Dziady na Krakowskim

(fot. PAP/Bartłomiej Zborowski)
Marek A. Cichocki, Dariusz Karłowicz

Katastrofa odsłoniła nędzę niepoważnego państwa i przypomniała (na przekór wszystkim urzędowym optymistom) o naszej dziwnej, niepewnej kondycji narodu nieustannie balansującego na granicy bytu i niebytu - narodu, którego może nie być.

Przez kilka miesięcy po tragedii smoleńskiej na Krakowskim Przedmieściu oglądaliśmy niepokojąco znajome sceny polskiego dramatu (te narodowe, zaduszne z cmentarnym krzyżem w centrum i te nie-boskie z lokajstwem Pankracego w roli głównej). W bezpośrednim kontekście katastrofy - niestety nie na deskach sceny - zderzyły się dwa przeciwstawne żywioły polskiej historii - siły powagi i niepowagi, bytu i niebytu, roszczenia do formy i bezkształtnej miazgi.

Każdy, kto po katastrofie przychodził na Krakowskie pamiętał o zniczach. Codziennie na chodnikach i jezdni pojawiały się nowe i naprawdę trudno było uciec od skojarzeń z Dziadami - wyglądało to tak, jakby spod pękniętej skorupy wylewały się świeże języki lawy. Bez reżyserów, spin doktorów, bez krytycznych artystów, bez patosu, bez szczególnie poetycznych intencji, tak trochę bezwiednie - inscenizowano metaforę. Nic nie pomagało, ani barierki, ani gaszenie, ani nawet miejskie służby od wywożenia niewypalonych lampek. Lawa i krzyż. Po raz trzeci za naszej pamięci światła rozlały się po ulicach. Tak było - na wielką skalę - w czasie żałoby po śmierci Jana Pawła II, tak było po śmierci panny S., kiedy krzyże z kwiatów układały na ulicach starsze panie, których wtedy jeszcze nikt nie nazywał moherami, i teraz znowu - zresztą w tych samych, jak widać bardzo tektonicznych okolicach miasta. Kiedy wylewa się lawa, to znaczy, że wspólnota polityczna wyrwała się z drzemki i że już nie ma żartów, bo znów myślimy o tym, co podstawowe: o wolności, solidarności, wierze, słowem - o tym, kim jesteśmy, skąd pochodzimy i dokąd zmierzamy (O file Faidre, poi de kai pothen?). Teraz myśleliśmy o państwie - jasne, o różnych rzeczach, ale czuło się, że właśnie to była myśl główna: myśleliśmy o tym, że zamieniono je w coś marnego, obrzydliwego, że odebrano mu powagę, że zanim je na dobre zbudowano, już je popsuto.

Katastrofa odsłoniła nędzę niepoważnego państwa i przypomniała (na przekór wszystkim urzędowym optymistom) o naszej dziwnej, niepewnej kondycji narodu nieustannie balansującego na granicy bytu i niebytu - narodu, którego może nie być. Kiedy mówimy, że może "nie być", to niestety nie w tym sensie, że jest on - tak jak wszystko na ziemi - przygodny, tylko w tym, że naród ten nie jest mieszkańcem państwa mającego siłę, pamięć, powagę i bezwładność - cechy, które obywatelom wielu europejskich krajów pozwalają (naiwnie) wierzyć, że są czymś wiecznym. Dlatego oni z wielką pewnością siebie śpiewają uber alles albo jour de gloire, a my, że "jeszcze nie zginęła" z naciskiem na "jeszcze" (co zresztą ostatnio wielu z nas wydawało się już bardzo anachroniczne). Katastrofa wyrwała nas z tej iluzji, postawiła w obliczu starej prawdy, że Polska to byt, który co pokolenie utrzymywany jest przy życiu przez garstkę tych, co powtarzają "póki my żyjemy", w obliczu faktów, że właśnie stu spośród nich zginęło i że - wbrew zapewnieniom błaznów i hipnotyzerów - naszego pokolenia nie ominie pytanie, czy należymy do tego "my" i czy damy radę. Szybka i brutalna lekcja przypominająca, że w naszej kondycji jest to pytanie obowiązkowe, nie omija nikogo - bo tylko od nas zależy, czy będzie jakiś ciąg dalszy. Czy można się dziwić tym myślom? Katyń, Smoleńsk, śmierć i znowu jakiś parszywy lasek, obce mundury, poniżająca bezradność, najgorsze przeczucia, tajemnica.

