"Miasto 44": między tragedią a tragifarsą
"Miasto 44" (reżyseria i scenariusz Jan Komasa) to film nierówny. Zawieszony między dramatem wojennym a przeznaczonym dla nastoletniego widza filmem akcji z wątkami romansowymi i erotycznymi sprawia, że od tragedii przechodzimy do tragifarsy. I z powrotem.
A przecież to bardzo ważny film, oczekiwany przez wielu - film fabularny opowiadający Powstanie Warszawskie w inny sposób niż PRL-owskie produkcje: przede wszystkim bez ideologicznego brzemienia tamtej epoki. Obraz miał wypełnić lukę w rodzimej kinematografii po 1990 r., dotyczącej tej właśnie tematyki. Stąd budzi liczne, pozytywne i negatywne emocje widzów, środowiska powstańczego, publicystów. Niestety, słabość współczesnego polskiego kina sprawia, że "Miastu 44" bardzo daleko do takich obrazów wojennych jak "Czas Apokalipsy" Coppoli czy "Full Metal Jacket" Kubricka.
Zacznę od minusów. Kwestie najistotniejsze: reżyser chciał wyjść poza logikę martyrologii i zawsze szlachetnych i życzliwych sobie Polaków. Stąd w filmie obrazy nieżyczliwości, arogancji, zwierzęcego wręcz strachu, niechęci ludności cywilnej wobec powstańców. To zrozumiałe: tak też wyglądała rzeczywistość powstania. Jedna scena bardzo mnie jednak zastanawia: wyższy rangą dowódca powstańczy chce zmusić do seksu bohaterkę, w zamian za dokument pozwalający jej przejść do innej dzielnicy. "Rozbieraj się" - pada krótko mimo jej błagań. I tu pytanie: czy ta scena daje się po prostu udokumentować. Bo film będzie z pewnością przez kolejne lata, jeśli nie dekady budował obraz powstańczej armii, samych powstańców: z których większość już nie żyje i nie mogą się bronić. Jeśli Komasa wobec milionów widzów w ten sposób ukazuje relacje w powstańczych zgrupowaniach to naprawdę chciałbym wiedzieć, czy "ma na to papiery". Czy po prostu chciał jeszcze jednej skandalizującej sceny z wątkiem nawiązującym do seksu.
Mam zresztą wrażenie, że reżyser dość łatwo buduje obraz oddziałów powstańczych jako zbieraniny ludzi przypadkowych, którzy do walki szli jak na piknik, a po pierwszym dniu walk szukali "na mieście" wina. A przecież żaden naród w czasie II wojny światowej nie stworzył tak prężnego i świetnego podziemnego państwa, jak Polacy. To naprawdę elementarna wiedza: tyle że (potencjalny) zagraniczny widz z tego filmu się o tym nie dowie. Zobaczy za to, że w jednej z pierwszych scen filmu młody chłopak (którego później widzimy z harcerskim krzyżem na piersi) na "dzień dobry" zupełnie nieodpowiedzialnie zdradza swój konspiracyjny pseudonim chłopakowi, który ma dopiero zostać wprowadzony do organizacji. Pełna dezynwoltura i zabawa w wojenkę: być może Komasa chce przekonać dzisiejszych nastolatków, że i tamta młodzież była "fajna i wyluzowana". Sądzę, że po latach życia w mieście pełnym łapanek, terroru, wyroków śmierci nie była to jednak tak "wyluzowana młodzież" i potrafiła jednak trzymać buzię na kłódkę w sprawach od których mogły zależeć życie i śmierć. Bardzo przepraszam, ale momentami reżyser buduje wizję powstańców jako półgłówków i nie dziwi mnie, że część weteranów powstania czuje się poirytowanych "Miastem 44".
Ponadto: wykorzystanie w kilku scenach efektów specjalnych i muzyki powoduje, że całość mocno traci na realizmie typowym dla dramatów wojennych. Na przykład scena pocałunku głównych bohaterów w ogniu niemieckiego ostrzału jest aż nadto efektowna. Najpierw widzimy dwoje nastolatków: Stefan (Józef Pawłowski) i "Biedronka" (Zofia Wichłacz) tulących się w załomie mury, świadomych grożącego im niebezpieczeństwa, a chwilę później - oglądamy ich, jak wbrew instynktowi samozachowawczemu całują się pośród ferii mknących wokół nich w zwolnionym tempie kul. Film z dramatu wojennego przemienia się w kopię zupełnie odrealnionego kina akcji. Pewnie część widzów w takich sytuacjach doznaje wzruszenia. Inni jednak mają dojmujące poczucie groteski takiej sceny.
