiedziałam i pobiegłam do naszego czółna.
Rozpoczęliśmy wiosłowanie. Kupiliśmy bilety i ruszyliśmy ku systemowi rzek i kanałów przecinających dżunglę. Myślałam, że starczy nam sił na jakieś dwie godziny, ale wodny spacer był na tyle fascynujący, że daliśmy radę wiosłować aż pół dnia!
Wpłynęliśmy do serca prawdziwej dżungli. Tropikalna rzeka okazała się domem dla wielu gatunków zwierząt. Przez cały czas towarzyszyły nam przepiękne niebieskie motyle, wielkie jak dłoń oraz nieco mniejsze, pomarańczowe i żółte. Nad brzegiem odpoczywały duże ptaki, jedno o śnieżnobiałych piórach, inne srebrzystoniebieskie. Po godzinie płynięcia spostrzegliśmy przy brzegu rodzeństwo małych kajmanów.
- - Ciekawe, gdzie jest ich mama… - zapytał Marcin.
Płynęliśmy dalej. Po gałęziach wysokich drzew, spowitych sieciami lian, skakały małpy kapucynki. Niektóre udało się nam nawet sfilmować!
Dżungla pięknie śpiewała głosami tropikalnych ptaków i insektów, które dawały nam co chwile o sobie znać… Na szczęście mieliśmy dobry repelent z tzw. substancją DEET, która sprawia, że komary nie chciały za bardzo z nami zaprzyjaźniać się. Braliśmy też doustnie osłonę przeciwmalaryczną, dlatego mogliśmy oddać się podziwianiu przyrody w sposób bezpieczny.
Głos dżungli to też pękające co chwilę suche gałęzie drzew, po których skaczą małpy, stukanie dzięciołów i… groźne, donośne wycia. Prawdopodobnie wycia dochodzące z zarośli były sprawką jaguarów, gdyż te właśnie koty pomieszkują w żółwiowym parku.
- - Szkoda tylko, że nie ma tu żadnych żółwi - powiedział Marcin.
- - Bardzo szkoda. Nad morzem już chyba ich nie zobaczymy, ale możliwe, że będą jeszcze jakieś słodkowodne. Bo z tej strony parku pod ochroną są żółwie rzeczne.
- - No to moglibyśmy choć takie zobaczyć.
- - Płyńmy dalej, może się uda. Ja bardzo, bardzo chciałabym zobaczyć tukany.
- - Ponoć jest to bardzo trudne.
- - Szczególnie jeśli cały czas patrzymy na rzekę i szukamy żółwi - tukany raczej będą w górnych partiach drzew…
- - Magda, Magda, patrz! Żółwie! Są dwa, tam na konarze!
Patrzę, faktycznie! Na zwalonej kłodzie dwa dorodne żółwie zażywały kąpieli słonecznej. Z radością zaczęliśmy je fotografować.
Popłynęliśmy jeszcze dalej. Im głębiej zanurzaliśmy się w dżunglę, tym rzeka była spokojniejsza, a przyroda bardziej tajemnicza. Wszystko żyło swoim rytmem, stanowiło krąg istnień splecionych ze sobą zależnościami, w które nie ingerowały żadne siły ludzkie. Płynęliśmy w ciszy, zachwyceni. Wdychaliśmy dziewiczą zieleń terenu, melodię wody, błękit nieba i wolność ptaków. Od żółwi zaczęło wręcz roić się. Na każdym rozgrzanym przez promienie kamieniu zainstalował się przynajmniej jeden osobnik, a na kłodach zajmowały miejscówki całe żółwiowe rodzinki. Niektóre z nich były bardzo płochliwe - tylko zbliżyliśmy się, a rodzinka żółwi chlup, do wody. Inne chętnie pozowały do zdjęć i filmów.
Przed południem postanowiliśmy zawrócić. Słońce paliło naszą skórę. Mieliśmy w planie przejść jeszcze jeden szlak lądem.
W radości i z satysfakcją zwiększyliśmy tempo wiosłowania.
- - Marcin, patrz! Tam jest krokodyl! I to całkiem duży! - krzyczę.