Razem z Dariuszem Gawinem mieliśmy we trzech zaszczyt trzymać wartę przy trumnach Marii i Lecha Kaczyńskich. Przez wiele dni przechodziła przed nimi rzeka ludzi. Dla tych, którzy to widzieli dwie rzeczy nie ulegają wątpliwości. To nie byli pojedynczy ludzie, to nie było tak zwane społeczeństwo, tam przyszedł naród. Oczywiście ludzie przyszli z różnych powodów: jedni z wdzięczności wobec Lecha Kaczyńskiego, inni ze wstydu, że dali się wciągnąć w szambo politycznego PR-u jego wrogów, ale - i to drugi pewnik - przyszli pokłonić się przed Majestatem Rzeczypospolitej. Dlaczego? Bo przerazili się tym, co odsłoniła katastrofa. Stan nieważkości. Lekkość bytu. Gra bez konsekwencji i odpowiedzialności. Najpierw niezwykle śmieszna gierka z samolotem, który się nie należy. Potem zabawna rozgrywka z rosyjskim ambasadorem w roli rozgrywającego. Wcześniej tysiące wesołych zaniedbań: nieobecnośc BOR-u, niejasność co do statusu lotu, szkoleń pilotów etc. Zobaczyliśmy brak państwa i brak powagi - widząc zarazem, że właśnie rola strażnika powagi i podmiotowości czyniła Lecha Kaczyńskiego wrogiem publicznym numer jeden - śmiesznym gościem, kartoflem, bliźniakiem - po którym bez żadnych skrupułów jeździli publicyści z dzienników, telewizji i rozmaitych rozgłośni.

Kolejne dni pogłębiały tę trwogę. Spektakl nieudolności, niekompetencji i lękliwości, zdumiewający nawet dla osób niemających specjalnych złudzeń co do kwalifikacji i podmiotowości rządu, rozwiewał resztki wątpliwości. Patrzyliśmy jak oddano śledztwo, oglądaliśmy jak niszczono wrak, wybijano szyby, systematycznie niszczono dowody, czytaliśmy o szczątkach znajdowanych po tygodniach w błocie i oniemiali słuchaliśmy wyjaśnień, jak to doskonale i zupełnie w porządku, że nie mamy czarnych skrzynek, dostępu do miejsca katastrofy i że to naprawdę cudowne, iż śledztwo w sprawie śmierci Prezydenta RP prowadzą ludzie Putina (znani ze swej wiarygodności i fachowości), i że z bezgranicznej wdzięczności za to wszystko powinnismy 9 maja zapalić lamkę czerwonoarmistom, którzy przed laty tak nas wszystkich pięknie "oswobodzili". Czytaliśmy kolegów (z lewa i niestety z prawa), którzy od razu wiedzieli wszystko - o tym, co, kiedy i komu nakazał prezydent, co zrobili nasi piloci, kto był pijany jak Polak, kto naciskał na kogo i kto był obecny w kabinie, oraz że na pewno, bez żadnych wątpliwości, bez żadnego śledztwa - bo to po prostu wiadomo i sprawdzać nie trzeba - przyczyną katastrofy nie mógł być zamach.

I tak po kilku latach politycznego cyrku stało się oślepiająco jasne, że polityka to sprawa poważna. Sprawa życia i śmierci. Ministrowie, generałowie, parlamentarzyści, urzędnicy to nie celebryci, debata publiczna to nie konkurs dla paszkwilantów, a historia nie skończyła się wraz z przystąpieniem do Unii i NATO, ale pędzi nadal jak oszalała. To nie komedia! To nie kabaret! To nie happening!

