Kąsanie Kościoła
Zgodnie z przewidywaniami rozpętała się kolejna medialno-polityczna batalia. Znowu o krzyż. Tym razem ten zawieszony w Sejmie. Od tego posunięcia Ruch Palikota rozpoczyna reformowanie państwa polskiego.
W gruncie rzeczy Januszowi Palikotowi chodzi o to, aby sprowokować ludzi Kościoła do skrajnych reakcji na podobieństwo tego, co działo się w 2010 roku przed Pałacem Prezydenckim. Podgrzewając emocje, poseł liczy na przekonanie do swoich poglądów kolejnych niezadowolonych i sfrustrowanych.
Wbrew pozorom wniosek o zdjęcie krzyża nie jest występowaniem przeciwko religii jako takiej, ale to próba osłabienia rzekomego dyktatu Kościoła katolickiego, rozumianego wyłącznie jako jedna ze znaczących sfer wpływów w kraju. Zresztą, kiedy czyta się program wyborczy Ruchu Palikota, to mowa jest tam wyłącznie o Kościele, a nie o religii. To znamienna różnica. Kościół jawi mu się (podobnie jak SLD i sporej części środowiska "Gazety Wyborczej") jako wielki hamulcowy reform, których wprowadzenie uszczęśliwiłoby uciskane i znękane polskie społeczeństwo.
Słuchając bądź czytając wypowiedzi polityków na ten temat, którzy od pewnego czasu w mediach stają się specjalistami od niemalże wszystkich dziedzin, ogarnia mnie zdziwienie. Szermują hasłami "neutralności światopoglądowej" i "rozdziału państwa od Kościoła", a przy tym pojęć tych nie wyjaśniają, bo pewnie sami nie wiedzą, o co w nich chodzi. Ale takie slogany dobrze nadają się na terminy-wytrychy. Coś w końcu trzeba powiedzieć przed kamerami. Kreując się na ekspertów, powołują się na przykłady z innych krajów: Francji, Wielkiej Brytanii czy USA, kompletnie pomijając fakt, że tamte modele relacji państwo-religia powstały w innych uwarunkowaniach kulturowych i historycznych, i nie będą działały u nas na podobnej zasadzie. Co więcej, niektóre wcale nie opierają się na całkowitym rozdziale państwa od Kościoła. Przecież w Anglii królowa do dzisiaj jest głową Kościoła i jakoś Brytyjczycy nie burzą się przeciwko temu. A nawet są z tego dumni. Kiedy Barack Obama inaugurował swoją prezydenturę, wszystko zaczęło się od modlitwy pastora, zakończonej "Ojcze nasz", chociaż było tam mnóstwo ludzi innych religii i niewierzących.
Problem w tym, że u nas nie mamy jeszcze wypracowanego modelu relacji państwo-religia. Wszystko jest w fazie tarć i kształtowania. Ale nie można przy tym przekreślać całej historii tej relacji w kraju nad Wisłą, jakby nie miała ona żadnego znaczenia i była tylko niedoskonałym etapem w rozwoju Polski, z którego teraz musimy się otrzepać jak z kurzu na starym futrze. To najgorsze z możliwych rozwiązań. Czy katolicyzm w jakimś dłuższym okresie dziejów Polski był dla niej zagrożeniem i obciążeniem? Czy jej zaszkodził? W obecnych przepychankach najbardziej razi to ahistoryczne spojrzenie, które zupełnie pomija przeszłość i wycinkowo postrzega rolę chrześcijaństwa w Polsce.
Bzdurne i oparte na uprzedzeniu jest również założenie, że religia jako taka jest wrogiem nowoczesności. Nawet Tomasz Hobbes - klasyk nowożytnego liberalizmu, uważał, że religia (w tym także Kościół) mimo wszystko pełnią pożyteczną rolę w społeczeństwie, choć, jego zdaniem, to, co religijne powinno podlegać kontroli absolutnego monarchy. Lęk i posłuszeństwo Bogu wpływa "kojąco" na negatywne zapędy natury ludzkiej..
We wczorajszym (17.10.2011) programie "Rozmowy Rymanowskiego", poseł Ryszard Kalisz postulował, że neutralność światopoglądowa oznacza albo zawieszenie wszystkich symboli wszystkich religii w Sejmie (aby nikt nie poczuł się urażony) albo ich całkowitą nieobecność.
Jakimś kompletnym nieporozumieniem jest domaganie się, aby ze sfery publicznej zniknęły jakiekolwiek odniesienia i symbole religijne. Bo stoi za tym przekonanie, że religia nic nie wnosi do życia społecznego, to tylko domena prywatności, co jest wierutnym przekłamaniem.
Dla ludzi wierzących w Polsce, którym zależy na chrześcijaństwie, nadszedł czas, aby poważnie zastanowić się, jak skutecznie i rozsądnie uzasadniać i walczyć o swoje racje. Nie wystarczą do tego połajanki, gromy z ambon, oburzanie się czy ataki słowne. Trzeba przedstawiać rzeczowe argumenty, ukazując także pozytywną rolę Kościoła w społeczeństwie. Myślę, że roztropność nakazuje, aby wobec obecnych prowokacji z wielkim wyczuciem i stonowaniem bronić niewątpliwego prawa większości chociażby do obecności krzyża czy innych symboli w miejscach publicznych. Trzeba odwoływać się raczej do argumentów prawnych, kulturowych i historycznych niż wdawać się w emocjonalne walki i pyskówki. Bo inaczej będziemy tylko dolewać oliwy do ognia.
Mam jednak wrażenie, że w tej dziedzinie już borykamy się z poważnym brakiem, a będzie się on jeszcze pogłębiał, jeśli nic nie zrobimy. Na palcach jednej ręki można policzyć publicystów katolickich, którzy mogą i chcą powiedzieć coś sensownego o Kościele, bez zacietrzewienia i fanatyzmu.
Skomentuj artykuł