- - Gdzie? Zdaje ci się, to na pewno konar. Nic nie widzę.
- - Tu, zawróć trochę, zobaczysz.
Podpłynęliśmy bliżej. Dorodny, około metrowy kajman wylegiwał się na kawałku pływającego drewna.
Obfotawszy zwierzaka, popłynęliśmy dalej.
- - Marcin, tu znowu jest krokodyl! - krzyczę.
- - E, tam, ty wszędzie widzisz krokodyle - skomentował Marcin, który okazał się specjalistą od wypatrywania żółwi, chyba żadnego nie przegapił, podczas gdy ja faktycznie w pierwszej chwili widziałam tylko krokodyle.
- - Serio. Zobacz tu! Tylko nie płyń za blisko, bo to już naprawdę spory kawał zielonego ciałka.
Podpłynęliśmy jednak na tyle blisko, że udało się nakręcić film pokazujący, jak krokodyl otwiera i zamyka paszczę, w której na języku przysiadł mu niewielki motyl. W rytm otwierania i zamykania szczęki, motyl otwierał i zamykał swoje skrzydła.
Pełni wrażeń, dopłynęliśmy do wioski. Oddaliśmy czółno i podzieliliśmy się impresjami z rejsu. Koleś, który wypożyczał czółna był z nas dumny.
- - A tukany widzieliście?
- - No właśnie nie!
- - To jest trudne. Ciężko jest je zobaczyć.
Chcieliśmy iść do kościoła. Na mapie było ich pięć. Ale nikt nie wiedział, o której są msze, a poza tym okazało się, że niektóre z nich to świątynie sekt, np. Adwentystów Dnia Siódmego. Widzieliśmy też bardzo dziwne para chrześcijańskie nabożeństwo, podczas którego mieszkańcy wyspy tłumnie maszerowali, machając kolorowymi flagami i wykrzykując "Jezus, Jezus!".
Zjedliśmy wielkiego ananasa i kokosa (oczywiście z pomocą maczety) i posileni owocami i kokosowym mlekiem poszliśmy ponownie do parku, przejść jeszcze wybraną lądową ścieżkę. Żeby na nią wejść, musieliśmy wynająć sobie gumiaki.
- - Widziałem dwa węże! - pochwalił się mężczyzna zwracający buty.
- - Tak? Na tym szlaku?
- - Tak, były dwa, takie duże białe, z zygzakiem.
Wytłumaczył nam dokładnie gdzie, ale groźne stworzenia nie zechciały na nas poczekać w tamtym miejscu.
- - Mówisz, masz! - szepnął do mnie nagle Marcin.
- - Co?
- - No tukany! Zobacz, tu na gałęzi!
Wyjęłam szybko aparat i sfotografowałam jednego z nich, gdyż drugi w parę sekund odleciał.
Szybko pokonaliśmy trasę i w poczuciu ogromnego zadowolenia, trzymając się za ręce wróciliśmy do namiotu brzegiem morza. Spakowaliśmy się i popędzili na ostatnią łódkę, która wypływała ku cywilizacji.
Pomachaliśmy parkowi na dowidzenia i pomału pokonywaliśmy kolejne kilometry drogi. Nagle, mniej więcej w połowie drogi, silnik odmówił posłuszeństwa. Przestał działać. Spora motorówka, z około 30 osobami na pokładzie, zaczęła dryfować z powrotem w kierunku "Żółwiowa", obijając się co chwilę o brzeg i nabierając wody…
Załoga motorówki zdołała zatrzymać łódkę i za wszelką cenę starała się naprawić motor.
Zatrzymała się inna łódka, wioząca ludzi z innego kanału. Dwie ekipy pracowały nad naszym silnikiem, niestety bezskutecznie…
Po jakimś czasie minęła nas pusta łódka wracająca już z Pavony w stronę Tortugero. Jej motorniczy spostrzegł dwie łódki przy brzegu i podpłynął do nas. Zorientowawszy się, że mamy poważny problem, a pomału zaczyna ściemniać się, zaproponował, że zabierze nas wszystkich swoją łódką do Pavony. Pasażerowie przeokrętowali się z ulgą.