I wtedy przyszedł kontratak.

Powaga była nie do zniesienia. Dla kogo? Przede wszystkim dla tych, którzy w tym miejscu Europy nie chcą poważnego państwa. Ale przecież nie tylko dla wielkich graczy - również dla różnych pajaców, którzy bali się stracić chleb (lub właśnie na niego pracowali), albo tych, którym tak brzydko popsuto dyskurs o triumfie postpolityki. Wreszcie, oczywiście, również dla tych, którzy chcieli po prostu zapomnieć o tym, co niedawno robili, pisali lub mówili. Ludzka rzecz. Bo powaga to kłopot - wielki kłopot! Zainteresowanych było dostatecznie wielu, żeby zgodzić się na to, co stało się na Krakowskim wokół krzyża - na erupcję bandyckiego nihilizmu, bluźnierstwo, profanację, które każda ze stron politycznego sporu mogła przerwać. Niestety nie przerwał nikt; ani marszałek, ani premier, ani szef opozycji. Od tego zaniechania zaczęło się to, co najgorsze. Sceny jakby żywcem wyjęte z obozu Pankracego rozlewały się po Krakowskim Przedmieściu, a w nich całkiem nowi "bohaterowie".

Symbolami tego, co się działo na obu poziomach stali się Zbigniew S. i Dominik Taras. Jeden bez publicity, chciałoby się powiedzieć: dyskretny, za to ze znaczącym dorobkiem. Przypomnijmy: Zbigniew S. pseudonim Niemiec, herszt grupy przestępczej szantażującej Krzysztofa Piesiewicza, z zaliczonym dziewięcioletnim wyrokiem za napady z bronią w ręku na agencje towarzystkie i gwałt. Przychodził codziennie z kolegami i transparentem żarliwie broniącym krzyża przed polityzacją (sic!), sporo rozmawiał z rozbawioną młodzieżą, która szarpała i poniżała modlących się wokół krzyża, żartował, pozował do zdjęć. Widać było, że czuje się bezpiecznie. Polskie media (sławni dziennikarze śledczy!) nie zainteresowały się jego motywami ani osobą (z chlubnym wyjątkiem "Rzeczpospolitej" i "Gazety Polskiej"). Widocznie było oczywiste, że pan Zbigniew przychodził wiedziony szacunkiem dla krzyża i zgrozą przed jego profanacją (na szczęście wszyscy rozsądni ludzie w Polsce gardzą spiskową teorią - w której kryminaliści i służby mogą ze sobą mieć coś wspólnego!). Drugim bohaterem - tym razem bardzo eksponowanym - był może niezbyt elokwentny, ale za to podobno bardzo interesujący Dominik Taras, którego media ogłosiły symbolem młodych i inteligentnych. Nie wiemy, czy pomysł krzyża z puszek po piwie Lech należał do niego, czy też może narodził się w głowach bystrzejszych specjalistów, ale z pewnością dobrze trafił w oczekiwania jego salonowych wielbicieli. A potem już poszło.

Każdej nocy na Krakowskim Przedmieściu można było ogladać zdumiewający spektakl brutalności i chamstwa, które grupki składające się z najróżniejszych typów młodzieży, tej z warszawskiego półświatka, ale i tej ze "wspaniałego świata", odgrywały wokół modlących się wokół krzyża. Zadziwiające, że właśnie wtedy, w środku nocy, znikali z Krakowskiego wszelcy stróże prawa, znikała straż miejska i policja. Sprawiało to wrażenie, jakby chciano w ten sposób oddać całkiem wolną przestrzeń egzorcystom niepowagi, jakby dawano im znak: macie, dzieciaki, wolną rękę, hulaj dusza, piekła nie ma! Śmielej i więcej! Miejsce jeszcze przed chwilą arcypolityczne, miejsce, gdzie na zwołanie przybyła wspólnota polityczna, zmieniło się nie do poznania. Naród zastąpiła hołota - jakby wrócił żywcem wyjęty z opisów Hobbesa stan natury.

