(fot. youtube / dominikańskie duszpasterstwo powołań)
Mimo że liczą już sobie osiemset lat, ich charyzmat i sposób szukania Boga w życiu wciąż jest bardzo świeży. Dowodzi tego ogromne zainteresowanie ludzi tym zakonem. Jeśli duchowość dominikańska w ogóle istnieje, to z pewnością jest bardzo aktualna w XXI wieku.
Wszystko zaczęło się od Dominika Guzmana. Ten średniowieczny Hiszpan, widząc, że prości ludzie są pozbawieni Słowa Bożego, a Kościół ma spory problem w docieraniu do ludzi szukających ubóstwa, stworzył zakon, jakiego jeszcze nie było. Bracia Kaznodzieje jeszcze za życia założyciela rozeszli się po całej Europie.
Niespotykane jest to, że po świętym Dominiku zachowało się bardzo niewiele pism, słów, które po sobie zostawił, poleceń dla swoich następców. W zakonie mówi się, że Dominika widać w braciach. I rzeczywiście, jak zapyta się braci, każdy o swoim założycielu powie coś innego i każdy inaczej przeżywa swoje powołanie.
To niezwykła cecha Dominika - jak usłyszałem na jednej z konferencji - on nie był wcale najlepszym kaznodzieją. W ewangelizacji wyprzedził go choćby nasz św. Jacek, w mądrości św. Tomasz, w głoszeniu bł. Jordan z Saksonii, a w miłosierdziu Marcin de Porres.
Jak mówiła o tym zakonie należąca do jego świeckiej części św. Katarzyna ze Sienny: "Dominik nie chce śmierci grzesznika, ale aby się nawrócił i żył. Toteż Zakon jest łagodny, wesoły i wonny; jest sam przerozkosznym ogrodem".
O jedynym Polaku, który jest w kolumnadzie Berniniego
Wspomniany Jacek Odrowąż był to człowiek z bardzo dobrze zapowiadającą się przyszłością. Jego wuj - Iwo Odrowąż - posłał go na dwa najlepsze ówczesne uniwersytety świata (w Paryżu i Bolonii). To tak, jakbym był najpierw na Harvardzie, żeby później "dokształcać się" na Oxfordzie. Biskup krakowski Iwo szykował go na swojego następcę.
Jednak Jacek, jak tylko na jednym z placów w Rzymie spotkał św. Dominika, który dokonał cudu wskrzeszenia, od razu zapragnął przyjąć habit Zakonu Kaznodziejów. Zrezygnował ze świetnie zapowiadającej się kościelnej kariery. Było to dopiero cztery lata po oficjalnym zatwierdzeniu dominikanów przez papieża. Prawie od razu założył klasztor w Krakowie, a potem we Wrocławiu, w Kamieniu Pomorskim, Gdańsku, Płocku i Sandomierzu.
Był niezmordowanym misjonarzem, który jako wędrowny kaznodzieja przemierzył Polskę wzdłuż i wszerz, docierając także na Ruś i do Prus. Można powiedzieć, że dokonał ponownej chrystianizacji Polski.
I znów niewiele po nim zostało dla potomnych. Został w braciach, w jednej z większych prowincji zakonu dominikanów na świecie. Ten ekspert od wskrzeszania topielców miał podobną cechę do Dominika - był w cieniu. Na konferencji o nim Maciej Chanaka OP powiedział, że gdyby ten święty został biskupem, jego zawołanie brzmiałoby: "I’m second" (jestem drugi).
Dlaczego "zapach pomarańczy" jest wciąż atrakcyjny?
Co takiego jest w świętym Dominiku, że tylu młodych ludzi zafascynowanych jest tym, jaką drogę pokazał? Wydaje się, że święty sprzed ośmiuset lat mógłby już lekko trącić myszką, a jego sposób na życie (średniowieczny) może być co najmniej przestarzały.
Jak się okazuje, świat nie tak bardzo się zmienił, skoro ludzie wciąż szukają tego charyzmatu. Ten "zapach pomarańczy", który miał się unosić po otwarciu trumny świętego Dominika, wciąż przyciąga ludzi, nadal pozostał świeży.
Dla mnie pierwszą odpowiedzą, która się nasuwa, jest przyjaźń między nimi. Tworzą ze sobą wspólnotę - czasem świętszą, czasem mniej. Gdy zapytałem o to jednego z bliższych mi dominikanów, Pawła Koniarka OP, jedną z dwóch rzeczy, którą podkreślił, było właśnie braterstwo.