Sprawnie dopłynęliśmy do celu, czekał na nas autobus, który zawiózł nas do Cariari.
Niestety, ostatni autobus do San Jose odjechał nam pół godziny temu. Ale jak zwykle nasi Aniołowie Stróże nie próżnowali! Okazało się, że jeszcze 3 osoby chcą dziś jechać do San Jose, a kierowca autobusu bardzo chciał nam w tym pomóc. Zadzwonił do swojego kolegi taksówkarza, który natychmiast znalazł się na dworcu i za niewielką opłatą zawiózł naszą piątkę do większego miasta, skąd o 19 odjeżdżał autobus do San Jose.
Ponieważ San Jose jest miastem organizacyjnie zdrowo popieprzonym, mieliśmy kolejne przygody. Najpierw jednak wytłumaczę moje określenie miasta.
San Jose jest największym miastem Kostaryki, stolicą. Posiada 19 dworców autobusowych w różnych częściach aglomeracji, z których autobusy jeżdżą w różne części kraju. Jeśli ma się przesiadkę, trzeba czasem przejść kilka kilometrów. Ulice najbliżej ścisłego centrum dzielą się na "avenidy", biegnące ze wschodu na zachód, i "calle", prowadzące z północy na południe. Przez środek miasta biegnie "Avenida Central" i "Calle Central", dzieląc miasto na 4 części. Następnie, na północ miasta idą avenidy nieparzyste, a na południe parzyste, i analogicznie, na wschód idą calle parzyste, a na zachód nieparzyste. Gdyby taki podział istniał w całym mieście, byłoby jeszcze doskonale. Natomiast numeracja ulic dotyczy jedynie dwóch dzielnic w ścisłym centrum. Reszta miasta dzieli się na dość spore dzielnice, w których nie ma nazw ani numerów ulic! Mało ulic jest dwukierunkowych, często nie da się więc wrócić tak, jak się gdzieś dojeżdżało. Już na deser komplikacji, San Jose leży na kilku wzgórzach, więc nie ma mowy o jakiś punktach orientacyjnych w terenie…
Wysiedliśmy tuż po 20-stej na dworcu i jedyne co wiedzieliśmy, to to, że Ezequiel mieszka w dzielnicy Calles Blancos, w jednym z tysięcy domów przy dziesiątkach uliczek, w apartamencie numer 1. Pamiętaliśmy, że tuż obok jest nieduży zielony kościół, a z drugiej strony Kolegium Techniczne, ale nawet taksówkarze nie potrafili tego zlokalizować. Jeden taksówkarz powiedział, że wie, gdzie jest to kolegium, więc wsiedliśmy do jego pojazdu. Zawiózł nas jednak pod zupełnie inną szkołę… Było ciemno, a latynoskie stolice nie są po ciemku bezpieczne, więc musieliśmy szybko wykombinować, jak przedostać się do domu.
Miałam mapę z domem Ezequiela na swojej poczcie w Internecie, ale była niedziela i ŻADNA, ale to żadna kafejka internetowa nie była czynna, a taksówkarz nie kojarzył baru z wi-fi… Nie mogłam też zadzwonić do Ezechiela, bo telefon albo był w domu, albo miał już innego właściciela…
W pobliżu kilku restauracji postanowiliśmy wysiąść z taksówki i na własną rękę poszukać wi-fi. Faktycznie jednak, nie było go w żadnej z restauracji. Spytałam więc kobietę oczekującą na smażonego kurczaka na wynos, wyglądającą na dość zamożną osobę, czy nie ma przypadkiem internetu w swojej komórce.
- Zginął mi telefon, nie mogę więc zadzwonić do kolegi, u którego mieszkamy, a trudno nam do niego trafić. Na mailu mam zarówno mapę, jak do niego trafić, jaki i jego numer telefonu. Kobieta okazała się aniołem. Szybko przepytała kilkunastu kolesi, który ma Internet w komórce. Gdy udało mi się zalogować do poczty, mapa nie chciała załadować się, ale zdołałam odpisać telefon Ezequiela. Pani-Anioł szybko do niego zadzwoniła.