Wszystkich tych obrazów nie da się już wyrzucić z pamięci. Pytanie brzmi, co się wtedy stało? Odwieczny konflikt między powagą i niepowagą? Afirmacją i negacją? Bytem a niebytem? Formą i miazgą? Jeśli tak, to dlaczego powaga przegrała? Dlaczego tak łatwo uciekła z forum do domów, dlaczego znów uwierzyła, że nie ma dla niej miejsca? Kiedy w pierwszych dniach po katastrofie oglądaliśmy niezmierzone tłumy ludzi przyjeżdzających z różnych stron Polski, wraz z wielu innymi sądziliśmy, że z tego zgromadzenia musi wyniknąć jakieś dobro, jakaś zmiana, że to będzie mocny fundament pod inną przyszłość, w której to, co się stało nigdy więcej nie będzie miało prawa się powtórzyć. Sądziliśmy, że lekcja została wzięta. Kiedy Jan Rokita powiedział, że ludzie pokroju nihilisty z Biłgoraja raz na zawsze znikną z naszego publicznego życia, nikt nie wątpił, że inaczej być nie może. Jak bardzo się pomylił! Wystarczyło kilka tygodni, by niepowaga święciła triumfy, wystarczyło półtora roku, aby nihilista rozsiadł się w sejmie.

Stało się to, co w polskich warunkach dzieje się wciaż od nowa. Nawet najbardziej gwałtowny wybuch politycznej energii, najbardziej bezpośrednie i żywiołowe uaktualenienie się Rzeczypospolitej nie znajduje silnej politycznej formy i rozprasza się, przechodząc w najróżniejsze postacie "wewnętrznych stanów świadomości". Rządzący nie byli oczywiście zainteresowani utrwalaniem wyrażonej wówczas jedności, definiując ją jako wymierzoną przeciwko sobie, bojąc się, że przerodzi się ona w rozliczenie z dotychczasowej polityki, a przede wszystkim z okoliczności, które umożliwiły katastrofę. Pewna rolę odegrała także po prostu małostkowość wobec tragicznie zmarłego prezydenta, pewne tchórzostwo i oportunizm, pewien gruntowny brak podmiotowości, pewna wreszcie niezdolność opuszczenia krainy PR-u. Jednak także opozycja, zamiast budować na jedności wspólnego doświadczenia fundament, zajęła się raczej pośpiesznym kleceniem barykad. Skutkiem tego zamiast fundamentu zbudowała "ściankę działową", przepierzenie, które ma wyznaczyć nową linię smoleńskiego podziału. Ale czy na pewno nową? Czy w ten sposób nie utrwalono tylko, w jakiś zmieniony doraźnie sposób, tego, co stanowi istotę polskiej rzeczywistości od dawna? A jeśli nadal pozostajemy zamknięci w polskim czyśćcu, to co z powagą? Nadal pozostaje tylko ideą bez politycznej formy, aktualizującą się w chwilach wstrząsu (by kiedyś zniknąć do reszty)?

Patrząc z perspektywy dwóch lat, można powiedzieć przynajmniej jedno, że w całej tej bezradności my, Polacy zrobiliśmy wtedy tylko tyle: we wspaniałym pogrzebowym kondukcie, drogą królewską na Wawel; wraz z trumnami prezydenckiej pary powieźliśmy powagę na lawetach i złożyliśmy ją w wawelskiej krypcie. Na zawsze? Na lepsze czasy?

