Wymierzony przeciwko finansowemu establishmentowi nowy ruch Okupuj Wall Street może zaszkodzić Demokratom w kampanii prezydenckiej w USA, ale jego konsekwencje mogą być jeszcze poważniejsze i długofalowe: stawką jest kierunek rozwoju amerykańskiej demokracji.
Ruch rozpoczął się 17 września w Nowym Jorku i od tej pory rozprzestrzenia się na całe Stany Zjednoczone. Jego aktywistów próżno pytać o jakiś konkretny program. Ruch jest raczej reakcją na trwające od dekad procesy rozwarstwiania amerykańskiego społeczeństwa, ubożenia klasy średniej, które kryzys tylko uwidocznił i przyspieszył. Grupa, która czuje się pozbawiona głosu, domaga się zmian. Wybuch niezadowolenia był do przewidzenia. Społeczne mikrotrendy od lat wskazywały na niebezpieczną pauperyzację klasy średniej - piszą autorzy książki "Mikrotrendy" Mark J. Penn i Kinney E. Zalesne.
Protesty, w których udział biorą ludzie młodzi i seniorzy, związkowcy i wspólnoty sąsiedzkie, należy widzieć w kontekście danych, które dają pojęcie o kondycji klasy średniej w USA. Od lat 20. XX wieku do 2004 roku liczba ludzi, którzy ogłosili bankructwo (prywatne) wzrosła 80-krotnie.
Najszybciej rosną liczby bankructw wśród osób starszych, które popadają w długi z powodu kosztów medycznych; po nich najliczniej bankrutują młodzi, którzy nie mogą spłacić kredytów studenckich. W 2004 roku typowym Amerykaninem ratującym się ogłoszeniem bankructwa był biały mężczyzna należący do klasy średniej, mający stałą pracę i rodzinę.
Według pisma "Foreign Affairs" to ruch, który zdumiewająco przypomina protesty społeczne w latach wielkiego kryzysu z przełomu lat 20. i 30. Nie artykułuje spójnych żądań, nie ma cech organizacji politycznej, ale może nabrać politycznej wagi, jeśli będzie rosnąć tak szybko jak do tej pory. W środę organizowane przez Okupuj Wall Street protesty rozlały się na 1500 miast; według "New York Timesa" będzie ich znacznie więcej.
Okupuj Wall Street może okazać się kolejnym ruchem, który zredefiniuje amerykańską demokrację, tak jak protesty w latach 20. i 30., ruch praw człowieka, a nawet ruch praw kobiet w latach 70. Teraz tysiące Amerykanów po raz kolejny doszły do wniosku, że obecny system reprezentacji w ogóle ich wyklucza.
Wyklucza, ponieważ - by móc głośno artykułować swe żądania i wymóc ich realizację - trzeba kupować wpływy polityczne bądź wywierać je poprzez drogich lobbystów. Wall Street ma zagwarantowane poparcie zarówno Republikanów, jak i Demokratów, ponieważ finansuje obydwie partie.
Utrzymujący się od lat trend jest zaś taki, że wąskie elity stają się coraz bardziej zamożne. W 2009 roku średni dochód najlepiej zarabiających 5 proc. Amerykanów wzrósł, podczas gdy pensje całej reszty malały. "To nie jest anomalia, lecz kontynuacja trendu" - pisał na początku roku Robert Lieberman w "Foreign Affairs". Ponad 20 proc. całkowitych dochodów przypadło w 2009 roku jednemu procentowi Amerykanów. W latach 60. było to 8 proc. Gospodarka USA stała się - w opinii politologów Jacoba Hackera i Paula Piersona - systemem, w którym "zwycięzca zgarnia wszystko".
Zdaniem Tarrowa, ruch mógłby przyjąć za swe motto słowa Franklina Delano Roosevelta, prezydenta, który przeprowadził Amerykę przez lata wielkiego kryzysu. Przesłanie Okupuj Wall Street można by zawrzeć w znanych opiniach tego prezydenta, że rząd USA należy do "zorganizowanych pieniędzy", a krajem rządzą plutokraci oraz "siły egoizmu i żądzy władzy".
Ruch sprzeciwu wpisuje się w tę samą energię społeczną i frustrację co "oburzeni" w Hiszpanii i uczestnicy arabskiej wiosny - pisze Tarrow. Protestów tych już nie da się zignorować, są wyrazem autentycznego protestu przeciw bezkarności Wall Street oraz jej zdolności do kupowania wpływów i władzy.
W innym artykule w "Foreign Affairs" George Packer stawia tezę, że pogłębiające się nierówności społeczne stały się tak głębokie i tak szkodliwe, iż państwo "łamie kontrakt społeczny" pozwalając na bezkarność najbogatszych oraz brak mobilności i szans dla klasy średniej. W tym ujęciu ruch protestu to korygowanie braków demokracji.
Według innych komentatorów "Foreign Affairs", Michaela Hardta z Duke University i Antonia Negri z Uniwersytetu w Padwie, Okupuj Wall Street to walka o "prawdziwą demokrację", która może, a wręcz powinna stać się prawdziwą siłą polityczną, która określi przyszły kształt amerykańskiej demokracji.
"Obserwując kryzys i widząc, w jaki sposób obecny system próbuje sobie z nim radzić, młodzi ludzie ze zdumiewającą dojrzałością pytają: (...) Jeśli demokracja zachwiała się pod ciosami kryzysu (...) to może taka jej forma jest przestarzała?" - piszą Hardt i Negri.
Nie wszyscy dopatrują się w Okupuj Wall Street dojrzałości i politycznego potencjału. "Economist" opisał go w ubiegłym tygodniu z sympatią, ale określił jako "donkiszoterię". Według brytyjskiego tygodnika, jeśli w ogóle ta fala protestów ma przynieść jakąś zmianę, to raczej jako "inwestycja" w szerokie zaangażowanie społeczne i polityczne, które może z czasem "przynieść dywidendę poprzez konwencjonalne kanały reform".
Oceny "Economista" mogą być zbyt ostrożne. Komentator telewizji ABC News Rock Klein uważa, że Demokraci chcą już "podłączyć" się do ruchu. Establishment niemal na pewno spróbuje skapitalizować go politycznie, ale nie jest pewne, czy uda się go łatwo oswoić partii, która jest u władzy. Prawicowy tygodnik "The Weekly Standard" łączy nawet z nim nadzieję na odebranie głosu Demokratom w wyborach prezydenckich w 2012 roku. Okupuj Wall Street jest - zdaniem tego pisma - dowodem na odłączenie się ruchów lewicowych od Partii Demokratycznej.
Media prawicowe i lewicowe poświęcają ruchowi coraz więcej uwagi, a dla wszystkich tempo, w jakim protesty nabierają impetu, jest zaskoczeniem. Według "Los Angeles Times", dziennikarze wolą jednak opisywać zjawisko i na razie nie komentować go zanadto. Najbardziej uczciwym komentarzem na temat ruchu jest przyznanie: "Czegoś takiego nie widziałem wcześniej. Nie wiem, co to znaczy. Nie mam pojęcia, co z tego wyniknie" - pisze kalifornijskie dziennik.
Skomentuj artykuł