Po drugie: mamy w filmie scenę erotyczną z udziałem tychże głównych bohaterów. Nie, nie twierdzę, że młodzi powstańcy nie uprawiali seksu w czasie powstania. Kłopot jest inny. Otóż główny bohater ma poważną ranę od kuli nad sercem, siną i opuchniętą stopę, jest po forsownym i wycieńczającym przejściu kanałów (pomijam kwestię wtórnej infekcji ran wskutek kontaktu z fekaliami). A tu raptem widzimy scenę miłosną wymagającą niezgorszego wigoru. Rozumiem, że bez erotyki w kinie dziś ani rusz, ale i w tym względzie granice tego co realne zostały przez Komasę mocno przekroczone. Ta scena wprost wiąże się z innymi: ciężko ranny bohater momentami hasa jak źrebak na polu walki. Rozumiem, że współcześni (polscy) filmowcy to ten gatunek ludzi, którzy nigdy nie zwichnęli sobie nawet nogi w kostce, stąd przyziemne ograniczenia ludzkiego ciała są im obce, ale może naprawdę warto filmy z ambicjami "dramat wojenny" konsultować nie tylko z historykami, ale lekarzami i pielęgniarkami.
I kolejna sprawa: "Biedronka", która niemal do końca towarzyszy Stefanowi ma na sobie niebieską sukienkę. Nie tylko przechodzi w niej przez brud kanałów: dosłownie leje się na nią deszcz krwi i ochłapy ludzkiego mięsa w scenie nawiązującej do wybuchu czołgu-pułapki na Kilińskiego. Ale już nieco później sukienka bohaterki jest nienagannie czysta: arcyniebieska i wyprasowana. Czyli znów odrealnione kino akcji.
Dodam, że film ma naprawdę świetne sceny walki. Jedna z nich rozgrywa się na cmentarzu, towarzyszy jej bardzo przejmująco oddana śmierć walczącego powstańca. Scena naprawdę dobra, stopniująca napięcie. Niestety, ujęcia postanowiono doprawić odpowiednią dawką sentymentalizmu i nagle słyszymy jako tło muzyczne utwór Czesława Niemena kompletnie nie pasujący do dynamiki sceny, a w dodatku z zupełnie innej epoki: "Dziwny jest ten świat". Lepsze zdecydowanie jest wrogiem dobrego.
I na koniec negatywów: konstrukcja fabuły jest tak przeprowadzona, że powstanie jawi się jako absolutnie chaotyczne i przypadkowe. To sekwencja scen, zwykle bardzo krwawych, podrasowanych efektami specjalnymi z bardzo dobrym lub tragikomicznym skutkiem. Przypomina trochę realia gry komputerowej z dynamiczną akcją na kolejnych poziomach. Obawiam się jednak, że ten film kompletnie nie pozwala zrozumieć powstania: nie ma niemal żadnego tła historycznego, które zwykle towarzyszy dramatom wojennym, rozmowy między bohaterami są szczątkowe, cała rzeczywistość wydaje się tylko tłem dla emocjonalnych przeżyć postaci.
Oczywiście, realia powstania, ginącego miasta pozwalają na taki klucz: w piekle ginącego miasta ludzie pogrążają się w swoich doznaniach i doświadczeniach. Ale to naprawdę nie jest cała prawda o ludziach tamtego czasu, o pokoleniu (bardzo) młodych ludzi wychowanym na harcerskich regułach międzywojnia, innych - za sprawą ówczesnych norm kulturowych i obyczajowych - od dzisiejszych nastolatków. A i psychologia postaci jest u Komasy kreskówkowa, bardzo emo. Ale rozumiem, że takie kino odpowiada dziś gustom młodszych odbiorców i tylko ono chroni przed zarzutami o martyrologię. Trochę szkoda, że alternatywa jest tylko taka.
Co należy oddać filmowi na duży plus? Dzięki współczesnym możliwościom kina wizja walk i gehenny miasta jest do bólu realistyczna. Stopniowanie zniszczenia jest zrozumiałe: od początkowej euforii powstańców (przy okazji: kapitalnie zaczyna się pierwsza w filmie scena walki!) do totalnej beznadziei pośród miasta-ruiny. Choć aktorzy bywają na ogół dość kreskówkowi, jest kilka naprawdę przejmujących kreacji: wątek z matką i młodszym bratem bohatera, śmierć "Beksy" pod koniec filmu; z talentem grają Zofia Wichłacz i Anna Próchniak (Kama), walczące o względy głównego bohatera. Na uwagę zasługują sceny przedstawiające podziemną wędrówkę z dzielnicy do dzielnicy: klaustrofobiczny lęk "Biedronki" dobrze pokazuje, co dla wielu musiały oznaczać dwa słowa, które dla nas są po prostu "archiwaliami epoki": "przejście kanałami".
Sądzę, że mimo całej niejednoznaczności obrazu Komasy, warto zobaczyć ten film (choć nie polecam go w ramach seansu w gronie młodszych pociech). Można też w miarę możliwości porównać go z innymi, starszymi obrazami, choćby "Godziną »W«" (1979 r.) Janusza Morgensterna. Przyznam szczerze: wciąż będę czekał na "klasyczny" dramat wojenny o Powstaniu Warszawskim, ale do "Miasta 44" jeszcze powrócę.
Skomentuj artykuł