Marek A. Cichocki -  filozof, germanista, politolog, znawca stosunków polsko-niemieckich. Współtwórca i redaktor "Teologii Politycznej", dyrektor programowy w Centrum Europejskim w Natolinie i redaktor naczelny pisma "Nowa Europa", adiunkt w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego

Dariusz Karłowicz -  wraz z Markiem A. Cichockim założył i wydaje rocznik filozoficzny "Teologia Polityczna". Publikuje w prasie codziennej i czasopismach, m. in. w "Znaku", "Więzi", "Tygodniku Powszechnym", "Życiu" i "Rzeczpospolitej", współtwórca Fundacji Świętego Mikołaja, zasiada w Radzie Powierniczej Muzeum Powstania Warszawskiego.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Dziady na Krakowskim
Komentarze (25)
12 kwietnia 2012, 11:37
I nie sądzę, że tuż po katastrofie możliwe było budowanie jedności, dlatego, że władze musiały zająć określone stanowisko wobec katastrofy i przyjąć określony tok postępowania. A ten wynikał z wcześniejszego zajęcia stron w tym podziale. O to chodzi czy musiały... Czy po katastrofie nie mogły zachowywać się przyzwoicie w zakresie polityki zagranicznej i reprezentowania Polski na scenie międzynarodowej? @T7HRR: Nie wiemy jakie haki na naszych polityków mają rozmaite służby czy agentury. Sposób postępowania naszego rządu po katastrofie pozwala przypuszczać, że haki na nich są dość potężne. Nawet na milimetr nie odważyli się postąpić wbrew ukazom Rosjan.
12 kwietnia 2012, 10:09
I nie sądzę, że tuż po katastrofie możliwe było budowanie jedności, dlatego, że władze musiały zająć określone stanowisko wobec katastrofy i przyjąć określony tok postępowania. A ten wynikał z wcześniejszego zajęcia stron w tym podziale. O to chodzi czy musiały... Czy po katastrofie nie mogły zachowywać się przyzwoicie w zakresie polityki zagranicznej i reprezentowania Polski na scenie międzynarodowej?
12 kwietnia 2012, 09:37
Dobry artykuł i analiza stanu społeczeństwa. "Skutkiem tego zamiast fundamentu zbudowała "ściankę działową", przepierzenie, które ma wyznaczyć nową linię smoleńskiego podziału. Ale czy na pewno nową?" Sądzę, że podział nie jest nowy. To, co się wydarzyło po katastrofie obnażyło tylko prawdę o podziale. I nie sądzę, że tuż po katastrofie możliwe było budowanie jedności, dlatego, że władze musiały zająć określone stanowisko wobec katastrofy i przyjąć określony tok postępowania. A ten wynikał z wcześniejszego zajęcia stron w tym podziale.
12 kwietnia 2012, 08:25
Kłamstwa, brednie i przekłamania (...) Co do ks. Małeckiego (...) Panie jazmig czekamy na sprostowanie i przeprosiny.
C
Czarek
11 kwietnia 2012, 21:03
 Autorzy przedstawili czarno - biały podział polskiej sceny społeczno - politycznej, który moim zdaniem nie jest prawdziwy. Jest natomiast zgodny z poglądami politycznymi autorów. Nie jestem zwolennikiem PiS, nie byłem zwolennikiem Prezydenta Kaczyńskiego (w dużej mierze politycznym, chociaż bardzo podobbała mi się polityka Jego historyczna, co osobowościowym), ale to nie oznacza, że nie jestem Polakiem, zabiłem Prezydenta i jestem odpowiedzialny za katastrofę smoleńską. Przy trumnie pary prezydenckiej nie tylko byli sympatycy Lecha Kaczyńskiego, czy osoby, które odczuwały moralny dyskomfort z powodu krytyki Jego polityki, ale również (i może w znacznej mierze) ludzie, dla których Prezydent  jest