Bartoszewski nie pójdzie do nieba, czyli rzecz o sądach (nie)ostatecznych
W poniedziałek w Warszawie odbył się uroczysty pogrzeb Władysława Bartoszewskiego. Jeszcze długo przed tym, zanim profesor spoczął na Powązkach, część gorliwych katolików uznała, że dla niego nie ma miejsce w niebie, więc z całą pewnością tam nie trafi. Czy aby na pewno?
Prof. Władysław Bartoszewski był postacią tyle samo zasłużoną, co dla części opinii publicznej niejednoznaczną. Niejednoznaczność dotyczyła głównie ostatnich lat jego życia, kiedy wygłaszał mocne, a bywa, że i nie do końca sprawiedliwie oceny niektórych polityków. Zgadzam się, że duża część elektoratu PiS mogła czuć się urażona, kiedy słyszała o "bydle" czy "dyplomatołkach". Język, jakim posługuje się zarówno lewa, jak i prawa strona sceny politycznej (czy publicystycznej) niekiedy mocno odbiega od standardów, ale nie o tym chciałam napisać.
Prof. Bartoszewski wcale nie musiał być "bohaterem z mojej bajki", abym go szanowała - choćby przez wzgląd na kilka faktów z jego przeszłości. Więzień Auschwitz, żołnierz Armii Krajowej, działacz Polskiego Państwa Podziemnego, uczestnik Powstania Warszawskiego... Takich "zasług" można wymienić jeszcze kilka, jak choćby dwukrotne piastowanie stanowiska ministra spraw zagranicznych i związane z tym działania na rzecz wypracowania właściwych relacji polsko-niemieckich.
Staram się zrozumieć tych, dla których Bartoszewski przekreślił swoje wcześniejsze zasługi niezręcznymi politycznymi wypowiedziami w ostatnich latach życia. Staram się nawet wysłuchać argumentów tych, dla których nie był to żaden wybitny naukowiec, tylko jakiś "podrabiany profesor". Nie mogę jednak pojąć jednego - jakim człowiekiem trzeba być, aby uzurpować sobie prawo do boskich prerogatyw i decydowania o tym, kto będzie, a kto nie zostanie zbawiony.
Takie właśnie komentarze pojawiły się już w pierwszych godzinach po śmierci prof. Bartoszewskiego 24 kwietnia 2015 roku. Medialne doniesienia o odejściu dyplomaty z tego łez padołu dochodziły do mnie na przemian z komentarzami części katolickich publicystów czy działaczy, którzy już wiedzieli, że za swoje ciężkie przewiny Bartoszewski do nieba nie pójdzie. Nie bardzo chce mi się wierzyć w to, że aż tak obfite grono katolików cieszy się jakimiś mistycznymi (w dodatku - uznanymi przez Świętą Matkę Kościół) objawieniami, by autorytatywnie stwierdzać, kto może iść do nieba, a kto nie powinien nawet próbować tam się dostać.
Cięte riposty i obraźliwe komentarze, jakie wygłaszał Bartoszewski jak najbardziej podlegają ocenie i mamy prawo wyrażać swoją dezaprobatę w tej materii. Trzeba jednak mieć na względzie to, że porządek polityczny nie równa się porządkowi boskiemu. To, że ktoś naraził się prawej stronie sceny politycznej nie oznacza, że niebiosa się dla niego zamykają. Co więcej, na zbawienie tak naprawdę ma szansę każdy z nas, i to do ostatniej chwili swojego życia! Do nas, tu na ziemi, nie należy wydawanie referencji dla św. Piotra, komu ma otwierać niebiańskie bramy. I bardzo dobrze, bo gdyby tak było, niebo świeciłoby pustkami - nasza mała, ludzka zawiść albo (nad)gorliwość w każdym dopatrzyłaby się rysy albo skazy, przekreślającej nadzieje na życie wieczne.
Życie wieczne, na które - jeszcze raz to powtórzę - ma szansę każdy, nawet najgorszy zbrodniarz czy przestępca, bo nie wiemy przecież, czy gość w ostatniej minucie nie westchnął do Najwyższego. A może zdążył się jeszcze wyspowiadać z całego życia i przyjąć Komunię świętą? Tym, którzy po śmierci prof. Bartoszewskiego stawiali takie radykalne i surowe oceny zaleciłabym jedno - chwilę refleksji nad tym, czy sami chcieliby zostać w taki sposób ocenieni. Czy naprawdę są tak nieskazitelni i nie mają nic za uszami?
Chciałabym też, aby wyraźnie wybrzmiało, że wcale nie chodzi tu o zasadę, że o zmarłym można mówić wyłącznie dobrze albo wcale. Wprawdzie, takie powiedzenie jest nam całkiem nieźle znane, ale nadinterpretowane służyłoby do ucinania wszelkiej (także zasłużonej) krytyki. Ad absurdum, nie można byłoby powiedzieć, że Stalin i Hitler mają na rękach krew milionów ludzi, a współcześni dyktatorzy kontynuują ich "dzieło", tyle że w białych rękawiczkach. Oczywistym jest, że nie tylko można, ale i trzeba to mówić. Podałam jednak przykłady skrajne, które nijak mają się do codziennej rzeczywistości. Takie jednak wskazywali sami zwolennicy niewpuszczania Bartoszewskiego do nieba.
Dlatego świetną odpowiedzią na takie reakcje wydaje mi się grafika autorstwa Natalii Białobrzeskiej, przedstawiająca Bartoszewskiego w towarzystwie gen. Jaruzelskiego oraz Tadeusza Mazowieckiego. Nad głowami całej trójki błyszczały złociste aureole, a całość podpisano słowami "Niebo to będzie jedno, wielkie zdziwienie". Mnie osobiście przyszła jeszcze do głowy obietnica Jezusa, że w "Domu Ojca będzie mieszkań wiele". A to oznacza, że całkiem sporo dusz się w nich pomieści. Być może spotkają się tam nie tylko wyżej wymienieni panowie, ale jeszcze wiele innych, których się tam nie spodziewaliśmy (bo wiadomo, "...myśmy się spodziewali!").
Lekcja, płynąca ze śmierci prof. Bartoszewskiego i reakcji na nią, jest taka, by nie wchodzić w nie-swoje buty i nie decydować za Pana Boga o czyimś zbawieniu. To, że do nieba pójdzie Bartoszewski czy Jaruzelski nie sprawi wcale, że dla mnie czy dla Kowalskiego zabraknie miejsca. Nie musimy się o to "mieszkanie" ścigać, wycinając rywali, co nie jest równoznaczne z tym, że mamy sobie odpuszczać. Tu możemy się wykazać odrobiną pozytywnego egoizmu i... zadbać o swoją własną duszę, nie odkładając tego, co najważniejsze na ostatnie minuty życia. Wtedy szansa na to, że św. Piotr nie odprawi nas z kwitkiem znacznie się zwiększa, a o to przecież chodzi.
Skomentuj artykuł