- He, He! To Argentyńczyk! Trudno się więc z nim rozmawia przez ten ich śmieszny akcent. Ale będzie dobrze, wszystko będzie dobrze! Don’t worry, be happy! On mi powiedział, że jest nowy w tym mieście i też nie wszystko jeszcze w swojej dzielnicy zna, ale umówiłam się z nim, że podrzucę was do wielkiego supermarketu i stamtąd odbierze was.
Wsiedliśmy z Panią-Aniołem do jej małego autka i pojechaliśmy do marketu, gdzie czekał na nas argentyński gospodarz. Podziękowaliśmy bardzo serdecznie kobiecie i zrobiliśmy zakupy na kolację.
Niestety, w domu nie było ani aparatu, ani telefonu. Został nam jeden aparat, co prawda lepszy, ale z mniejszym zoomem i niestety uszkodzonym…
Przygaszeni, wszyscy poszliśmy spać.
Książka jest w 100% autentyczna. Jest to opowieść, która wydarzyła się naprawdę autorom książki.
Czytelnik książki zapozna się z realiami życia w innych krajach, przeżyje wraz z autorami mnóstwo przygód, a być może (taki jest cel autorów) spojrzy w głębie własnego serca i stanie twarzą w twarz z własnymi marzeniami. Podróżnicza fabuła książki jest pretekstem do pokazania, że każde marzenie jest w zasięgu ręki, a jego spełnienie może być ogromną radością. Wystarczy zdecydować się zrobić pierwszy krok…
Zobacz następny dzień...
Poniedziałek, 21 XI 2011, San Jose
Odkryte skarby: 1
Magda
Spaliśmy bardzo długo, odsypiając wszelkie poranne pobudki i nocne polowanie na żółwie. Gdy obudziliśmy się, wcale nie chciało nam się wstawać.
- - Dobrze, że to, co tracimy, to są tylko rzeczy. Dobrze, że mamy siebie. - stwierdziliśmy zgodnie. Dobrze jest mieć poczucie, że pomimo kryzysu i niemiłych doświadczeń, ma się obok siebie najukochańszą osobę. To nas czyni bardzo bogatymi, bez względu na to, czy chwilowo przegrywamy ze światem. Nawet w obliczu przeciwności losu, budząc się przy Marcinie, czuję się szczęśliwa i bezpieczna. Kochana.
Dzielenie drogi z osobą, którą się kocha, to skarb.
Miałczenie dwóch przepięknych kotów Ezechiela zmobilizowało nas do wstania. Prosiły o mleko, ale niestety, skończyło się, trzeba więc było zebrać się porządnie i iść do sklepu. Ezechiel już od paru godzin był w pracy.
Pojechaliśmy też do serwisu Canona, który wyszukaliśmy w Internecie. Niestety, nie mają tu szybek ze szkła hartowanego do zabezpieczenia wyświetlacza, ani też nie serwisują obiektywów Tamrona. Pan jednak pocieszył nas, że w Polsce bez problemu naprawimy zoom, gdyż zniszczył się jeden pierścień obiektywu, mechaniczna część.
Wróciliśmy do domu, planować dalszą podróż. Wieczorkiem wrócił Ezequiel, zjedliśmy wspólnie spaghetti i przy piwku dzieliliśmy się wrażeniami z Kostaryki.
Jutro jedziemy w kierunku Parku Narodowego Arenal, czeka na nas kolejny wulkan. Tym razem dość czynny…
Książka jest w 100% autentyczna. Jest to opowieść, która wydarzyła się naprawdę autorom książki.
Czytelnik książki zapozna się z realiami życia w innych krajach, przeżyje wraz z autorami mnóstwo przygód, a być może (taki jest cel autorów) spojrzy w głębie własnego serca i stanie twarzą w twarz z własnymi marzeniami. Podróżnicza fabuła książki jest pretekstem do pokazania, że każde marzenie jest w zasięgu ręki, a jego spełnienie może być ogromną radością. Wystarczy zdecydować się zrobić pierwszy krok…
Skomentuj artykuł