symbolem, przedstawicielem Rzeczpospolitej i wszystkich jej obywateli bez względu na przynależność partyjną i poglądy. Był to ze strony większości ludzi zwykły ludzki, prawdziwy odruch współczucia, szacunku i solidarności do ludzi i urzędu. Po wczorajszym wiecu PiS i Prezesa Kaczyńskiego tylko utwierdziłem się w postawie krytycyzmu wobec tej formacji i jej lidera... artykuł moim zdaniem powiela tę linię, w której zgodnie z opinią autorów występuje po stronie niepowagi, negacji, niebytu i miazgi...  
MR
Maciej Roszkowski
11 kwietnia 2012, 20:28
 Wracając do głównej myśli artykułu chciałoby się przypomnieć Wańkowicza , jego esej pisany w Rumunii jesienią 1939 (tytułu nie pamiętam) i obserwację Polaków tam przebywających  - "co za dziwny przekładaniec - brylat, kundel, brylant, kundel..."  
S
Słaba
11 kwietnia 2012, 18:28
prosiłbym o nie publikowanie treści nacechowanych politycznie i mieszających Krzyż z błotem. Witamy w gronie obrońców Krzyża!
N
normal
11 kwietnia 2012, 15:57
Chrześcijaństwo daje olbrzymią siłę, każdy z nas jest osobą stworzoną celowo i ma wypełnić misję. W każdej chwili trzeba walczyć o prawdę. Herodowi się nie udało zabić Chrystusa, "Judejczykom" ukryć Jego zwycięstwa nad śmiercią. Jeśli wierzysz czytaj Pismo św. - Chrystus nie robił rewolucji pociągająć tłum - leczył dusze tylko u  pojedynczych osób. PAMIETAJ - nie jesteś bezwolną jedostką w głupim tłumie
11 kwietnia 2012, 15:03
Śmieci się sprząta i wyrzuca. Służby porządkowe postąpiły prawidłowo. Znicze pali się na cmentarzach, a nie na publicznych placach, gdzie nikt nie zginął, ani nie jest pochowany. Czy to komentarz Jerzego Urbana do usunięcia krzyża z placu Zwycięstwa? Nie :-) Wtedy uzasadnianio usunięcie krzyża z kwiatów konieczością wymiany płyt chodnikowych.  A! I proponuję zapoznać się z tradycjami występującymi w Europie - jeśłi chodzi o palenie zniczy w miejscach gdzie nikt nie zginął ani nie leży pochowany :-) Jaki kraj Pan wybiera na początek? - Wielka Brytania? - Belgia? - Polska? ...
11 kwietnia 2012, 14:43
@jazmig Proszę Pana, jeśłi odnosi się Pan do faktów z historii i wypisuje komentarze na temat kłamstw, bredni i przekłamań, proponuję najpierw zapoznać z nazwiskami głównych postaci danych wydarzeń historycznych. Ewentualnie w poczuciu przyzwoitości, sprawdzić  jakie zarzuty chce Pan postawic i komu. Czuje sie Pan bezkarny - jest Pan anonimowy i może pisać na co ma ochotę. Wymienia Pan ponownie, nazwisko znanege księdza, tylko chyba nie tego co trzeba. Za jakiś czas następny internauta, powoła się na Pana i napisze, że kardynał Nycz upomnił ksiądza M.... Apeluję o minimum uczciwośći przynajmniej w momencie gdy zwraca się Panu uwagę.
Jadwiga Krywult
11 kwietnia 2012, 14:35
Ks. Małkowski.
jazmig jazmig
11 kwietnia 2012, 14:33
Powtórzyła się skandaliczna sytuacja sprzed roku. Służby porządkowe szybko wyrzuciły znicze zapalane przez tysiące Polaków na Krakowskim Przedmieściu. Niektóre nie zdążyły się nawet wypalić. Śmieci się sprząta i wyrzuca. Służby porządkowe postąpiły prawidłowo. Znicze pali się na cmentarzach, a nie na publicznych placach, gdzie nikt nie zginął, ani nie jest pochowany.
jazmig jazmig
11 kwietnia 2012, 14:31