"Brat - to znaczy kochać tych, do których się jest posłanym. To nie być im obcym, ale bliskim. Płakać z płaczącymi i cieszyć się z cieszącymi" - stwierdził.
Tego też nauczają ludzi - jedną z najważniejszych rzeczy, jakich się nauczyłem w dominikańskim duszpasterstwie, jest właśnie owa bliskość ludzka. Nie taka kiczowata typu: "dobrze, że jesteś", tylko właśnie miłość wymagająca, ucząca odpowiedzialności za powierzonego mi człowieka. Za każdego, z kim się dzisiaj spotkam.
Idealna duchowość dla świeckich
Jeśli spojrzy się na braci w zakonie - każdy z nich jest inny. Jest wielu, którzy zainspirowali się mniszym charakterem życia, dużo czerpiąc z tradycji Ojców Kościoła. Można spotkać też takich, którzy jeżdżą na rekolekcje ignacjańskie, tylko mogą bać się do tego przyznać. Są równierz i tacy, którzy są naukowcami.
Pokazuje to powszechność tego zakonu - tak jak to jest w całym Kościele - czyli różnorodność. Jest taka zasada, że w Zakonie Kaznodziejskim za złamanie reguły nie obowiązuje kara grzechu ciężkiego, jak w innych zakonach. Tak tłumaczył to sam założyciel: "Bo przyszliśmy do Zakonu grzeszyć mniej, a nie więcej". Chciał w ten sposób ukazać oblicze miłosiernego Boga dla swoich braci, jednocześnie jednak domaga się to konkretu i jest niezwykle wymagające.
Duchowość, której nie ma
Tak mówią sami dominikanie, że tak naprawdę jednej spójnej linii nie da się znaleźć. To pewien paradoks. Jednak da się zauważyć jedną podstawową zasadę, która zawiera się już w samej nazwie zakonu. Pomysł Dominika na życie chrześcijańskie jest taki, aby chrześcijanin był kaznodzieją.
Wcale nie oznacza to głoszenia z ambony. Dobrze pokazuje to dominikańska zasada, na którą zwrócił mi uwagę Wojciech Gomułka OP: "Kontemplować i dzielić się owocami swojej kontemplacji". Jak kontemplować? Sposobem najbliższym twojemu sercu: medytacja Pisma, różaniec, Eucharystia, Modlitwa Jezusowa, kontemplacja… Jak się dzielić? Tak jak potrafisz. Dominikanin Fra Angelico robił to poprzez malowanie pięknych fresków - możliwości jest sporo.
Wszystko, co robimy (szczególnie kiedy nie używamy słów), powinno być głoszeniem prawdy o tym, że przez Jezusa Chrystusa, w Duchu Świętym, Bóg, nasz dobry Ojciec, kocha miłością miłosierną każde swoje stworzenie, aż do końca, wszędzie, wszystkim i na wszelkie sposoby. Bardzo wyraźnie tu widać naszą chrześcijańską misję w świecie.
Konkret
Co więc konkretnie będzie dla najbardziej przydatne? Pan Jezus wybrał życie wędrownego kaznodziei. Warto Go w tym naśladować - sam zresztą daje nam takie zalecenie w Ewangelii. To naprawdę dobry sposób na święte życie.
Nie oznacza to wcale tego, że trzeba wstępować do dominikanów (chociaż zapewne bardzo do tego zapraszają), ale to bycie dla ludzi - tam, gdzie jestem - bratem kaznodzieją. Bratem, czyli kimś bliskim ludziom, kimś, kogo znają, kogo kochają.
I kaznodzieją, czyli takim, który tą obecnością, tym, jaki jest, głosi im Pana Boga. Głosić codziennie to być żywą monstrancją, która dzień w dzień idzie w procesji do pracy, do rodziny, do przyjaciół, do obcych na ulicy i w autobusie. Nie czyniąc wielkich cudów, tylko żyjąc jak najbliżej Chrystusa.
To wśród tych drobnych relacji rozstrzyga się nasze chrześcijaństwo. Jak mawia pewien znany dominikanin, do nieba nie chodzi się samemu, tylko z tymi, którzy zostali nam powierzeni: przyjaciele, żona/mąż, dzieci, parafianie, podwładni. Warto więc zawczasu złapać ich za rękę.
Maciej Pikor - student, zauroczony w pewnej Książce, szczęśliwy chłopak pięknej dziewczyny, prowadzi bloga zorea.pl
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Skomentuj artykuł