@T7HRR: Kłamstwa, brednie i przekłamania. Zgadza się, ten artykuł faktycznie składa się z tego, co pan napisał. Obojętnie religijnie ludzie, którzy nabrali niechęci ;-) Kogo chesz nabrać? A może napiszesz coś więcej o ks.Małeckim w kontekście tego artykułu Tak, obojętni ludzie nabrali niechęci, bo mieli dość tych pseudoreligijnych wygłupów. Co do ks. Małeckiego, to on robił za kogoś w rodzaju kapelana przy tym zbiegowisku, mam nadzieję, że nie popełniłem błędu w nazwisku, chodzi o tego księdza, którego ówczesny abp, a dzisiaj kard. Nycz upomniał za niestosowanie się do jego poleceń.
O
obserwator
11 kwietnia 2012, 12:43
Powtórzyła się skandaliczna sytuacja sprzed roku. Służby porządkowe szybko wyrzuciły znicze zapalane przez tysiące Polaków na Krakowskim Przedmieściu. Niektóre nie zdążyły się nawet wypalić. Pracownicy służb porządkowych pojawili się przed Pałacem Prezydenckim, gdy Krakowskie Przedmieście opustoszało. Niektóre znicze jeszcze płonęły. Nie przeszkadzało to mężczyznom w kamizelkach miejskich służb zgarniać je szuflą i wrzucać na ciężarówkę. - Myślę, że żaden pracownik Zarządu Oczyszczania Miasta nie wrzuciłby na ciężarówkę płonącego znicza. To mogłoby grozić pożarem – stwierdził dzisiaj rano rzecznik warszawskiego ratusza Bartosz Milczarczyk jakby nie rozumiejąc w czym problem. Przypomnijmy, że podobnie było po obchodach pierwszej rocznicy katastrofy smoleńskiej. Wówczas zapewniano, iż podobny skandal się nie powtórzy. Jak więc rozumieć nocną akcję? Złośliwość? Prowokacja?
D
dziwne
11 kwietnia 2012, 09:19
 przepraszam za dyskryminacje ważniejszą i milszą połowę ludzkości. natomiast prosiłbym o nie publikowanie treści nacechowanych politycznie i mieszających Krzyż z błotem. "Polska Mesjaszem narodów" - ja myślę, że trzeba się wziąć do pracy rzetelnej i uczciciwej a nie mitologizowania jakiegoś prezydenta. Obrona własnych interesów, prywata i warcholstwo - to także nasze cechy narodowe i wiele zaborcy nie musieli się natrudzić coby doprowadzić do zaborów.
D
diablik
11 kwietnia 2012, 07:54
 "Panowie z deon.pl" to tam nie pań? tfu! nie może być! przecież muszą jakieś być do demona
D
dziwne
10 kwietnia 2012, 22:07
przychodzę na deon.pl w celu poczytania ciekawych i ważnych treści a tu jak zwykle musi gryźć polityka okraszona dziwnymi insynuacjami. Panowie z deon.pl możecie się powstrzymać publikowaniem takich treści? Wasz wierny czytelnik prosi Was o to.
10 kwietnia 2012, 21:10
(...)Co gorsza, tę pogańską działalność wspierali niektórzy kapłani katoliccy, m. in. abp Głódź oraz o. Rydzyk i ks. Małecki. Efekt do teraz odbija się nam, katolikom, gorzką czkawką. Grupa obojętnych religijnie ludzi nabrała niechęci do naszej świętej rzymskokatolickiej religii i zaczęła profanować krzyż, a obecnie wspiera Palikota i jego zboczeńców oraz łajdaków. To rzekomi obrońćy krzyża, poganie udający gorliwych katolików, z abp. Głodziem, o. Rydzykiem i ks. Małeckim na czele, wyhodowali te żmije, kąsające teraz KK. @jazmig Kłamstwa, brednie i przekłamania. Obojętnie religijnie ludzie, którzy nabrali niechęci ;-) Kogo chesz nabrać? A może napiszesz coś więcej o ks.Małeckim w kontekście tego artykułu
B
Barbara
10 kwietnia 2012, 21:00
Mądry artykuł. Gdzie nasze idee, godność, szlachetność? "Pospolitość skrzeczy"... Sama broniłabym Krzyża, gdybym tam mieszkała - co prawda On się obroni, jak nieraz przez wieki - ale my bez Niego - nie. Pan Prezydent Kaczyński na krótko zjednoczył Polaków, powróciła jednak codzienność manipulujących nami mediów i cynizm rządzących. Historia ich osądzi.
A
a
10 kwietnia 2012, 18:33
Artykul b. dobry. Narod jest wspanialy, ale przenicowany ubeckim szlamem. To jest nasz problem. Z perspektywy czasu widac, ze Prezydent Kaczynski zjednoczyl wokol siebie wspanialych ludzi z wielu opcji, pomimo nieustannych atakow (jakze nisko upadly media). Azeby doprowadzic do tego trzeba miec wizje, idee, a nie tylko kasa, kapusta i kapusta. Zycie owszem obraca sie wokol wartosci, ale sa rzeczy bezcenne.  
C
Constantine
10 kwietnia 2012, 15:37
W tygodniu żałoby, po katastrofie, krzyż łączył - ludzie przychodzili, modlili się, składali znicze. Ale żałoba, naturalną koleją rzeczy przecież minęła. Szacunek - owszem, powinien pozostać zawsze, ale nie można tylko żyć przeszłością, jakby była ona największą świętością. Dlatego nie rozumiem ludzi oburzonych przeniesieniem krzyża po paru miesiącach od katastrofy. Twierdzili, że bronią Boga - ale jak oni się zachowywali? Krzyki, wyzwiska, przepychanki, szarpanina... Jako osobie wierzącej wstyd mi za nich. Wstyd mi, że krzyż został wykorzystany do politycznej gry i tak żenującego spektaklu. Nie bronię młodzieży, która przychodziła, aby naśmiewać i obrażać, ale z przykrością muszę stwierdzić, że to było tylko następstwem tragikomicznej postawy "obrońców". Jakie my dajemy swiadectwo, jako chrześcijanie?
UW
uczciwy wyznawca
10 kwietnia 2012, 15:09
 Deon.pl za Kaczorkami! A przecież bierzecie szmal od Platformy!! Jak tak możecie? Skandal! Kler wiadomo z każdej strony byle się obłowić!!!!!
jazmig jazmig
10 kwietnia 2012, 14:03
 I po co tak bezczelnie kłamać? Czy zdaniem autorów po pogrzebie prezydentostwa Kaczyńskich to, co się działo na placu przed pałacem prezydenckim miało cokolwiek wspólnego z obroną krzyża? Grupa ludzi z inspiracji bolejącego Jarosława Kaczyńskiego, okupowała plac rzekomo broniąc krzyża, a faktycznie żądając budowy pomnika śp. prezydenta Kaczyńskiego w tym miejscu. Była to działalność czysto polityczna i antyreligijna oraz antykatolicka. Obrażano krzyż, używając go jako politycznej maczugi. Nie pozwolono, aby kapłani katoliccy, wysłani przez abp. Nycza przenieśli ten krzyż ze czcią w godne miejsce, wyznaczone przez pasterza Warszawy. Co gorsza, tę pogańską działalność wspierali niektórzy kapłani katoliccy, m. in. abp Głódź oraz o. Rydzyk i ks. Małecki. Efekt do teraz odbija się nam, katolikom, gorzką czkawką. Grupa obojętnych religijnie ludzi nabrała niechęci do naszej świętej rzymskokatolickiej religii i zaczęła profanować krzyż, a obecnie wspiera Palikota i jego zboczeńców oraz łajdaków. To rzekomi obrońćy krzyża, poganie udający gorliwych katolików, z abp. Głodziem, o. Rydzykiem i ks. Małeckim na czele, wyhodowali te żmije, kąsające teraz KK.
Bogusław Płoszajczak
10 kwietnia 2012, 13:27
Przydało by się wspomnieć równiez nazwę i lokalizację twierdzy której broniono przed Pankracym. Czyżby i tu historia chciała sie powtórzyć?
R
rama
10 kwietnia 2012, 12:27
Jak chodzi o bluźnierstwo pod Pałacem Prezydenckim, to jego pierwotnym przejawem był sam kerzyż. Ustawiony jak Baal. Nie o niego chodziło, tylko o zdjęcie prezydenta, które na tym krzyżu powieszono. I to krzyżowi ze zdjęciem prezydenta oddawano cześć, a nie Panu Jezusowi. Coś się autorowi